Trucizna A5.doc

(1241 KB) Pobierz
Trucizna




Chris Wooding

Trucizna

 

 

Przekład Maciej Nowak-Kreyer

Tytuł oryginału  Poison

Wydanie oryginalne: 2003

Rok pierwszego wydania polskiego: 2003

 

 

Trucizna jest uparta i samowolna. Pewnie dlatego nie ma przyjaciół wśród mieszkańców rodzinnej wioski, którzy po wielkiej wojnie schronili się tu, na bagnach, i pogrążyli w apatii. Lecz Trucizna nie zamierza poddawać się bezwolnie losowi... Kiedy straszliwe faerie porywają jej siostrę, Trucizna rusza ich śladem. Koszmary wędrówki wiodą ją przez ponure krainy, zbrodnicze intrygi i tajemniczą bramę pomiędzy wymiarami, aż przed oblicze wszechmocnego władcy ludzkich losów, który objawia dziewczynie wstrząsającą prawdę o jej przeznaczeniu...

 

 


Spis treści:

Wigilia święta Dusz.              4

Straszydło i podmieniec.              18

Łowca ogników.              32

Przedmurze.              44

Lamprey.              59

Dom Kościanej Wiedźmy.              73

Kot i dziewczyna.              84

Skóry i kości.              97

Mędrzec rybak.              112

Pakt.              126

Pająki.              140

Władczyni Pająków.              154

Kłopot z faerie.              163

Opowieści.              177

Audiencja u Melcherona.              190

Niemoc.              201

Zabójcy.              213

Ur-Lord.              225

Wielkoduszna propozycja.              238

Noże.              257

Koniec opowieści.              269

 

 

Palce, ruszając się, piszą; i pisząc,

Ruszają się: ni twa pobożność, ni spryt

Nie sprawią, że cofną się w pół linii,

A wszystkie twe łzy nie zmyją ni słowa.

Ruba’iyat Omara Khayyama

 

 

Wigilia święta Dusz.

Dawno temu była sobie dziewczyna, która mieszkała pośród bagien, a na imię miała Trucizna.

Wyglądała dziwnie, blada i smukła, o długich czarnych włosach, spływających z obu stron głowy. Twarz miała owalną, czoło wysokie, podbródek ostry, wargi wąskie, nos doskonale prosty, choć odrobinę za długi. Zwłaszcza oczy przyciągały uwagę - wielkie, ciemne, o niesamowitej fioletowej barwie, którymi przyglądała się światu z ponurą i niepokojącą zaciętością.

Mieszkała w wiosce zwącej się Mewa, głęboko pośród Czarnych Bagien. Nazwa osady była zaskakująca, albowiem żaden z jej mieszkańców nigdy nie widział mewy, o morzu nie wspominając. Chyba że brać pod uwagę starego Bystrego, który przewędrował - albo i nie - całą Krainę i widział - albo i nie - wiele rzeczy, zależnie od tego, czy dawało się wiarę jego słowom. Wioskę zbudowano na palach, na połączonych drewnianych platformach nad mrocznym i zarośniętym rzęsą jeziorem, wciśniętych między wielkie, powykręcane jak korkociągi drzewa oraz porośnięte trawą skrawki lądu wystające z szarobrunatnej toni. Czasem owe wysepki zalewała woda, podnosząc się niemal do podłóg domów. Innym razem poziom jeziora tak bardzo opadał, że można było dojrzeć ciemne kształty pływających w nim stworów, czyhających tylko, by złapać nieostrożnego. Tu, na Czarnych Bagnach, żyło się niebezpiecznie, a stały grunt budowało się samemu.

Trucizna mieszkała w okrągłej chacie na skraju jeziora, tam gdzie gęsty szpaler powykręcanej leszczyny stykał się z wodą. Dzieliła dom z ojcem, macochą i małą siostrzyczką Azalią. Mieli dla siebie całą platformę. Chatę otaczał ganek z chybotliwych desek i balustrada z pokrzywionych gałęzi. Na sąsiednią platformę przechodziło się mostem linowym, w którym ziała wyrwa po przegnitej belce. Jak daleko Trucizna sięgała pamięcią, zawsze musiała przeskakiwać nad szczeliną. Gdy była jeszcze bardzo mała, siadywała na skraju przepaści i wymachiwała nogami. Jej matka - prawdziwa matka - ostrzegała, by tak nie robiła, ale ona zawsze była niesfornym dzieckiem i nie zwracała na to uwagi. Aż pewnego dnia, kiedy wody podniosły się wyjątkowo wysoko, wyskoczyła z nich sułtanka... Dziewczyna ujrzała rogaty, szybko zbliżający się cień niemal w tej samej chwili, gdy potwór wychynął z toni, rozwierając szeroko paszczę o długiej brodzie z macek i czułków. Ledwie zdążyła uskoczyć, a straszliwe szczęki zatrzasnęły się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą trzymała nogi. Ryba była tak duża, że mogła odgryźć je jednym kłapnięciem. Trucizna dobrze zapamiętała tę lekcję.

Jej matka, Daleka, mawiała, że Trucizna nigdy nie słucha rad i zawsze robi dokładnie na odwrót, niż jej się każe. Przez jakiś czas dziewczyna zastanawiała się, czy nie robić jeszcze bardziej na odwrót i w ten sposób co do joty stosować się do poleceń matki, ale doszła do wniosku, że tylko się zdenerwuje, i szybko zapomniała o całej sprawie. A potem, zaraz po narodzinach Azalii, matka umarła na gorączkę bagienną i ojciec, kojąc żal, poślubił Rosiczkę, wyniosłą piękność z sąsiedniej zachodniej wioski. Między macochą a pasierbicą od razu zapanowała niezgoda. Choć w obecności ojca Trucizny kobieta była miła i wesoła, to nienawidziła dziewczyny o fioletowych oczach, a dziewczyna nienawidziła jej.

To właśnie na złość Rosiczce przybrała imię Trucizna. Nie zawsze ją tak nazywano. Którzy rodzice nazwaliby swe dziecko Trucizną? Wołano ją Naparstnica, aż do czternastych urodzin, kiedy cała wioska zgromadziła się na głównej platformie, by usłyszeć, jakie imię sama sobie wybierze. Tak nakazywał obyczaj mieszkańców bagien. Małym dziewczynkom nadawano imiona kwiatów i ziół, chłopcom zwierząt albo miejsc. W Dzień Imienia, gdy uznawano ich za dorosłych, mogli sami wybrać sobie nowe miano. Wielu, tak jak Rosiczka, zachowywało to, które im nadano kiedyś. Inni, tak jak jej pracujący przy drewnie ojciec, Cieśla, przybierali imię związane z wykonywanym zawodem.

Rankiem swego Dnia Imienia Naparstnica okropnie pokłóciła się z Rosiczką.

- Nigdy nie robisz tego, co ci mówię! Nigdy! Nigdy nie będziesz porządną dziewczyną. Zawsze masz tysiące pytań, nigdy nie zgadzasz się z tym, jak jest. Zawsze we wszystkim robisz mi na złość! Nigdy nie dasz szczęścia ojcu, nigdy nie poślubisz silnego chłopaka. Jesteś trucizną dla rodziny, trucizną!

I nią właśnie została. Gdy oznajmiła, jakie wybrała sobie imię, mieszkańcy wioski nie wydawali się zdziwieni. Zawsze uważali ją za wyrzutka, dziwnego i obcego. Tylko ojciec i macocha jęknęli ze zgrozą, ale było już za późno. Stała się Trucizną i miała pozostać nią już na zawsze.

 

 

Od tamtego dnia minęły dwa lata. Trucizna miała już lat szesnaście i wśród rozmaitych trosk stawała się kobietą. Ojciec i macocha zapomnieli o jej szesnastych urodzinach, nie było zaś nikogo innego, kto mógłby je z nią świętować. Zresztą nie dbała o to. To był tylko dzień, jak inne. Dlaczego miałaby się zmuszać do radości, tańczyć, pić wino, weselić się - a wszystko po to, by przypomnieć chwilę, w której została wyrzucona z łona matki, wśród krwi i wilgoci? Z czego się tu cieszyć? Wcześniej była szczęśliwsza, wtedy gdy świat składał się z ciepłej czerwieni i słyszała tylko bicie matczynego serca i niewyraźne echo jej łagodnego głosu. Było jej tam lepiej niż tutaj - w zimnym, ponurym świecie, pełnym żalu i smutku.

Zazdrościła swoim rówieśnikom, którzy mogli zapomnieć o troskach i cieszyć się świętem, nie pragnęli niczego więcej, jak tylko zostać dobrym mężem albo ładną żoną, wychowywać dzieci i niczego nie zmieniać. Nie potrafiła myśleć tak jak oni. Nie mogła zapomnieć, że jedno na pięcioro przed trzydziestymi urodzinami umrze na gorączkę bagienną, że tyle dzieci urodziło się martwych, że co miesiąc chłopcy i dziewczynki giną porwani przez faerie albo bagienne potwory. Starsi mieszkańcy wioski często narzekali, sterani trudami życia, ale nikt nawet nie ruszył palcem, by coś z tym zrobić. Wyglądało na to, że ludzie czuli się szczęśliwsi, jeśli godzili się ze swym losem - ale ona nie mogła zmusić się do tego, by też się z nim pogodzić. Miała poślubić chłopaka z wioski, znaleźć sobie jakiś dom i trwonić czas na chowanie dzieci, martwić się o nie? Wolałaby już rzucić się na pożarcie drapieżnym rybom! To byłaby przynajmniej szybka śmierć, a nie długie konanie.

- Trucizno, masz w sobie Starszą Krew - powiedział kiedyś Bystry. - Z czasów, gdy mężczyźni i kobiety byli silni i rządzili Krainą.

- Co się z nimi stało? - spytała, jak zwykle siadając na dywaniku, blisko ognia, nieopodal starca, który na podniszczonym wiklinowym krześle zaciągał się dymem z fajki wodnej, stojącej przed nim na podłodze.

- Stali się miękcy - odparł Bystry. - Życie było proste, w Krainie panował pokój. Ludzie nie lubią żyć w pokoju, jest wbrew ich naturze. Dlatego zaczęli się ze sobą spierać, potem sprzeczki zamieniły się w kłótnie; a kłótnie łatwo zacząć i trudno skończyć. Tak doszło do Wojny Wielu Stron, a gdy się skończyła, ludzkość stała się słaba i podzielona. Ruszyła w góry i na bagna, ludzie odwrócili się do siebie plecami. Stare miasta opustoszały i teraz się rozpadają, nawiedzane przez duchy przeszłości. Podobnie jak my.

Pociągnął fajkę i wypuścił obłoczek pachnącego dymu, który lekko popłynął w górę, niesiony powietrzem znad ognia, po czym rozpierzchł się gdzieś pod strzechą.

Trucizna wiedziała wszystko o Wojnie Wielu Stron albo przynajmniej znała wszystkie legendy, któż bowiem do końca wie, co jest prawdą, a co tylko zmyśleniem? Lubiła jednak słuchać opowieści starca. Bystrego uważano za dziwaka, podobnie jak ją. Żył sam dla siebie, co jakiś czas na długo opuszczał wioskę, a kiedy wracał, zawsze miał nowe historie do opowiedzenia. Mógł być nieszkodliwy pod wszystkimi innymi względami, ale to, iż wędrował, wystarczało, by rodzice ostrzegali przed nim swe dzieci. Z zewnętrznego świata nie mogło przyjść nic dobrego. Żyły tam faerie, trolle, gobliny i istoty bez imion. Niejeden mieszkaniec wioski szeptał, że starzec może mieć w sobie domieszkę krwi faerie. W jego wieku taka żwawość była wielce podejrzana.

- Ale ty, dziewczyno - rzekł po dłuższej chwili zachrypniętym głosem - ty masz w sobie trochę tego dawnego ducha, tak jak ja. Nie zadowoli cię życie tutaj. Spoglądasz dalej niż na to, co jest tuż przed tobą.

- Czasem chcę być po prostu... szczęśliwa. Zadowolona z tego, co mogę mieć - przyznała się. - Jak inne dziewczyny w moim wieku.

- Ach! - parsknął, machając pomarszczoną, starczą ręką. - Trucizno, nie myl zadowolenia ze szczęściem. A tak poza tym - wpatrywał się w płomienie i jego twarz przybrała taki wyraz, jakby duchem znalazł się gdzieś daleko - niektórzy z nas rodzą się we właściwym miejscu, a niektórzy dopiero muszą takiego szukać.

Nadeszła wigilia Święta Dusz. Trucizna cały dzień wałęsała się po bagniskach wokół jeziora, na którym stała Mewa, i małym, zardzewiałym sierpem ścinała grzyby i korzenie. Tutaj, za sprawą wszechobecnej wilgoci, rdza przeżerała metal już po roku, ale mimo to nikt nie spróbował zastąpić go ostrym kamieniem czy drewnem. Mieszkańcy bagien, pełni rezygnacji, godzili się z kolejną uciążliwością losu. Dziewczyna, klnąc, przedzierała się przez gęstwę splątanych łodyg, żałując, że nie ma przy sobie jakiegoś ostrzejszego narzędzia.

Gdy wróciła, zapadał zmrok, a na drzewach pozawieszano już duszołapki. Dźwigała kosz, po brzegi wypełniony małymi grzybkami. Wiedziała, że Rosiczka na pewno znowu się rozeźli - wyraźnie kazała przynieść jak największe. Ale Trucizna wolała małe grzyby, bo miały wyraźniejszy smak i nie były takie mdłe, a zresztą to ona, a nie macocha je zbierała.

Spokojnie minęła dwójkę dzieci wspinających się wysoko po konarach drzewa, by zawiesić na nich kolejną duszołapkę. Paplały coś do siebie, kiedy mocowały kulę z drewniej kraty, ze świeczką w środku. Sama świeczka była zamknięta w bańce z drogiego, barwionego szkła. Zapalona dawała miękkie, różowawe światło. Trucizna spojrzała trochę wyżej i dostrzegła muskularne cielsko błotnego węża, który leniwie oplatał gałąź i obojętnie spoglądał ku malcom. O tej porze dnia węże błotne już nie polowały, z czego dzieci powinny się cieszyć, oczywiście, jeśli zdawałyby sobie sprawę z zagrożenia. Gdyby wdrapały się na drzewo kilka godzin wcześniej, kiedy gada pobudzało jeszcze nikłe ciepło słońca, zapewne by je pokąsał, a następnie, sparaliżowane, oplótł i zgniótł na miazgę.

Trucizna zastanowiła się, ile jeszcze razy będą się tak ocierać o śmierć, zanim wreszcie je dopadnie.

Szła między platformami, zmierzając do swej chaty. W chłodnym powietrzu brzęczały owady, dobiegały szelesty większych bagiennych stworzeń. Świetliki latały tam i z powrotem, przemierzając niby wahadła ciemne zakamarki drzew. Wody jeziora zasłoniła gęsta biała mgła. Wioskę tak zbudowano, że aby dotrzeć do domu, Trucizna musiała obejść wiele innych chat. Na większości platform tłoczyły się trzy, cztery domy zwrócone do siebie drzwiami. Z tyłu biegły drewniane kładki. Dookoła każdej z okrągłych chat rozmieszczono koliste okna podzielone framugami na ćwiartki. Blisko krawędzi platform płonęły smolne pochodnie, których światło mieszało się z blaskiem z wnętrza budynków. Nad kamiennymi kominami, sterczącymi ze strzech, snuł się dym.

Gdy Trucizna weszła na ostatnią platformę dzielącą ją od domu, usłyszała przed sobą podniecone głosy. W pierwszej chwili chciała je ominąć. Nie lubiła dzieci z wioski, one nie lubiły jej. Niestety, nie mogła przemknąć niezauważona. Musiała przejść przez tę platformę, by dostać się do linowego mostu wiodącego ku jej chacie. Z jękiem ruszyła naprzód.

Domyślała się, że coś dzieje się nieopodal domu sąsiadów - i wkrótce na własne oczy zobaczyła, co było powodem całego zamieszania. Po jednym z mostów łączących tę platformę z pozostałymi szedł nieznajomy mężczyzna otoczony gromadką skaczących dzieci. Zdawał się nie zwracać uwagi na szkraby, obładowany metalowymi pojemnikami, które brzęczały i grzechotały z każdym jego krokiem. Odziany był w skóry, nawet dłonie okrywały grube skórzane rękawice. Na głowie miał szeroki, podniszczony kapelusz, a twarz zdobiły bokobrody i wielkie siwe wąsy. Trucizna rozpoznała w przybyszu łowcę ogników.

Zatrzymała się, wiedziona nie tyle ciekawością, ile chęcią rozdrażnienia Rosiczki jak największym spóźnieniem. Łowca odwiedzał wioskę w każde Święto Dusz, by kupić od mieszkańców Mewy wszystkie bagienne ogniki, jakie schwytali w duszołapki. Trucizna uświadomiła sobie, że tak naprawdę nie widziała jeszcze, żeby w ową noc sam coś łowił, on tylko targował się i kupował. Przypuszczała jednak, że przez resztę roku spędza tyle czasu, polując na biedne ogniki, by w pełni zasłużyć na swoje miano. Przecież tylko w wigilię Święta Dusz bagienne ogniki chwytano na oczach wszystkich.

Owej jedynej nocy w roku, kiedy księżyc wchodzi! w odpowiednią fazę, bagienne ogniki rojnie ukazywały się wśród moczarów, wirując w tańcu. Trucizna lubiła na nie patrzeć, uważała, że są piękne: cichutko brzęczące kule nieziemskiego światła, w kolistych kręgach ciągnące za sobą warkocze widmowego blasku. Nikt nie wiedział, dlaczego wszystkie co rok pojawiają się właśnie tej nocy, czemu tańczą i błyskają kolorami, migocząc zapierającymi dech w piersiach barwami, które z trudem rejestruje ludzkie oko. Byli tacy, co sądzili, że ogniki odprawiają jakieś gody; inni mawiali, iż są duszami zmarłych, dziećmi zabranymi przez bagno, które teraz wracają, by odwiedzić krewnych.

Jeśli to ostatnie było prawdą, to Truciznę dziwiło, iż mieszkańcy wioski wabią je do duszołapek, niczym ćmy, i w nich więżą. Bagienne ogniki przyciągało kolorowe światło, siedziały w lampionie tak długo, póki płonęła świeca. Z każdej pułapki zwisał sznurek, którego pociągnięcie zaciskało wokół kuli pręty klatki - tak że ognik nie mógł już się z niej wydostać. Potem niesiono go do łowcy.

Cypel, sąsiad Trucizny, otworzył drzwi swej chaty dokładnie wtedy, gdy łowca uniósł okrytą rękawicą dłoń, aby w nie zapukać. Dziewczyna dobrze znała ten fałszywy uśmiech, który pojawił się na twarzy wieśniaka.

Nie zachwyciło go, że łowca zapragnął gościć w jego domu, zresztą nie zachwyciłoby to nikogo, dziś jednak była wigilia Święta Dusz i nikt nie mógł mu odmówić. Przybysz spędzi noc w chacie Cypla, żywiąc się jego strawą i śpiąc w jego łóżku, a rankiem kupi wszystkie bagienne ogniki złapane przez wieśniaków i schowa je do metalowych pojemników, które tu przyniósł. A potem zabierze je gdzieś daleko, gdzie zostaną uwięzione w szklanych lampach i sprzedane tym, co są na tyle bogaci, aby pozwolić sobie na podobny zbytek.

Wszedł do środka, zostawiając za drzwiami zgraję niezadowolonych urwisów skaczących po platformie albo próbujących dojrzeć coś przez okna. Trucizna poszła swoją drogą. Aż dziw brał, jakim wydarzeniem było pojawienie się tutaj obcego, choć przecież ta wizyta nie zwiastowała czegoś niezwykłego. Łowca ogników wywołał więcej wrzawy niż ktoś na wpół pożarty przez błotne pająki. Dziewczyna uznała, że pewnie dlatego, iż częste pajęcze morderstwa już spowszedniały.

Kiedy dotarła do chaty, Rosiczka krzątała się przy kuchni; rudawe włosy miała związane z tyłu głowy. Nieopodal siedział ojciec, a przed nim stało łóżeczko Azalii.

- Pewnie cały czas zbierałaś grzyby - powiedziała macocha, nie odwracając się od kotła, w którym właśnie mieszała. - I zrywałaś tylko te małe, a przecież prosiłam, abyś tego nie robiła.

Trucizna bez słowa spojrzała na nią swymi niesamowitymi, fioletowymi oczami. Po żyle pulsującej na skroni poznała, że Rosiczka jest wściekła, ale w obecności męża stara się opanować. Cieśla patrzył na obie z miną, która zawsze pojawiała się u niego, gdy żona i córka ścierały się ze sobą. Przypominał człowieka, co trzyma w dłoniach chybotliwy stos drogocennych talerzy i boi się je upuścić.

- Połóż grzyby tutaj - westchnęła Rosiczka, pokazując na blat stołu za swymi plecami. - No i teraz zupa nie będzie dobra.

I znów zaczęła mieszać.

Trucizna już szła do swej izby, kiedy macocha dodała:

- Naparstnico, staram się żyć z tobą w zgodzie, naprawdę się staram. Dlaczego zawsze musisz robić mi na złość?

- Mam na imię Trucizna - przypomniała dziewczyna. Rosiczka nigdy nie zwracała się do niej tym imieniem, bo dobrze wiedziała, skąd się wzięło. - Rosiczko, żeby ci było lżej, wiedz, że robię na złość wszystkim.

- Trucizno, nie odzywaj się tak do matki - znużonym głosem skarcił ją Cieśla. - Chodź tu i zajmij się Azalią.

Dziewczyna darowała sobie cisnącą się na usta odpowiedź. Od miesięcy ciągle przypominała ojcu: „to nie matka, to macocha!” On jednak wciąż nazywał Rosiczkę jej matką, Trucizna zawsze nazywała ją Rosiczką, kobieta zaś nie wołała na nią inaczej niż Naparstnica. Ale to wszystko głupie, pomyślała.

Nie miała żalu do ojca, nawet do Rosiczki. Wierzyła, że macocha szczerze kocha Cieślę, na swój własny sposób; właśnie dlatego zdobywała się na wielki wysiłek, unikając kłótni z jego córką. A Cieśla kochał Rosiczkę, choć Trucizna podejrzewała, że patrząc na nią, wciąż widzi swoją pierwszą żonę, Daleką. Znalazł się pomiędzy dwiema nieprzyjaciółkami, a każda była mu droga na własny sposób.

Trucizna bez zawiści przyglądała się jego szczęściu, nawet jeśli sprawy Rosiczki pochłaniały go tak bardzo, że zapominał o urodzinach córki. Nie chciała jednak być dla macochy przeszkodą i ciężarem.

Gdyby ta kobieta ciągłe nie udawała, może wszystko dobrze by się układało. Truciznę drażniło odgrywane przez nią przedstawienie. Macocha zaprzeczała, że stara się zastąpić Daleką, a jednocześnie robiła wszystko, aby sprawiać takie wrażenie. Naprawdę usiłowała stworzyć domową atmosferę: gotowała, sprzątała, pytała Truciznę, jak minął jej dzień; czyniła to, co winna robić dobra żona i matka. Ale wszystko było tylko udawaniem. Dziewczyna to widziała.

Prawdziwa Rosiczką nie miała w sobie nic ze spokojnej gospodyni. Chciała żyć wolna od trosk, pełną piersią, tak jak bohaterowie znanych jej baśni, historii o szklanych pantofelkach, trzech życzeniach i magicznych pierścionkach. Trucizna widziała, jak z uwagą przysłuchuje się gawędom Bystrego na głównej platformie podczas tych nielicznych dni, kiedy gościł w wiosce. Dostrzegała gwiazdy, jakie zapalały się wtedy w oczach macochy. Rosiczka była piękna i wiedziała o tym, w głębi duszy pragnęła zostać księżniczką. Ale gdy opowieść się kończyła, wracała do domu i zaprzeczała, że kiedykolwiek słuchała takich bredni. Była żoną i macochą, albowiem uważała, że powinna nimi być. Tak jak inni płynęła z prądem życia, uczepiona jakiejś kłody, bała się ją puścić, lękała się odejścia. Tak jak innym brakło jej sił, aby pływać samodzielnie.

Utrudniając macosze życie, Trucizna oddawała jej przysługę. Przynajmniej czyniła je nieco ciekawszym.

Usiadła przy łóżeczku Azalii. Ojciec uśmiechnął się do niej. Miał sympatyczną, szczerą twarz, przez troski naznaczoną zmarszczkami, brązowe włosy, takież wąsy i oczy, których blask po śmierci Dalekiej jakby przygasł. Trucizna kochała go z tego samego powodu, z którego kochała Azalię. Był bezradny.

Azalia miała prawie cztery lata. Była już na tyle duża, by baraszkować tu i tam, ale na tyle mała, że należało mieć ją stale na oku. Dzieci z wioski nie wychodziły same z domu, póki nie stały się już na tyle duże, by nie spaść z platformy. No, w każdym razie, dopóki nie nauczyły się pływać w jednej z bezpieczniejszych sadzawek, na północy, tam gdzie nie zapuszczały się drapieżne ryby.

Dziewczynka ożywiła się na widok Trucizny.

- Tu-cizna! - zagaworzyła wesoło.

Siostra wyjęła ją z kojca i posadziła sobie na kolanach.

Azalia, widząc, że wolność jest tuż-tuż, próbowała wydostać się z objęć Trucizny i zejść na podłogę. Ale dziewczyna trzymała ją mocno. Rosiczka przez ramię rzuciła dziecku pełne złości spojrzenie. Jakby czekała na to, aż pasierbica wreszcie puści małą, choć wie, że Azalii nie wolno biegać po domu, kiedy ona gotuje. Zakaz ten wprowadzono zarówno dla dobra dziecka, jak i samej macochy, bo ta bardzo kiepsko radziła sobie w kuchni i prawie zawsze rozlewała wrzątek albo upuszczała gorącą patelnię.

Dziewczyna wstała, by zanieść siostrę do izby, gdzie za zamkniętymi drzwiami mogły się swobodnie bawić. Rosiczka, która zaczęła myć grzyby, rzuciła do pasierbicy, właśnie podnoszącej małą:

- Ostrożnie.

- Skoro potrafiłam nieść koszyk grzybów, to mogę też nieść swoją siostrę - odparła Trucizna i zamknęła za sobą drzwi do sypialni.

Chata dzieliła się na cztery części. Nie miała piętra, bo pale trzymające platformę mogły nie wytrzymać większego ciężaru. Większość powierzchni zajmowała izba dzienna, było tam palenisko, ruszt, kilka krzeseł i stół. Wszystko, poza kamiennym paleniskiem i pordzewiałym żelaznym rusztem, zrobiono z drewna. Tam też się kąpali. Na Czarnych Bagnach brakowało miejsca na skromność. Pozostały skrawek przestrzeni, pod przeciwległą ścianą okrągłej chaty, podzielono na trzy pokoje. Dwa większe służyły za sypialnie: jedna dla dziewcząt, druga dla dorosłych. W trzeciej znajdowała się toaleta, zwykła dziura w podłodze, przez którą nieczystości wpadały do jeziora.

Izba Trucizny - myślała o niej jako o swojej, przynajmniej dopóki mała Azalia nie potrzebowała jeszcze kąta tylko dla siebie - była ciemna i ciasna, ale właśnie tam mogła się schronić i za to ją ceniła. Stały w niej zwyczajne meble. Niechlujne proste posłanie i dziecinne łóżeczko z wysoką kratą, by Azalia nie mogła wyjść z niego nocą. Pośrodku niski stół, gdzie paliły się świeczki, i jeszcze kilka zwykłych półek, bez ozdób, a na nich książki, które kiedyś dał lub pożyczył jej Bystry. Rosiczce, jak można się było spodziewać, nie podobała się ta przyjaźń ze starszym mężczyzną, ale dziewczyna niezbyt się tym przejmowała. Macocha w swych sądach tylko naśladowała resztę mieszkańców wioski, bo myślała, że właśnie tak należy robić.

Bystry z podróży przywoził Truciźnie różne niezwykłości: dziwaczne rzeźby, pióro, które - jak przysięgał - należało kiedyś do gryfa, skamieniałe jajo ptaka latającego do góry nogami. Podejrzewała, że z tym jajem tylko żartował, bo kiedy je jej dawał, była przecież dużo młodsza i bardziej łatwowierna. W książkach spisano legendy i bajki, opowieści ze wszystkich zakątków Krainy. Pochłaniała je łapczywie, tak łapczywie, że w pewnej chwili miała ich już dość. Pomyślała sobie wtedy, że to prawda, iż czasem można mieć przesyt czegoś dobrego.

- Wszystkie są takie same - pewnego wieczora skarżyła się Bystremu. - Żołnierz ratuje dziewczynę i się w sobie zakochują. Prostaczek przechytrza niegodziwego króla. Zawsze jest trzech braci albo trzy siostry i zawsze udaje się najmłodszemu, a pozostali zawodzą. Trzeba być zawsze szczodrym dla żebraków, bo zawsze mają jakąś tajemnicę. Nigdy nie można ufać jednorożcom. Jeśli znasz odpowiedź na czyjąś zagadkę, to zawsze ten ktoś albo sam się zabije, albo zrobi to, co chcesz. Wszystko na jedno kopyto, wszystko takie jakieś śmieszne. Nie takie jak życie!

Bystry ze zrozumieniem pokiwał głową i zaciągnął się dymem z wodnej fajki.

- No, oczywiście, baśnie nie są takie jak życie. Z wyjątkiem tego, co mówią o jednorożcach: te stwory wyżrą ci trzewia, gdy tylko na ciebie spojrzą. Te rzeczy tutaj - poklepał księgę trzymaną w ręku - to proste historie. Prawdziwe życie też jest powieścią, ale znacznie bardziej powikłaną. Nadal jednak ma początek, środek i koniec. Wiesz, każdy żywot toczy się wedle tych samych reguł... Chodzi o to, że jest ich więcej. Każdy ma swoje rozdziały i chwile pełne napięcia. Każdy opowiada o jakieś wędrówce. Niektórzy idą daleko i wracają z pustymi rękoma, inni prawie nigdzie nie odchodzą, a jednak bogacą się najwięcej ze wszystkich. Niektóre opowieści mają morał, inne nie mają sensu. Niektóre cię rozśmieszą, inne doprowadzą do łez. Moja mała Trucizno, świat to biblioteka, tyle że żadnej z jej ksiąg nie da się przeczytać dwa razy.

Dziewczyna parsknęła drwiąco, choć lubiła, kiedy starzec tak z nią rozmawiał.

- Jakie historie mają do opowiedzenia mieszkańcy Mewy? Są równie nudni i przewidywalni jak te legendy. Czytasz kilka, a jakbyś czytał wszystkie.

- Naprawdę tak sądzisz? - Bystry nachylił się, a w krzyżu trzasnęło mu jak w pobliskim palenisku. - Myślę, że nie wiesz o wielu rzeczach, które dzieją się w tej wiosce, bo już zdecydowałaś, że nie ma sensu czytać niczego więcej poza napisami na okładce.

Trucizna tylko wzruszyła ramionami.

- Nie przejmuję się tym. Nie jestem tego ciekawa.

- Dobrze, w takim razie dajmy sobie z tym spokój - odparł starz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin