Władysław Stanisław Reymont - CMENTARZYSKO.pdf

(119 KB) Pobierz
CMENTARZYSKO
I.
Olbrzymi gabinet zapadł się w ciemnościach, be zasłony nie przepuszczały ani
jednego promienia, stała się martwa cisza, milczenie grobu zaległe ciężkim
tumanem, że tylko niekiedy zadrgał ledwie chwytny szmer kroków. Ktoś
niedojrzany chodził wolno, przystawał często, jakby licząc trwożne bicie serca i te
westchnienia, co się wydzierały nikłym szelestem opadających liści, to zrywał się
gwałtownie z miejsca podbiegał ku oknom i nagle nieruchomiał w zasłuchaniu...
Ale przez potężne mury nie dochodził żaden głos żywy, tylko chwilami, skądciś,
jakby z pod ziemi, dudniały rozdrgane huki przelatujących pociągów; albo darł się
wskróś milczącej ciemni przeszywający świst fabryczny.
I znowu pełzały leniwie długie, dławiące chwile oczekiwań...
Naraz rozkrzyczał się nerwowy brzęk dzwonka.
Jakieś drzwi się otwarły, roziskrzony; oślepiający słup światła runął w ciemności,
zamigotały zwierciadła, zalśniły bronzy, zagrały barwy obić i sprzętów.
Na środku gabinetu, w słonecznej pożodze stał siwy, wysoki człowiek i, mrużąc
powieki od blasków, zapytał:
-— Skończyli? — Głos miał nikły, przejęty obawą.
— Jeszcze. Dopiero płacą przędzalnię.
— Dopiero! — Skinął niecierpliwie ręką, służący się cofnął, drzwi opadły bez
szelestu, światła zgasły, otoczyła go znowu noc i milczenie, rozdrgane pomarłemi
echami dźwięków.
Zapadł w siebie bezwładem kamienia.
Zanurzył się w jakąś głąb bezdenną, na samo dno bezczucia.
Zaczął bić jakiś zegar.
Dwanaście uderzeń wzniosło się w mrokach, jakby dwanaście słonecznych
błyskawic trąciło w krysztalną czarę i zaśpiewało złotemi głosami.
Porwał się, nasłuchując chciwie i goniąc te dźwięki, co przechodziły wskroś niego
lodowatym wiewem trwogi i rozsypywały się w ciemnościach złocistą rosą brzmień
drgających.
— Dopiero południe! — jęknął.
Owładnęło nim gorączkowe zniecierpliwienie, ze co mgnienie rozlegały się w coraz
innej stronie głuche stąpania, co mgnienie zrywały się ciężkie, żałosne
westchnienia, to jakiś fotel potoczył się gwałtownie na ścianę, albo sprzęt jakiś
jęknął, potrącony.
— Południe! południe! — powtarzał, biegnąc ku drzwiom, szczęknęła klamka, ale
się cofnął siłą woli. Przyłożył ucho do ściany, czy nie rozlega się południowy, tak
znany, tak drogi świst jego fabryki.
Milczenie było zupełne, cisza grobu.
Dzwonek znowu zakrzyczał.
— Światła! — padł ostry rozkaz.
Słońce zalało pokój, a wraz z niem wdarły się splątane wrzawy i głuche krzyki
wzburzenia, bijące bełkotliwie z dziedzińców, z pod murów fabryki, ale sama
fabryka milczała.
— Nie robi! Stoi! — zakrzyczał żałośnie i zmartwiał nagle, bo od miasta
rozłożonego nieco niżej, że miał je całe przed sobą, z mrowiska dachów, wież I
kominów, z burych, ciężkich tumanów dymów, jęły się wyrywać świsty fabryk,
rwały się coraz częściej, coraz bliżej, coraz przenikliwiej, aż wkońcu buchnęły
przeszywającym chórem i pomilkły.
Stary człowiek patrzył z wyrzutem na swoją fabrykę.
Nie odezwała się. Czerwone cielska gmachów pławiły się leniwie w słońcu,
wysmukłe szyje kominów nie buchały dymami, zdały się chwiać w błękitnawem
powietrzu i patrzeć za stadami gołębi, kołujących nad niemi wysoko.
A na dole, w olbrzymim dziedzińcu, pod czteropiętrowęmi gmachami, kłębił się
tłum, parę tysięcy ludzi cisnęło się do kas. Szara gęstwa głów bladych,
wynędzniałych twarzy, mrowisko tysięcy oczów, jak połyskliwe mrowienie się
drobnych fal, kłębiło się niespokojnie. Szmer głosów wrzał ustawicznie, czasem
się wznosił do krzyku i zapadał w nagłe milczenie. A niekiedy cały tłum zakołysał
się gwałtownie, skłębił wzburzony i miotał się gniewnie, że rwały się z
niego zaciśnięte pięści i twarde, dzikie głosy, jak grad kamienny, padały na widną
w oknie głowę starca.
Cofał się wtedy śpiesznie w głąb gabinetu i tłum cichnął, uspokajał się zwolna,
niby bór, gdy wichura przeleci, że tylko jeszcze szemrzą gałęzie, a nikłe krze
zachwieją się niekiedy. Starzec padł w głęboki fotel jak martwy, ale nasłuchiwał
milknących poszumów, jego siwa głowa czuwała i sucha twarz, podobna do
dzioba drapieżnego ptaka, kurczyła się w bezsilnym gniewie. Przeżuwał
przygnębiający ból niemocy.
Miotał się w sobie z wściekłości, aż jego blade, nieubłagane oczy, rzucające się po
gabinecie niby oszalałe, ślepe ptaki, uderzyły w szeregi ksiąg olbrzymich,
ustawionych na niskiej, długiej półce... Stały przyodziane w szare płótno, niby w
mundur jednaki, a wszystkie miały wyciśnięte na grzbietach czerwone daty lat.
Było ich kilkadziesiąt, tłoczyły się w sztywnym ordynku, twarde, nieruchome,
milczące — stały jak groby lat przeszłych. Czerwone daty, niby oczy dni
minionych, wychylały się z niepamięci, szepcąc całą historję fabryki, najtajniejsze
drgnienia jego duszy, całą pracę jego żywota.
Te księgi mówiły mu 0 jego potędze.
Te księgi opowiadały, że był stwórcą tych murów potężnych, że był władcą tego
państwa maszyn i sł, zaprzęgniętych do pracy, że był panem tej rzeszy ludzkiej,
stłoczonej tam przed kasami, tych tysięcy nędzarzy, których wzburzone głosy
brzęczały mu nad głową, niby brzęk os rozsrożonych.
Te księgi śpiewały, że nie
oparł mu się nikt, ni ludzie, ni rzeczy, ni żywioły.
Wszystko przemógł i zaprzągł do pracy dla siebie, bowiem wszystko, ›wywiódł z
nicości mocą woli swojej i trzymał żelazną dłonią władcy.
Pięćdziesiąt lat panował nieubłaganie.
Jak złowrogi pająk, zamknięty w tym królewskimi gabinecie, przez całe pół wieku
zarzucał sieci na wszystkie strony świata i łowił bezustannie, miażdżąc, w
potężnych szczękach ludzi i rzeczy wszelkie, przeżuwał, wysysał złotą miazgę i
sycił się nią powoli, potężniejąc coraz bardziej, że prawie co rok przybywały nowe
pawilony fabryki, nowe oddziały, nowe ziemie, nowe składy i nowe rzesze ludzkie
oddawały pokornie krew swoją, trud swój i żywoty swoje!
On był i fabryka wciąż rosła, wszystko się zmieniało dokoła, całe pokolenia kładły
się do mogił, całe państwa powstawały lub się waliły; a on potężniał wciąż,
olbrzymiał, że już mu się zdawało, jako tak być musi po wsze czasy.
Aż nagle!
Czy miałby już nadchodzić kres jego potęgi?
Miałby się lud zbuntować przeciwko jego władztwu? \
Uśmiechnął się wątpiąco, ale zadumał się niespokojnie.
— I to przetrzymamy! — szepnął, ogarniając spojrzeniem fabrykę.
Przetrzymał już; bowiem wojny, pożogi, katastrofy, bankructwa, kradzieże.
Wszystko to przetrzymał zwycięsko.
Ale teraz cios przyszedł z nieoczekiwanej zgoła strony.
Ze strony, której nigdy nie brano w rachubę.
Te wielkie księgi mówiły: co ma i co winien; a również szeptały dyskretnie, co
kosztuje władza, co kosztują surowe materjały, co kosztuje siła maszyn i rąk
roboczych — i co przynosi, ale milczały o wartości człowieka.
Nie było w nich takiej rubryki.
I właśnie ta nieprzewidziana wartość dała znać o sobie. Zjawił się człowiek,
połamał jarzmo i zażądał swego ludzkiego conta.
Te najnędzniejsze z jego narzędzi i najlichsze ośmielały się stawiać swoje warunki.
I to jemu?
Jemu, przed którego przemocną wolą wszystko padało na twarz!
Tak mu się to z początku wydało śmiesznem, że ani chciał słuchać.
Odpowiedzieli bezrobociem.
Wtedy się rozsrożył, rozkazał wszystkich wypłacić i fabrykę zamknąć na czas
dłuższy. Znał swoją potęgę i był pewnym, iż nie wytrzymają tej walki nierównej, że
rychło przyjdą błagać o cofnięcie srogiego rozkazu i wrócą do roboty jeszcze
cichsi, jeszcze bardziej ulegli, jeszcze pokorniejsi.
Ale nikt się nie zjawił z prośbą, nikt się nie korzył i nie błagał o nędzny kęs
chleba.
Nie mógł tego zrozumieć.
Stanął teraz zboku okna, w cieniu portjery i przyglądał się w jakiejś cichej
trwodze tym rzeszom, cisnącym się do kas.
— Głód was przypędzi! — szepnął, odwracając się z gniewem.
Siedział znowu cierpliwie, czekając końca wypłat.
— Powrócą! — zawołał nagle, bijąc nogą w podłogę, jakby tratując te głowy
zuchwałe.
— Powrócą! — powtarzał, zapatrzony w ten dzień jasny, roztaczający się na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin