Choromański Michał - KOTŁY BEETHOVENOWSKIE.rtf

(2275 KB) Pobierz

Michał Choromański

KOTŁY

BEETHOYENOWSKIE

 

              Sąsiedzie, sąsiedzie! Otwórzcie! Czy mnie słyszycie? To ja, sąsiad Fiłomadzki z domku „Pod Pelargoniami”! To ja, Janek pianista! Tylko co wróciłem piechotą ze stacjil... Sąsiedzie, panie Grubowolski, czy jest ktoś z was w domu? Otwórzcie! wpuście mnie zaraz!...— wołałem, waląc pięścią w blaszany parapet okna. Przez szparki w ciemnych okiennicach sączyło się skąpe czerwone świa­tło. — Moja ciotka, zdaje się, nie żyje! — krzyknąłem.

Fantastycznie wyglądał ten jesienny wieczór! Duszny i prawie do lata podobny. Ociepliło się bowiem na powrót. Zieleniejące chmur­ki, niczym kępki rzęsy postrzępionej i rozdartej uderzeniem czyjegoś wiosła, szybko rozpływały się po toni wysokiego nieba, to przysła­niając, to odsłaniając cienki delikatny sierp, utkany ze szklanych seledynowych włókien. Chmurki płynęły i migotały w wielkim pośpiechu, pędzone przez jakiś górny ciąg, aż wydawało się niekiedy, że ruch ich udziela się i samemu księżycowi, który wonczas zaczynał pląsać w powietrzu nad moją głową. Coś szumiało w pobliżu — nie wiedziałem, co to mogło być, i dopiero później trzeźwą czy raczej obojętną częścią mego mózgu zrozu­miałem, że to szeleści listowie wiekowego dębu, co rósł tuż za furtką Grubowolskich. On jeden jeszcze w całym naszym miasteczku nie zmarzł onegdajszej nocy i poranka, kiedy temperatura tak gwałtow­nie spadła, i to jedynie 011 nie zgubił prawie nic ze swego brązowego habitu. Bo skądinąd każdejjesieni—gdyżółknął—przypominał mi otyłego braciszka franciszkanina, który postradał w jakimś nie­

szczęśliwym wypadku jedną grubą włochatą nogę, a na zdrowej stał. Natomiast na drewnianym chodniczku (u nas radni miasteczka nie dbali o zamiatanie ulic) leżały kupy liści, zeszłorocznych, całkiem sczerniałych i pachnących zgniłą wilgocią, jak i tegorocznych, jeszcze suchych, pokręconych i niemal kruszących się pod stopą. Grzązłem w nich po kostki. Na prawo i na lewo była ćma. Ze zdenerwowania czułem się tak, jak gdybym wypił szklankę jakiejś womitywy. Znowu jąłem bębnić pięścią, tym razem rlie po blasze parapetu, lecz w samą okiennicę.

Szyba zabrzęczała, prawie zabzykała. Na nasz małomiasteczko­wy prastary sposób okiennicę bronił od złodziei i napastników rodzaj zawory, zakończonej metalowym a dyndającym klinem, który wsuwało się do otworu w ścianie, by od wewnątrz umocować go specjalnym uchwytem. Porwałem za tę żelazną sztabę i potrząs­nąłem z całej siły. Huku przy tym narobiłem co niemiara. Ale jak na moje przerażenie i stan wszystkiego było za mało.

              Sąsiedzie!—wołałem—...proszę zrozumieć, że pani starsza... że pani Pelargoniowa... (w miasteczku ciotkę moją, acz nazwisko jej brzmiało Szmid, nazywano Pelargoniową z powodu pelargonii przeróżnych odmian i odcieni, jakie hodowała) ...proszę zrozumieć, że... leży w kałuży... w kałuży czegoś... czerwonego!... Boże! — prawie wrzasnąłem. (Słowa „krew” bałem się wymówić.)

Nie zauważyłem i nie słyszałem kroków w przedsionku. Po prostu naraz drzwi uchyliły się i na ganek wyszedł pan Grubowolski w czarnych spodniach i bielejącej koszuli. Twarzy jego nie sposób było dostrzec, zwłaszcza początkowo.

              Panie Janku — rzekł swoim soczystym, mokrym basem pięćdziesięcioletniego mężczyzny, zadowolonego ze swej bezmyśl­nej egzystencji — co pan się po nocach włóczysz jak Marek po piekle? To nie pana konserwatorium! Aż mi kury pan wypłoszył! o, słyszy pan, jak w kurniku trzepocą?...

Może i prawda, że coś trzepotało i prawie piało w podwórku za furtką, lecz byłem zbyt roztrzęsiony, by się wsłuchiwać. W takiej chwili! Zęby mi dzwoniły. Nie bardzo wiedziałem nawet, co mówię. Jakiś piat mózgowy jednak funkcjonował niezależnie od mojej woli i niekiedy miałem wrażenie, iż całkiem obojętnie, rzekłbyś — nie­wrażliwie samemu sobie się przyglądałem. Wtedy język mi się plątał jeszcze bardziej.

              Czy pan mnie nie słyszał?! — wykrzyknąłem z rozpaczą. Przed półgodziną dopiero przyjechałem... wróciłem ze stacji... Palec mnie bolał całą drogę, palec, och, ten palec, rozpacz!... Wchodzę do nas. „Pod Pelargoniami”... w spiżarni świeci się... wywrócone krzesło... — Tu rozpaczliwie uchwyciłem Grubowolskiego za mankiet koszuli. — Patrzę... a ciocia Mela leży w kałuży czegoś... jednym słowem coś mokrego i... czerwonego! Boże... Niecli pan zaraz za mną idzie... Jej się coś stało!

              Święci Pańscy! — żachnął się w zielonkawym półmroku nasz sąsiad. — Klisze mi się zepsują! Właśnie wywoływałem... Święci Pańscy! zaraz wezmę...czapkę... — Widać również stracił głowę. Po co mu była czapka? Zorientował się w tym nonsensie i z hukiem zeskoczył ż ganeczku na deski chodniczka. Drzwi zapomniał przymknąć i pozostały uchylone. Wciąż trzymałem się kurczowo jego mankietu.—Chodu, panie Janku!—zakrzyczał basem, jeszcze bardziej mokrym, ale już bynajmniej nie zadowolonym.

Pobiegliśmy zrazu obok siebie. Chodniczek jednak był zbyt wąski i nie mieściliśmy się na nim, zwłaszcza biegnąc i popychając się łokciami. Wnet więc wyprzedził mnie, i teraz widziałem przed sobą bielejące plecy i dwa poruszające się rękawy bez rąk — sierp księżyca bowiem powlókł się chmurkami i mglistość nocna całkiem sczerniała. Wciąż biegliśmy. Deski pod naszymi butami uginały się i dudniły. Od domu Grubowolskich do końca uliczki Szopena odległość wynosiła ze sto pięćdziesiąt wielkich kroków. Potem chodniczek się urywał i należało skręcić na prawo, skąd skośną ścieżką, poprzez pustą „parcelę adwokacką” (bo należała do adwokata miejskiego Hawranka) można było najszybciej dostać się do domku „Pod Pelargoniami”. Było duszno, ciepło i wilgotno. Wcale nie październik, lecz jakby środek lipca. Deski już przestały dudnić pod naszymi nogami i teraz prawie po omacku potykając się, biegliśmy po gliniastym terenie parceli. Nie opodal już majaczyły czarne zarysy willi z jej spadzistym dachem, przypominającym niejako budowle średniowieczne, i trzema wysokimi wąskimi kominami. Po bokach strzelały w niebo sylwety topoli. W głębi zaś coś połyskiwało i zieleniło się—to w stawku odbijał się seledynowy sierp, co to znowu wyłonił się zza chmurek do rzęsy lub wodorostów podobnych. Zawiało jeszcze większą wilgocią i czuć było bliskość wody.

Domek ..Pod Pelargoniami” stal na uboczu i gdy adresowano listy lilb pocztówki do mojej ciotki i do mnie, zazwyczaj pisano: Sumer 1 a) w Nowym Osiedlu. Radni nasi bowiem i ławnicy uważali, że miasteczko w przyszłości poszerzać się będzie w tym właśnie kierunku i że kolo stawu zaczną gromadzić się prywatne domki tonące w ogródkach. Ale jak na razie nad Morskim Oczkiem (w ten sposób w mieście żartobliwie ochrzczono bezimienny zresztą sta­wek) wystawał jedynie domek mej cioci Meli, tak że cale Nowe Osiedle zaczynało się i kończyło na numerze la. Dlaczego a — tego nikt mi wytłumaczyć nie umiał. Stał ten domek frontem do wody, więc zbliżaliśmy się teraz biegiem do jego tyłów, gdzie mieściły się kuchnia i nisza kucharki oraz sień i spiżarnia, o oknach nie oświetlonych, wręcz czarnych, aczkolwiek od czasu do czasu łys­kających szybami. Była przecież sobota, a każdej soboty kucharka Pawlicka miała wychodne i chodziła do kina; więc tylna połowa domku „Pod Pelargoniami” tonęła w kompletnych ciemnościach.

1 oto gdy byliśmy już o tuzin kroków od niego, zza jego czarnego węgła wyłoniła się zapalona latarka elektryczna zawieszona na wy­sokości ludzkich bioder, a rzucająca trwożny pęczek światła woko­ło. Tym promieniem jakby coś obmacując, latarka naraz jęła płynąć nam naprzeciw. Kto to mógł być? — zwolniliśmy kroku i wnet stanęliśmy jak wryci, zaskoczeni, jeżeli nie wręcz przerażeni.

              Swój! — krzyknął uspakajająco czyjś męski głos...

Ano, jak swój, to w porządku. Po chwili znaleźliśmy się niemal twarzą w twarz z jakimś korpulentnym mężczyzną w filcowym kapeluszu zsuniętym na tył głowy. Wydawało mi się, że poznałem, kto to był, i bardzo się zdziwiłem. Dziwny niepokój, który mnie ogarnął, łączył się zarazem z psychicznym uspokojeniem. Zawsze to przyjemnie, gdy przekonujemy się, że w trudnych, dramatycznych chwilach władze przychodzą nam z odsieczą. Bo jeżeli się nie myliłem w tej ćmie, spotęgowanej blaskiem latarki, to przed nami stał sędzia śledczy Uxakowski, którego osobiście niestety nie znałem, ale dobrze znałem z widzenia.

              Czy to pan Fiłomadzki? — spytał mężczyzna, bezceremonial­nie święcąc mi wprost w oczy. Mój sąsiad, fotograf Grubowolski, widocznie go jakoś nie interesował, co było zresztą naturalne, szło przecież o życie mojej, a nie jego ciotki.

              To ja! — zawołałem prawie z wdzięcznością. — Domyślam

się, że to pan sędzia, czy nie tak? Skąd pan sędzia już o tym wiedział? Boże, Boże!... — dodałem.

              A gdzie pan był dzisiejszego wieczoru? — spytał ni stąd, ni zowąd.

              Wróciłem dosłownie co tylko ze stacji, panie sędzio!... A wie­czorem byłem w pociągu... warszawskim. Jeździłem zobaczyć się z moim profesorem... z profesorem Żurawlewem. Pan sędzia o nim słyszał? ten świetny pedagog pianista!

Latarka nagle zsunęła mi się z twarzy i zalała światłem moje ręce, które nerwowo ocierałem jedną o drugą.

              A co pan ma z palcem? — posłyszałem pytanie.

              A to, panie sędzio, przed paroma dniami upadłem. Potem w nocy nie mogłem spać z bólu. Wczoraj w Warszawie dałem się prześwietlić... Okropnie rozpaczam! — wołałem z przejęciem, a za­razem obiektywnym, niezależnym płatem swego mózgu konstatując ze zdziwieniem, że... że właściwie obaj mówimy całkiem nie o tym,

o              czym należało mówić, a mianowicie o cioci Meli. — Okropnie rozpaczam! — powtórzyłem. — Rentgen nie wykazał pęknięcia kości na wskazującym palcu tej, prawej ręki... Ale obecnie znów coś strzyka! Czy pan sędzia zdaje sobie sprawę, co... co to może znaczyć dla pianisty?

              To pan mówi, że pana dzisiejszego wieczoru nie było w do­mu? — spytał Uxakowsld i trochę niezrozumiałym wydał mi się ton jego głosu. — A kto w takim razie grał na fortepianie u was w bawialni o wpół do dziesiątej wieczorem?

Ogromnie się zdziwiłem.

              Co? co?... — Latarka znowu zalała mi oczy rażącym blas­kiem. — A czy ktoś grał? ciekawe! A czy gral chociaż dobrze i co on takiego grał, pan sędzia nie wie? — spytałem głupio.

Aczkolwiek niezupełnie głupio. Podświadomie dążyłem do tego, by się wybielić w jego oczach. Albowiem nagle wydało mi się, że tego wybielenia potrzebuję na gwałt. Nie wiem czemu. Więc pomyślałem widać w głębi duszy, że gdyby się okazało, iż ktoś grai na naszym fortepianie, dajmy na to Debussy’ego, mógłbym od razu zawołać: to nie ja! to nie ja! Nie trawię tego kompozytora. Niestety stało się coś całkiem nieoczekiwanego.

              Owszem, wiem — odpowiedział. — Ktoś grał z początku Bacha, a potem Beethovenowską Sonatę Appassiomtę!

U

i

Mało że się nie zakrztusiłem. Przede wszystkim z rosnącego zdumienia, a poza tym i z niewytłumaczonej paniki. Szło o to, że Sonatę f-moll, opus 57, akurat ostatnimi czasy ćwiczyłem, Bacha również. Czego on ode mnie chce? myślałem. Czemu tu stoimy zamiast biec do cioci Meli? Dlaczego mnie przetrzymuje i bierze na spytki? Odruchowo przysłoniłem sobie usta dłonią o wyprostowa­nym palcu wskazującym, udając, że po prostu zachciało mi się kaszlnąć. Widziałem obok siebie bielejącą koszulę Grubowolskie- go, który najwidoczniej również był zdumiony tym wszystkim. Przestępował z nogi na nogę.

              Paluszek! — naraz prawie czule odezwał się sędzia. — Paluszek — powtórzył.

Nie wiedziałem, ale to zupełnie nie wiedziałem, o co mu szło, i ogarnęła mnie coraz większa nieswojość...

Być może jednak będzie lepiej zacząć od początku. Nawet nie od uwertury, lecz od strojenia instrumentów. Historia niniejsza nie jest zadedykowana nieszczęściu, jakie spotkało moją ciocię — ciocię, której z całego serca nienawidziłem. Jestem i pozostanę do końca najzupełniej szczerym. O ciocię Melę tu nie idzie. Idzie wyłącznie i przede wszystkim o niejakiego pana Ludomira Sebastiana Sztona. To jemu poświęcam te strony. Zawitał on do naszej prowincjonal­nej dziury przed niecałym półroczem, zatem nie był tutejszy, a raczej intruz. Przyleciał i wnet odleciał. Niekiedy był intruzem w bardzo dotkliwym znaczeniu tego słowa. Ale przedtem dorzucę trochę szczegółów o samej dziurze, zapadłej, zapomnianej przez Boga... i zabitej deskami...

W środku jej znajdował się oczywista miniaturowy rynek z ratu- szem-zabawką, a w środku rynku — okrągły klomb, co od wiosny do jesieni zawsze błyszczał kwiatami. Czyja to była zasługa, o tym przy sposobności. Wokoło klombu stały pomalowane na szaro, przekrzywione ławeczki ogrodowe. Najszersza centralna ulica, co biegła wzdłuż frontonu Ratusza, nazywała się Poselska. Inna ulica, która biegła wzdłuż bocznej ściany Ratusza, nosiła imię Św. Marka. Na dwóch innych, wrzynających się w rynek (bo wszak otoczony był uliczkami z czterech stron), widniały tabliczki: Kołłątaja i Ogrodowa.

Kancelarie Ratusza mieściły się na piętrze, natomiast na parterze, przypominającym w pomniejszeniu sukiennice krakowskie, za fila­

rami i szeregiem łukowatych sklepień widniały ubożuchne okna wystawowe paru sklepów oraz trzy inne okna z białym napisem: Restauracja. Kościół z ciemnej cegły znajdował się w głębi Ogrodo­wej, wraz z plebanią, która spowita była cała powojami. Doktorka mieszkała przy tejże ulicy. Natomiast chirurg, lekarz naczelny szpitala na 26 łóżek, zamieszkiwał przy nim, niemal u samego końca ulicy Kołłątaja. Rozumie się, był tam także i notariusz, któremu jednak zmarło się przed pół rokiem. Wtedy dowiedzieliśmy się raptem, że miał on siostrzeńca, o nazwisku na razie nie znanym, który odziedziczył po nim jego skromny parterowy domek, mający na zapleczu ogródek, a położony w zaułku Fabrycznym, co w pew­nym miejscu przecinał Poselską i nieco krzywo i stromo zbiegał w dół ku splajtowanej (i już zamkniętej) fabryczce naczyń emalio­wanych czy czegoś w tym rodzaju.

Owóż któregoś popołudnia dokładnie przed pięcioma miesią­cami, czyli w maju, wracałem zaułkiem Fabrycznym do domu, w obłokach kurzu i z wędką na ramieniu. W pewnej chwili, gdy już zbliżałem się dó domu notariusza, dopędził mnie jakiś młody pan, zgrabnie ominął i szybkim elastycznym krokiem podążył w górę — zaułek, jak powiedziałem, był dość sobie stromy i zawiły.

Teraz jednak zmuszony jestem do opisów bardziej dokładnych. Idący przede mną młodzieniec, sądząc, z ruchów i zwinności ciała, mógł mieć najwyżej lat dwadzieścia i parę, czyli był w moim wieku. Nosił kremowe flanelowe spodnie w granatowy rzucik oraz aksa­mitną kurtkę koloru bleu électrique. Był bez kapelusza i jasnoorze- chowe włosy, raczej przydługie, czesał do tyłu. Miał wąską talię — prawie dziewczęcą kibić. W ręku trzymał laseczkę ze skórzaną rączką i nieraz tę laseczkę obracał między palcami w sposób lekkomyślny i trochę wodewilowy. Gdy ów miody facet doszedł do bramki notariusza, nagle przystanął i jął macać się po kieszeniach, jakby szukając klucza. Wówczas domyśliłem się, kto to inógł być. Siostrzeniec zmarłego rejenta, nie inaczej!

Młodzieniec wciąż macał się po kieszeniach, ja zaś tymczasem go dopędziłem i zrównałem się z nim. I wtedy o mało nie zakląłem i musiałem stłumić w swej piersi westchnienie najwyższego osłupie­nia . Bo i co się stało? Tyle tylko, że zobaczyłem teraz owego pana nie z tyłu, lecz z boku, a potem gdy minąłem go i odwróciłem głowę — ujrzałem go en face. To było nie do wiary! Siostrzeniec notariu­

sza — jeżeli to był rzeczywiście on — wyglądający z tylu jak dwu- dziestoparoletni młodzieniec, z przodu okazał się mniej więcej sześćdziesięciokilkuJetnim staruszkiem. Takiej pomarszczonej, po­rysowanej twarzy jeszcze w życiu nie widziałem! Miał jasnobłękitne, jakby spłowiałe w słońcu, załzawione oczy otoczone siatką zmar­szczek. I trzeba dodać, że to nie była przedwczesna starość, to była starość autentyczna. Ale w jaki sposób nieboszczyk notariusz, który zamknął oczy sam mając około sześćdziesiątki, mógł mieć siostrzeń­ca prawie odeń starszego wiekiem? Z początku nie mogłem tego pojąć i pomyślałem, że tu się gdzieś kryje nieporozumienie.

              Dzień dobry, dzień dobry panu! — zawołał wtem z niezwykłą emfazą, niemal z teatralnym czy też poetyckim patosem ów pan z młodzieńczą figurą, ruchami i elastycznością, ale też i ze starczą, pomarszczoną twarzą.

Nieco zaskoczony, a nawet speszony tym okrzykiem, niezgrabnie zdjąłem z głowy płócienną cyklistówkę.

              Dzień dobry — rzekłem.

              Piękna pogoda!

              Tak jest, tak jest.

              Nazywam się Sebastian Szton.

              Bardzo mi miło —- odpowiedziałem jeszcze niezgrabniej. Coś bowiem w tym panu Sebastianie Sztonie było nader krępującego, nie wiem, jak to. określić, czułem się jak panienka, którą zaczepił stary wytrawny lowelas. Aż niemal się zarumieniłem.

Pan Szton widocznie to zauważył, bo uśmiechnął się jedną połową swej starczej twarzy.

Uśmiechnął się, jakby chcąc mi dodać odwagi („nie krępuj się, młodzieńcze, i nie wstydź!” mówił ten uśmiech), a zarazem jak ktoś, kto jest pewien swych powabów nie do odparcia. Coś na swój sposób mizdrzącego się, ale i władczego jaśniało w jego wypłowia­łym, jakby akwarelowym wzroku. W ogóle było w nim coś ze starej akwareli na wyżółkłym papierze, do której kiedyś użyto więcej wody niż farby. Nie opalona, wyblakła twarz, wygolone, poorane fałdeczkami policzki o blond-rudawym widocznie zaroście (bo takie owłosienie po pociągnięciu brzytwą nie pozostawia po sobie śladu), białawy błękit oczu itd. — wszystko było stonowane, żeby nie powiedzieć zwietrzałe, a nawet zmurszałe przez lata i gdyby nie wargi, starcza fizis Sztona uszłaby w towarzystwie czy na ulicy

naszej uwagi. Ale te wargi! Niezwykle kontrastujące z całością, sprawiały nieobytemu widzowi, każdemu nowemu znajomemu Sztona, trochę szokującą, odruchowo niemiłą niespodziankę. Dość sobie cienkie, czerwieniły się bowiem do takiego stopnia, iż wyda­wało się, że są mocno podmalowane damską pomadką. Satyriasis! oto, co mogło przyjść potem do głowy takiemu widzowi, gdyby był starszy ode mnie wiekiem i bardziej doświadczony lub gdyby nie należał do mieszkańców naszego grodku, którzy wszak o takim słowie czy pojęciu nigdy nie słyszeli... (Z wyjątkiem — dodam — być może, paru lekarzy, ale i tu śmiem wątpić, gdyż specjalistami od seksuologii nie byli, a termin „satyriasis” z pewnością już dawno wyparował im z ich prowincjonalnych i do reszty zardzewiałych czerepów.)

Wtem — wciąż w ten krępujący sposób uśmiechnięty—Szton coś nagle wypowiedział na całą niemal ulicę, wypowiedział, grassejując jak paryżanin, patetycznie i trochę zawodząco, rzekłbyś, poetyzują- co skandując każdą sylabę. Czyżby deklamował? pomyślałem nad wyraz zaskoczony. To, co wyrzekł, w istocie miało rytm wiersza. Pamiętam dokładnie wszystkie słowa tego początkowego zwrotu:

■— Jest dziwna miłość, której jakoś wstyd... — zarecytował śpiewnie i patrząc na mnie niezrozumiale. Dopiero teraz zauważy­łem, że miał w klapie narcyz.

              Nie rozumiem — prawie wymamlalem. — Pan o czym?

              A czy pan nie lubi poezji?

              O, pan o Mickiewiczu lub o Norwidzie? — wyrzekłem z ulgą. Widocznie jednak nie cierpiałem na samozłudy słuchowe, o co się już mogłem obawiać, a nowo poznany jegomość rzeczywiście cyto­wał jakiś poemat. Ale dziwność pozostawała dziwnością. Zwłaszcza na tle naszej dziury. Bo i skąd taki niecodzienny wstęp do kon­wersacji? Kto by u nas na uliczkach deklamował wiersze, i to takim wabiącym ekscentrycznym głosem.

              Ani Adam, ani Cyprian! — posłyszałem w odpowiedzi. — To był początek sonetu lorda Douglasa.

Wyznam ze wstydem, że podtenczas nic nie słyszałem o żadnym lordzie Douglasie. Musiałem mieć niewyraźną minę.

              W moim przekładzie! — ciągnął z emfazą i wciąż po deklamatorsku pan Szton. Potem miałem możność przekonać się. że w ogóle miał ten zwyczaj i mówiąc, stałe jakby coś pięknego

15

recytował. Nawet przyzwyczaiłem się z czasem do tego: Jednakże obecnie byłem jego głosem skądinąd moralnie oszołomiony. — Ale na pierwszej linijce wiersza tłumaczenie moje się urwało i skończyło

              roześmiał się. — Bo nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę, jakie trudności nastręcza sonet, jeżeli chcemy go napisać według żelaz­nych reguł Quattrocento. — Speszyłem się jeszcze bardziej. — Znałem w życiu wielu poetów, ale nikt z nich nie wiedział, na czym prawdziwy sonet powinien polegać. Wyznam panu w tajemnicy, bo wierzę, że pan mnie nie zdradzi — z lekka pochylił się ku mnie Szton — że nawet twórca Sonetów Krymskich nie bardzo się w tym orientował.

              A jakież to są reguły? — spytałem z zaciekawieniem, chociaż Bogiem a prawdą nic mnie żadne sonety nie obchodziły.

              W sonecie ani jedno słówo, ani jedno, pan rozumie! nie może być powtórzone dwukrotnie! — wyjaśnił niejako tryumfująco.

              Jak to? dosłownie ani jedno?

              Otóż to! ani jedno! A jak się zaczyna sonet Mickiewicza Do... Pamięta pan? — Kiwnąłem głową, sam nie wiem czemu. — To mogę panu przypomnieć: „Patrzysz mi w oczy...” — zaczął, ja zaś w istocie przyłapałem się na tym, że nasze spojrzenia się skrzyżowały. Uczułem się dziwnie. Zaczął deklamować, znów na całą ulicę i znów grassejując:

Patrzysz mi w oczy, wzdychasz; zgubna twa prostota,

Lękaj się jadu, który w oczach żmii płonie;

¡Uciekaj, nim cię oddech zatruty owionie,

Jeśli nie chcesz kląć reszty twojego żywota!

Pozłacany kłąb kurzu przesunął się między nami i musiałem przez chwilę zmrużyć oczy. Gdyzaś wokół wszystko się przejaśniło, zobaczyłem, że uśmiecha się nadal swymi karminowymi, trochę damskimi wargami.

              No i co? zauważył pan? — spytał.

Wyznam, że w całej przytoczonej zwrotce dostrzegłem tylko — śmiesznie to powiedzieć — osobistą przestrogę. Że niby lękaj się jadu! uciekaj! by potem nić kląć reszty swego żywota. Ale chyba nie

o              to mu szło? pomyślałem. Więc pokręciłem głową przecząco.

              No jakże to! — zawołał. — Mickiewicz pisze: „Patrzysz mi w oczy...” i zaraz potem dodaje: „Lękaj się jadu, który w oczach żmii płonie”. Dwa razy słowo „oczy”! Rozumie pan? tego w sone­

cie nie powinno być. Ubolewam nad tym, że to się zdarzyło Mickiewiczowi, a nie powinno.

              Czy może... czy może jest pan krytykiem literackim? - spytałem, bo nie wiedziałem już, co o tym wszystkim myśleć.

              Nie, broń Boże! — roześmiał się. — Jestem generałem w stanie spoczynku.

Sonety. Jakiś lord Douglas. Quattrocento. Znowu sonety. I teraz- na dobitkę — generał! I to generał, który był siostrzeńcem naszego ś. p. notariusza. Byłem niemal zbity z nóg.

              Tylko błagam pana — dodał śpiesznie i dotknął mej ręki (uczułem przy tym coś w rodzaju mrowienia na skórze) — błagam nikomu w mieście o tym nie mówić. Jeszcze zaczną do mnie mówić „panie generale” przy każdej okazji. Okropnie się tego boję. — Przyłożył palec do ust. — Cyt... nikomu. Obiecuje pan?

              Ależ jak najbardziej solennie.

Wyjął narcyz z klapy, powąchał go mocno i jakby z przesadną rozkoszą, a następnie wsadził z powrotem do butonierki.

              Pamięta pan opowiadanie Maurois? kiedy do pewnego- działacza politycznego przychodzi spiskowiec, mający go zamor­dować? Pamięta pan, jak to się skończyło?

Zmarszczyłem czoło, udając że niby coś, owszem, zaczynam so...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin