Władysław Stanisław Reymont - BURZA.pdf

(133 KB) Pobierz
BURZA
I.
PORANEK.
Dawno już nie spał; przebudził się jeszcze nad ranem, w głuchej nocy i leżał z
przymkniętemi oczami, bez ruchu, zasłuchany w monotonne bicie fal, w dziką
wrzawę morza, bełkocącego gdzieś w przestrzeni nieodgadnionej, jakby leżał na
dnie konchy, wiecznie rozełkanej konającemi szumami mórz dalekich...
Godziny przesuwały się niemym, lękliwym korowodem milczenia, niby
widma,trwożnie płowiejące od świtów i w sobie zasłuchane...
W martwej ciszy domu zegar dzwonił przejmującym głosem, że dźwięk zimny
połyskliwem a bolesnem ostrzem przebijał go nawskroś i marł w zapomnieniu,
dzień wciskał szczelinami okienic różane palce i zwolna wyłaniał wiotkie majaki
sprzętów i ścian, rozpylając jeszcze martwy i zimny brzask.
Nie wiedział o niczem, zapomniał nawet o sobie, kołysał się leniwie wraz z falami
poszumów, wznosił się i zapadał, jak morze, budząc się, a jeszcze senne w
mrocznych głębiach, krążył wśród rozpierzchłych i rozbłąkanych myśli, w
najgłębszej niepamięci ciszy i bezczucia. Niósł się, jak fala, urodzona w bezkresie i
do nieodgadnionych brzegów płynąca...
Naraz okiennice szczeknęły o mur, i struga ostrego światła lunęła na pokój,
uniósł się prędko i pad zpowrotem, błądząc cichemi, jeszcze nieświadomemi
oczami po sczerniałych belkowaniach sufitu i nasłuchiwał mocniejszych krzyków
morza.
— Odpływ?
— Tak, ale morze złe, niewiele sieci dzisiaj wyjechało na połów...
— Pogoda przecież... — szepnął, przymykając oczy przed światłem.
— Niech pan spojrzy... — odrzekła Bretonka, otwierając okno i podając mu
paczkę listów i gazet.
Mglisto i ciepło! — Pięściwy powiew ogarną mu twarz.
— Za ciepło; tak jasno na wybrzeżach, że nawet widać Czerwone Skały!
— To na drugim przypływie burza...
— Może przyjść i wcześniej, bo żagle się nie wzdymają.
Przerzucił szybko gazety, czytał adresy na listach i zwalał wszystko dość
niecierpliwie na dywan, aż zapomniawszy znowu o sobie, zapatrzył się w omgloną,
błękitnawą tafle morza, w nieskończoną topiel, przez którą żeglowało blade,
ogromne słońce.
— Przynieść śniadanie?
— Zejdę do jadalni! — szepną niechętnie, srogo na nią spoglądając.
— Wie pan, panie z wieży jutro wyjeżdżają! — powiedziała stając przy drzwiach.
— Jutro odjeżdżają?... — Usiadł na łóżku ze zdumienia.
— Była w nocy depesza, i panienka mówił patorowi, że jutro...
— Jutro... nie, to niemożebne! — wykrzyknął do siebie.
— Tak mówiła, żądała rachunku!...
Nic się już nie odezwał, ale skoro Bretonka wyszła, zaklął mocno i zapalił
papierosa, nie smakował mu jednak, i tak mu ręce drżały, że rzucił go przez okno
i utonął oczami w słonecznej pożodze, skrzącej się w koliskach fal, wzdymających
się ledwie pod wiotką przysłoną mgieł,przeżuwał te wieść niespodziewaną i
bolesną.
— Odjadą jutro i... po wszystkiem...- wykrzyknął naraz i zerwał się naglę, aby się
ubrać, ale wszystko leciało mu z rąk, mylił się, bo zapominał z pośpiechu, stawał
przy oknie i patrzył tępym,nie widzącym nic wzrokiem w czarne żagle, majaczące
na horyzoncie.
— Odjadą jutro! — szepnął znowu, wstrząsając się lodowatym dreszczem,aby
namiętny uśmiech prześlizgnął się się przez jego usta zacięte, oczy szare trysnęły
ponurym światłem, w twarzy zaś wyryło się jakieś zagadkowe, nieugięte
postanowienie, przygiął się jakby do skoku drapieżnego.
— Jeszcze nie wszystko stracone, nie...
Ubrał się prędko i wyszedł na balkon, z którego granitowe schody o żelaznych
poręczach, spiętych bluszczem i czerwonemi różami, prowadziły na niski w tym
miejscu brzeg morza, że fale, na większym przypływie, podpływał niemal pod
okna.
Na wybrzeżu był jeszcze pusto; ocean, jak zielonawy łan, omglony, kołysał się z
wolna, z głuchym, ciężkim poszumem jakieś statki nierozpoznane, jakby
zawieszone w powietrzu, czerniały na horyzoncie, niby ptaki i rozpostartemi
skrzydłami.
Po prawej stronie zataczało olbrzymi łuk wybrzeż żółtą linią żwiru i
postrzępionemi, dzikiemi zwaliskami skał granitowych, na których gdzie niegdzie
wznosiły się ogromne Menhiru lub pochylało się, jakieś drzewo samotne, a na
końcu tego półkola, ledwie ogarniętego wzrokiem, wychylała się potężna grupa
Skał Czerwonych, wciśnięta w ocean, niby pięść ogromna, o którą roztrącały się z
wściekłością i hukiem wzburzone, wzdęte fale.
Spieniony wręb oceanu kołysał się leniwie, bił miejscami o wystające z dna
kamienie, tryskał fontannami i cofał się wolno z głuchym, monotonnym szumem.
Mewy cicho żerowały wśród nikłych, poszarpanych mgieł, że tylko niekiedy
jękliwy krzyk rozdzierał senną ciszę poranku.
Cofnął się rychło z balkonu, raziło go słońce zbyt jaskrawe i dyszące upałem,
rozdrażniał ostry i przykry zapach morszczyzn i przejmował gorączką wzmagające
się zniecierpliwienie.
W sali jadalnej nie było jej, ni matki.
Kilkanaście osób siedziało przy głównym, środkowym stole.
Czarno odziane Bretonki, w białych sztywnych kornetach na głowach, podobne
do mniszek z surowością wychudłych twarz, poruszały się ociężale, roznosząc
kawę...
Jadalnia o gotyckich sklepieniach, pokrytych wybladłą, odwieczną polichromją,
wysoka była, jak kościół, olbrzymie okna ostrołukowate w górnej połowie jeszcze
witraże, rozsiewały gorący blaski na kwiaty, poustawiane na stole, niby wytryski
purpury i drogich kamienie, rozsiewały mdlącą, mocną woń, otwartemi oknami
zawiewały duszący, namiętny zapach heliotropów i sypki, przewalający się po
ostrych żwirach, grochot fal.
Przywitał się z grupą malarzy, którzy ze sztalugami na plecach, w żółtych bluzach
z żaglowego płótna i w sobotach, śpiesznie dopijali śniadania.
Usiadł pod oknem, przy małym stoliku.
Cisza zaległa chłodna i dyskretna, spojrzenia krzyżowały się zimne, prawie
niechętne.
Kilka kobiet patrzyło sennie w morze.
Jakiś Anglik, z oczami pastora i ze szczęką ludożercy, siedział przy wyzywająco
strojnej paryżance, dającej znaki malarzom, że wybuchali śmiechem i złośliwemi
uwagami.
— Ivonne — szepnął do jednej z Bretonek. — Czy pani z wieży była już na
śniadaniu?
— Dosyć dawno.
— Są teraz u siebie?
— Nie, siwa pani pojechała do Fousntaut, a panienka miał iść malować do lasu.
— Gdzie l'abbé Binet?
— Pojechał ze starszą panię.
Poszedł śpiesznie w las, rozciągając się dokoła zamku, na urwistym brzegu,
zarzuconym potrzaskanemi granitami, wiecznie szarpanemi falami oceanu. Las
był rzadki, martwy, tragiczny jakiś, drzewa stały posępnie, ciche i pochylone od
burz i walki, białawe pnie buków wznosiły się ciężko z nad złomów, a gdzie
niegdzie dęby olbrzymie, pokręcone, podarte, dźwigały się z trudem i, jakby
zastygłe z wściekłości, czepiały się namiętnie długiemi korzeniami ziemi w
nieubłaganej odwiecznej walce o byt z oceanem i granitami, stężały, zda się, na
stal i rozwichrzonemi koronami szemrały złowrogo...
Słońce świeciło z boku, długie, wilgotne cienie kładły się na spalone i zrudziałe
murawy, chłodem dyszały granity, cisza leżała odrętwiała w krzakach żółtego
jałowca, palącego się radośnie w rumowiskach, gwizdały kosy, krzaki jerzyn,
pokryte owocem, gąszczem kolczastych pędów okrywały zsypiska zwietrzałych
skał, zilonawe jaszczurki szeleściły wśród zesłorocznych, wypełzłych liści, a
długie, szare węże sunęły cicho po kamieniach, chwiejąc rdzawemi głowami.
Nie było jej w lesie, szukał wszędzie, docierając aż do kamiennych płotów,
okalających las, i powrócił na wybrzeże.
Brzeg był wysoki, dziki, podarty przez Ocean, nagi, z potrzaskanych szarych
złomów wznosiło kilka araukaryj sztywno rozpięte gałęzie, podobne do szkieletów
parasoli wywróconych, a gdzie niegdzie olbrzymie Menhiry, ociosane zgruba,
pokryte przedwieczną pleśnią, posępne, samotne i tajemnicze,świadki
niewiadomych czasów, znaki nieodgadnionych pomarłych narodów, pławiły się w
słońcu stały, jak groźne stróżę Oceanu...
Nie znalazł jej i tam, w załomach skał i zacisznych rozpadlinach.
Znerwowany w najwyższym stopniu, powracał do zamku, który dźwigał się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin