Sándor Márai - Dziennik.pdf

(1547 KB) Pobierz
Sandor Marai
Dziennik
Chwile, w których taka cisza - w nas i wokół nas - że zdaje się, jakbym słyszał
sekretne tykanie mechanizmu poruszającego świat.
Przebudzenia zimowym świtem, kiedy czujesz, że jeszcze ciągle jesteś zdrowy,
wiek ni czas nie naruszyły cię jeszcze. Pogodny, choć drżący z zimna, ubierasz się
w lodowatym pokoju. Na ulicy mroźny wiatr miecie śniegiem, pierwsze tramwaje
plują w ciemność żółtym, chropawym światłem, jak pijacy, gdy o świcie kaszlą
głosem przypominającym dźwięk pękniętego dzwonu.
Łaźnia parowa w zimowe poranki. Jestem jednym z pierwszych gości. Woda
czysta, zielonkawa jak szkło. Jednooki aptekarz niczym cyklop samotnie moknący
u źródła. Masażysta pracowicie miętosi i ugniata twoje mięśnie, to rodzaj
pochwały za to, że jeszcze nie zbutwiałeś zanurzony w marynatach i pomyjach
życia. Masażysta nosi pseudonim Viktor, choć naprawdę na imię ma Karoly.
Dlaczego? „To jego artystyczny przydomek" - odpowiada łaziebny.
Zimowy poranek w kawiarni po wyjściu z łaźni parowej. Herbata, zimne mięso,
gazety. Bezpieczne schronienie, jakiego udziela cywilizacja. I świadomość, że ten
błogostan jest bardziej kruchy niż szklanka z herbatą, którą podnosisz do ust.
Tamta chwila, kiedy z moją pierwszą miłością szedłem po rżysku pomiędzy
stogami żyta. Mam czternaście lat, ona trzynaście. Na bosych szczupłych nogach
nosi sandały. Trzymamy się za ręce jak Jaś i Małgosia z bajki.
Nic się poza tym nie dzieje. Wokół nas równina, stogi. Niebo koło-
ru fiołkowego, zbliża się deszcz. Napięcie w powietrzu i w naszych sercach staje
się nie do wytrzymania. Idziemy tak długo, plecy pokrywa mi gęsia skórka, a jej
oczy wypełniają się łzami. To koniec lata, przyroda w pełnej krasie, lecz
śmiertelnie smutna. Następnego dnia wyjeżdżam, wracam do miasta. Nigdy więcej
jej nie widziałem.
Letnie popołudnie na skałach Cap d'Antibes. Mimozy i kaktusy z rozkoszą
wystawiają się do słońca. W głębi, u podnóża skały morze, ciemnoniebieskie,
nieruchome jak szkło. Tajemniczy spokój i szafir Morza Śródziemnego: jakby
anioły po całotygodniowym niebiańskim praniu wlały niebieską farbkę do tej balii.
Za plecami mam żółty pałacyk w stylu empire, to hotel. Na leżaku pod drzewem
mimozy leży prawie naga młoda kobieta, chłonie słońce, ciszę i poruszenia wiatru
tak samo jak drzewa, skały, morze. Jedność i harmonia we wszystkim, co żyje i
istnieje. Słony zapach morskiej wody i cierpka, surowa woń kwiatów.
Ze szczytu skały nachylam się nad taflą i widzę swoje odbicie w głębi, w lśniącym,
szafirowym, kryształowym lustrze wody. Mam trzydzieści lat. Jestem szczęśliwy.
Letnie popołudnie w Bartfie. Pokój w gospodzie, w której kiedyś zatrzymała się
sama królowa Elżbieta. W lesie pośród sosen mały sztuczny basen, którego
źródlana woda ogrzewana jest parą. W kotłowni palą żywicznym drzewem
sosnowym, wokół basenu unosi się w powietrzu mieszanka zapachu żywicy, pary
i dymu.
Przy leśnych ścieżkach rydze, cierpkawe borówki. Już tu kiedyś byłem, w
dzieciństwie, z matką. Ze szczytów gór widać Polskę. Wszystko tu wonne od
macierzanki. W pobliżu zamek Rakoczego i jego lipy.
Pływam na plecach w letniej wodzie, a ponad szczytami gór, nad sosnami jasny
błękit letniego nieba, bez chmurki. Nie czuję swojego ciała: wszystko mnie unosi,
woda, ziemia, niebo. Gdzieś w oddali, w wiosce o piątej po południu zaczynają
grać Cyganie.
v
Deszczowe przedpołudnie w parku w Gódólló. Już od godziny stoję przed
wejściem do zamku przed dwoma wyprostowanymi jak struna huzarami. Nagle
pojawia się król.
Ma na sobie mundur z podniesionym kołnierzem. Po lewej stąpa młody oficer.
Powoli, z rękami w kieszeniach król rusza rozmiękłymi od deszczu alejkami
parku, pośród mokrych drzew. Widzę go drugi raz w życiu. Ma młodą
zaczerwienioną twarz. Przez chwilę zatrzymuje na mnie wzrok, niezorientowany.
Mój ukłon odwzajemnia bezradnym, przyjaznym gestem.
W mieście już wrze rewolucja. W tamtej chwili mam osiemnaście lat i wiem, że
panowanie tego młodego króla nie potrwa długo. Pozostały mu miesiące, może
nawet tylko tygodnie.
Bardzo mi go żal, tego samotnego króla błąkającego się w deszczu pomiędzy
drzewami parku. Jest tak bezdomny, jak bywają tylko królowie na chwilę przed
swym upadkiem.
Kąpielisko w Trypolisie o czwartej po południu. Przyjechałem tu z Leptis Magna
autem, w temperaturze czterdziestu stopni. Powietrze jak roztopione żelazo w
chwili, gdy wyjęte z pieca trafia do wlewki. Żółty piasek pustyni i nic innego. Wizja
granatu morza za żółtym piaskiem. Dwie godziny po betonowej drodze do Bengazi.
Nigdzie ani jednej oazy. I ta pewność, że żywioły są silniejsze od auta i jeśli
przyjdzie nam się zatrzymać o trzeciej po południu w samym środku pustyni z
odkrytymi głowami - zginiemy na pewno. Ogarniająca nas obojętność i pogodna
rezygnacja na chwilę przed porażeniem słonecznym, jak zawsze, gdy człowiek
spotyka się z żywiołem, z odwieczną potęgą: najwyżej umrzemy! Jakby ta
możliwość, możliwość śmierci, była, gdy stoi się oko w oko z żywiołem, dobra i
podnosząca na duchu; jakby człowiek powiedział: wracamy do domu.
A potem morze. W cementowej kabinie skorpiony, zakrwawiona wata i pajęczyny.
Morze, które nie jest tu ani chłodne, ani nawet letnie, lecz inne. To praojczyzna,
praojczyzna wszystkich Europejczyków, śródziemnomorska swojskość, prawody,
w których się poczęliśmy. Biorą cię w ramiona i kołyszą. W tej wodzie, w wodzie
Morza Śródziemnego, jest coś szczególnego: inaczej jest letnia, inne ma fale, inny
kolor i zapach niż ocean. Przez godzinę pełnia szczęścia ducha i ciała. Moje ciało
nie zachowuje w wodzie żadnej odrębności. Jak embrion w wodach płodowych,
przeżywani tę godzinę w doskonałym ukryciu i poczuciu bezpieczeństwa.
O siódmej wieczorem na rogu ulicy w Londynie ktoś przemawia do tłumu. Pada
deszcz. Londyn w deszczu miękki i śliski jak wodny stwór, zakłopotany i
niezdarny z powodu swoich wymiarów. W zielonym świetle ulicznych lamp
gazowych twarze ludzi nabierają upiornego wyrazu. Jakby słuchał tu mówcy tłum
topielców na dnie morza.
Jest to chwila, w której nadeszła wieść, że rozpoczęła się wojna Włochów z
Abisynią. Ludzie słuchają, utkwiwszy szklany wzrok w mówcy, który wymachuje
parasolem. Wracam z biblioteki, całe popołudnie oglądałem wizerunki asyryjskich
księżniczek. Boli mnie głowa. Przetkany perłowymi światłami deszczowy
londyński zmierzch otula mnie niczym ogromny kompres.
Ludzie stoją nieruchomo wokół mówcy. To milczenie i znieruchomienie niepokoją
i przerażają bardziej niż wszelki hałas, krzyki, groźby. To Anglicy. Ich milczenie
jest straszne. Po raz pierwszy dane mi jest zrozumieć coś, co do tej pory znałem
tylko z literatury, wiedziałem o tym z drugiej ręki: oni gniewają się inaczej niż my
na kontynencie. Gniewają się wytrwale, refleksy ich nerwów potrafią ten gniew
rozciągnąć w czasie. Zaczynają się gniewać dziś, w czwartek, i może dopiero po
dziesięciu latach powiedzą, o co się pogniewali. Stoję pomiędzy nimi oniemiały.
Jeszcze nigdy nie czułem się wśród ludzi tak beznadziejnie samotnie i obco.
W Kiskórós grzebiemy J. Przed śmiercią podciągnął się na łóżku, wygrzebał z
szuflady pistolet i strzelił sobie w skroń. Ale żył jeszcze przez kilka godzin: kula
prześlizgnęła się wzdłuż ścianek czaszki i utkwiła gdzieś w mózgu. Umarł o świcie
i do ostatniej chwili był przytomny.
Kobieta, której śmierci był winien i dla której umarł, nic nie wie o
śmierci męża: w godzinie jego pogrzebu umiera w Budapeszcie. Mężczyznę
przygotowują do pochówku w pokoiku za apteką: skroń zalepiają leukoplastem
wielkości jednopengówki1, jakby to był zwykły /.operowany przez chirurga
czyrak. Zmarły twarz ma już żółtą, bez wyrazu, jak larwa.
Wokół trumny wiejskie kwiaty. Ten pokój był pełnym ciepła i rozkoszy gniazdkiem
wielkiego uczucia. Tu przywiózł swoją miłość, młodą kobietę, do tego brudnego
miasteczka, w którym niemal widać skaczące jak pchły w kurzu ulicznym bakcyle
gruźlicy. Tu ich szalona miłość stała się krwawą, naprawdę krwawą
rzeczywistością, jak z groszowych powieści. Zamiłowali się tu na śmierć w
przeciągu roku zaledwie.
Najchętniej wszystko bym tu sfotografował i opisał, sprzęty w pokoju, oświetlenie,
twarz zmarłego. To, co widzę, jest niewypowiedzianie naiwne i majestatyczne, gdy
już spełnione i ujawnione: bezsensowna, okrutna, bezwzględna namiętność.
Wokół trumny modlą się chłopki Słowaczki, zawodzą z płaczliwą monotonią jak
grecki chór.
Sz., szuler, który na dwa tygodnie przed maturą ośmiu kolegów z klasy ograł w
oko do ostatniego grosza. Były to dzikie zmagania prowadzone każdego
popołudnia na stancji jednego z nas. Nasze ubrania i sprzęty powędrowały już do
lombardu, a Sz. ciągle wygrywał, goniliśmy już więc resztkami. Któregoś
popołudnia został zdemaskowany: grał fałszywymi kartami.
Porażeni tym odkryciem odprawiliśmy nad nim sąd. Pochodził z biednej rodziny,
wychowywała go matka-wdowa, a on utrzymywał się z korepetycji. Nie skręciliśmy
mu karku, skazaliśmy go jedynie na zwyczajną pogardę i wykluczenie ze
wspólnoty.
Po dwudziestu pięciu latach szuler idzie teraz naprzeciw mnie ulicą. Posiwiał,
zmężniał, wygląda szacownie. Nie poznaje mnie, w zakłopotaniu odwzajemnia
moje pytające spojrzenie. Przechodzimy obok siebie bez słowa i czuję, że kara
została już odbyta, role sędziów i oskar-
1 Pengó - węgierska jednostka pieniężna, pozostająca w obiegu do wprowadzenia
forinta w sierpniu 1946 r.
żonego uległy przedawnieniu, a wina i wyrok utraciły wszelki sens. Karą jest
bowiem co innego: Starzejemy się.
Nie tylko choroba nadchodzi niespodziewanie: także ozdrowienie. Któregoś ranka
budzisz się, temperatura bez zmian, bóle w ciele takie same jak wczoraj. A jednak
czujesz, że coś się stało..To następuje jak atak. Wczoraj przed zaśnięciem
rozmyślałeś jeszcze nad problemem śmierci i nieskończoności. Rankiem,
trzymając termometr w ustach, myślisz już, że portierowi na pożegnanie
wystarczy chyba dwadzieścia pengó.
Goethe powiedział, że Niemcy odnoszą się do arcydzieł z zalęknieniem i ponurą
atencją. W krajach romańskich na widok arcydzieła uśmiechają się: ten uśmiech
to wyraz wdzięczności.
Życie zatraca już dla człowieka ludzkie wymiary. Wszystko staje się nadludzkie,
kolosalne i gigantyczne. Już tylko literatura zachowuje ludzkie proporcje, tylko
kilka duchów strzeże jeszcze miar z Greenwich. Któregoś dnia runie ten kolos na
glinianych nogach, ten człowiek rozdęty do tłumu i zrozpaczony porzuci to, co
kolosalne, by powrócić do tego, co ma ludzką skalę. A wtedy znów potrzeba będzie
pisarzy, wiernych strażników prawdziwych miar.
Każda linijka, którą zapisuję - czy piszę artykuł, czy studium, fragment powieści
czy nawet te notatki - budzi we mnie niewypowiedziane napięcie i niepokój. To
uczucie nie przemija z latami, z doświadczeniem, z rutyną zdobytą w rzemiośle -
cóż to za rzemiosło! - lecz przeciwnie, wzrasta. W porze dnia, którą poświęcam
pracy, wszystko mnie denerwuje i przeszkadza, rozmowa telefoniczna wytrąca
mnie z równowagi, a wiadomość, że ktoś ma mnie odwiedzić, że muszę się
wywiązać z codziennego zadania „na czas", unicestwia mnie dosłow-
10
nie, jest jak strach przed atakiem bólu fizycznego. Gdyby ci, którzy u ważająmnie
za człowieka „zadufanego" i „pełnego swady", wiedzieli, jaką cenę trzeba zapłacić
za owo „zadufanie" i „swadę"!... Żyję już tylko pomiędzy linijkami moich prac - a
jakież one niedoskonałe, biedne, jak przygnębiająco nędzne są te linijki! -
wszystko inne to tylko przygotowanie, zbieranie sił do tych kilku zdań. Czytanie,
jedzenie, spanie, całe zachwycające misterium życia stanowi tylko rekwizyt i
przygotowanie do pracy, i w coraz większym stopniu już tylko to. I jak tu nie
umierać?
Dostojewski tak mnie męczy, jakbym się zamknął w jednym pokoju z szaleńcem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin