Bursztynowe Królestwo A5.doc

(1677 KB) Pobierz
Bursztynowe Królestwo




Konrad T. Lewandowski

Bursztynowe Królestwo

 

 

Wydanie polskie 2009

 

Powieść przygodowo-awanturnicza. Mandżuria, ostatnia dekada XIX wieku. Polscy poszukiwacze złota i zbiegowie z Sybiru spotykają ukrytą w górach Małego Chinganu gminę niedobitków Tajpingów, której przewodzi potomek ich pierwszego władcy. Zgodnie z odwieczną polską tradycją przeprowadzają wolną elekcję i wybierają chińskiego księcia królem Polski. Jego Wysokość Hung Śiao-Tien przybiera imię Władysława V. Powstaje Druga Rzeczpospolita Obojga Narodów, tym razem Polaków i Chińczyków, zwana Ukrytym lub Bursztynowym Królestwem. W1899 r. wybucha powstanie Bokserów i zaczyna się walka o władzę nad całymi Chinami. Wir wydarzeń wciąga młodą, naiwną Irlandkę. W tle polityczny kocioł sprzecznych interesów Rosji, Japonii, Chin, Korei oraz egzotyczne zderzenia kultur i osobowości bohaterów.

 

* * *

Bursztynowe Królestwo to powieść historyczno-przygodowa, w której autor żyjący tylko z wyobraźni i dla wyobraźni postanowił przejść samego siebie...

 


Spis treści:

1. Irlandzka pokojówka.              4

2. Jako wąż wystygły.              15

3. Dziesięć tysięcy ceremonii.              23

4. Kraj złota i soboli.              36

5. Cesarski piesek.              48

6. Święta góra.              68

7. Szachy w pełnym galopie.              78

8. Cień smoka.              91

9. Mandżurskie Gniezno.              102

10. Dwa krańce gór.              117

11. Trójramienna waga.              136

12. Na tropie smoka.              154

13. Sosna, bambus i śliwa.              162

14. Trzecia sroka.              177

15. Zderzenie z legendą.              187

16. Miecz i herbata.              200

17. Syreny z Podniebnego Jeziora.              219

18. Rzeka Sosnowych Kwiatów.              233

19. Ryba i smok.              249

20. Śpiący niedźwiedź.              264

21. Znak Ryby.              276

22. Parowiec widmo.              288

23. Złote orchidee.              301

24. Ofiara dla boga rzeki.              316

25. Rok szczura.              330

26. Pole gaolianu.              344

27. Rabacja.              370

28. Zbudzony niedźwiedź.              382

29. Historia, wiara i wola.              393

Epilog.              401

Transkrypcja nazw chińskich.              404


1. Irlandzka pokojówka.

Tego dnia Patrycja Branwen McGinn przekonała się ostatecznie, że podróże kształcą w bardzo przewrotny sposób. Dotychczas bowiem wszelkie fakty i zdrowy rozsądek wyjątkowo opornie przebijały się przez jej miłosne zauroczenie. Dopiero po przebyciu połowy świata, w pociągu z Tientsinu do Pekinu, zdobyła się na pierwszą przytomną decyzję, ale było już za późno, by wysiąść i zawrócić. Ta koszmarna japońska ryba niewątpliwie zrobiła jej dobrze na rozum, jednak nie uprzedzajmy wspomnianych wyżej faktów.

Pochodziła z Leithbhear pod Londonderry, miała dziewiętnaście lat, piegi jak indycze jajo, niebieskie oczy oraz włosy szczególnej barwy, którą nazwać wściekle rudą byłoby za mało. Sarah McGinn mawiała zawsze, że gdyby wszechmocnemu Bogu spodobało się, aby miedź zardzewiała, ta wzięłaby przykład z jej córki. Mimo niskiego pochodzenia Patrycja uważała się za osobę światową - nie z powodu tej szalonej podróży przez dwa oceany i jeden kontynent, lecz z racji trzech lat pracy w charakterze osobistej pokojówki lady Adelajdy Shaftesbury. Już wcześniej towarzyszyła swojej pani w podróży na Kontynent - do Francji, Szwajcarii i Austrii, gdzie w Wiedniu lady Adelajda poddała się eksperymentalnej terapii histerii u zdobywającego właśnie rozgłos ekscentrycznego doktora Freuda. Zaraz potem pani Shaftesbury została sufrażystką, co było niewątpliwym rezultatem operacji na jej psychice, nie wiadomo tylko: zamierzonym czy ubocznym? Natomiast przed Patrycją stanęła perspektywa awansu na damę do towarzystwa, a nawet towarzyszkę walki o prawo głosu dla kobiet. Ponieważ lady Adelajda odnalazła swoje życiowe powołanie w wieku lat pięćdziesięciu, zwłokę w nawróceniu nadrabiała typowym zaangażowaniem neofitki. Zaczęła od ideowego uświadomienia żeńskiej połowy swego domowego personelu. Rozmiar absurdu, jakim było wdrażanie do walki o prawa angielskich kobiet córki irlandzkiego dzierżawcy, katolika pozbawionego elementarnych praw obywatelskich i ludzkich, w pełni dotarł do Patrycji, dopiero gdy mijała Góry Skaliste. Nie to było więc powodem, że podziękowała za służbę.

Powód nazywał się Jimmy Somers, był zabójczo przystojnym komiwojażerem, miał olśniewający uśmiech i mówił jak poeta. Co dokładnie mówił, to rozanielonej Patrycji całkowicie umknęło, z wyjątkiem tego, że przy trzeciej wizycie poprosił ją o rękę. Zgodziła się bez namysłu, a Jimmy wywarł tak korzystne wrażenie na lady Adelajdzie, że wygłosiła tylko jedno płomienne przemówienie na temat szaleństwa dobrowolnego poddawania się męskiej tyranii, po czym dała im swoje błogosławieństwo oraz czek na czterdzieści pięć funtów w charakterze posagu. Zaczęły się przygotowania do ślubu, a Patrycja była w siódmym niebie.

Tydzień przed terminem Jimmy otrzymał telegram od kuzyna 2 Ameryki, który zawiadamiał, że właśnie załatwił mu doskonale płatną stałą posadę w dużej firmie handlowej. Warunkiem jej objęcia było jednak możliwie najszybsze stawienie się w centrali w Nowym Jorku. Okazja zapewnienia solidnego bytu rodzinie od razu na starcie nie mogła czekać. Jimmy natychmiast wsiadł na pierwszy dostępny statek, a ślub przełożono. Poprzestano na solennych zaręczynach i uzgodniono, że Patrycja dołączy do narzeczonego w USA i tam się pobiorą.

Atlantyk przebyła jak na skrzydłach. Niestety, w Nowym Jorku czekały na nią przeprosiny i bilet na pociąg do San Francisco. Jimmy jako najmłodszy stażem pracownik został delegowany do filii na Zachodnim Wybrzeżu, za to w charakterze samodzielnego kierownika z procentem od zysku. To też była okazja, której nie można było zmarnować. Patrycja nie namyślała się wiele, a właściwie wcale. Tymczasem jej największym zmartwieniem było to, że po drodze nie zobaczyła ani jednego bizona, a Indianie nie napadli na pociąg. Żałowała, bo bardzo miała ochotę to narysować, musiała zaś poprzestać na preriowych krajobrazach i portretach współpasażerów. Dryg do rysunku był samorodnym talentem Patrycji, oszlifowanym już nieco przez kilka fachowych lekcji i konsultacji, do których doszło za sprawą lady Adelajdy. Ponadto trafiło się parę okazji poszerzenia salonowej francuszczyzny dziewczyny, ograniczonej dotąd do zasobu słów i zwrotów niezbędnych podczas obsługi zagranicznych gości. Patrycja była z siebie bardzo dumna, że tak szybko osiągnęła poziom francuskiej konwersacji pozwalający imponować Amerykanom.

Za przesadę uznała dopiero fakt, że Jima Somersa nie zastała również w San Francisco. Narzeczony popłynął do Jokohamy zakładać tam nową placówkę handlową. Wszyscy jego znajomi twierdzili zgodnie, że otwierająca się na świat Japonia to kraj nieograniczonych interesów i możliwości bogacenia się. Należało chwytać wiatr w żagle i iść z postępem cywilizacji. Pełne tęsknoty listy Jima oraz bilet drugiej klasy sprawiły, że po krótkim odpoczynku Patrycja zaokrętowała się na parowiec do Jokohamy. Na swoje usprawiedliwienie miała to, że wciąż była bardziej zakochana niż rozczarowana. Poza tym czuła się też trochę winna. Jako kobieta za sprawą lady Adelajdy co nieco wyzwolona, Patrycja uznała, że powinna dać narzeczonemu do zrozumienia, że z nocą poślubną nie muszą czekać aż do ślubu. Wprawdzie miała spore wątpliwości, czy istotnie wytrwałaby w tym postępowym postanowieniu, gdyby przyszło co do czego, do zrozumienia jednak dała. Jimmy ku jej zdumieniu jakby się tej propozycji wystraszył. Na pewno nie był nią zachwycony i teraz Patrycja obawiała się, że narzeczony postanowił ją wypróbować, przekonać się, czy nie jest płochą dzierlatką, czy potrafi wytrwać w postanowieniu lub coś w tym rodzaju. No dobrze, nie ma co owijać w bawełnę! Musiała szczerze sama przed sobą przyznać, że mimo niewątpliwego salonowego obycia w gruncie rzeczy była tylko głupią rudą irlandzką gęsią!

Także Ocean Spokojny okazał się całkiem inny, niż wynikało z pozorów. Przede wszystkim zupełnie niegodny swej nazwy. Połowa rejsu upłynęła w mniejszym lub większym sztormie, a choroba morska omal nie przyprawiła Patrycji o somnambulizm. Po dwóch tygodniach, kiedy szła nocą do ubikacji, by zwymiotować, nie wiedziała już, czy to jawa czy sen. A był to dopiero początek orientalnej egzotyki, której miała doświadczyć.

Nieobecność narzeczonego w Jokohamie przyjęła obojętnie. Tłumaczenia, że Chiny stanowią jeszcze większy rynek zbytu niż Japonia, więc trzeba koniecznie rozwijać handel z Państwem Środka, też Patrycji nie poruszyły. Po prostu nie miała siły się złościć. Siłą inercji wsiadła na wskazany statek płynący do Taku. Był to stary japoński żaglowiec pamiętający chyba czasy mongolskich inwazji, z załogą wyglądającą jak banda piratów pourywanych z szubienicy bądź niedogotowanych żywcem, co praktykowano ponoć w tych stronach, a zwłaszcza charakteryzujący się brakiem wygód odpowiednich dla Europejki. Największe wrażenie zrobiła jednak na Patrycji surowa ryba, którą podano trzeciego dnia podróży. Struła się nią tak, że wcześniejsza choroba morska wydawała jej się przy tym zaledwie niewinnym katarem żołądka. Przewieszona bezwładnie przez burtę statku niedoszła pani Somers całymi godzinami czyniła bolesne wysiłki, by wyrzucić z siebie wnętrzności, jak zwykły robić strzykwy. W desperackim przypływie wisielczego humoru, kolejny raz rzygając żółcią do Morza Żółtego, zastanawiała się, czy aby nie stąd wzięła się nazwa tego akwenu.

Uratowała ją miejscowa herbata. Zupełnie inna niż w salonie lady Adelajdy, bardziej zielonkawa i aromatyczna. Dzięki tej herbacie oraz dziedzicznej krzepie irlandzkiej chłopki po dwu dniach wiszenia na burcie oraz trzech przeleżanych w prymitywnej kajucie Patryc ja stanęła na nogi i doświadczyła pierwszych przebłysków jasnego myślenia. Zauważyła na przykład, że kapitan, pan Shiro, i jego załoga traktują ją w dość dziwny sposób - z troską, lecz bez szacunku - całkiem jakby była jedną z wypełniających ładownię pak. Wtedy pierwszy raz przyszło jej do głowy, że jest towarem, ale ta myśl pozostała jeszcze bez logicznych wniosków. Bardziej zajmowało ją co innego, mianowicie to, czy nadal chce zostać żoną pana Jima Somersa. Godzinami zastanawiała się, czy takie traktowanie można wybaczyć. Tymczasem na znak protestu zdjęła zaręczynowy pierścionek. O zerwaniu zaczęła myśleć poważnie, a raczej krzyczeć, gdy w hotelu w Tientsinie zamiast wytęsknionego oblubieńca zjawił się posłaniec z biletem na pociąg do Pekinu.

Młody Chińczyk bez przerwy kłaniał się, uśmiechał i nic a nic nie mógł pojąć, czego chce ta rozwrzeszczana cudzoziemska wariatka wyglądająca i zachowująca się, jakby właśnie uciekła z dziewiątego piekła. Na wszelki wypadek kiedy miotająca się po hotelowym pokoju zamorska diablica odwróciła się do niego plecami, dyskretnie napluł jej na kraj sukni, by odczynić zły urok.

Patrycja zaś, pomijając zbędne szczegóły geograficzne i stylistyczne, głośno domagała jeszcze biletów na kolej transsyberyjską oraz statek do Belfastu, aby móc wreszcie wziąć ślub w swoim parafialnym kościele z pierwszym lepszym napotkanym po drodze wioskowym głupkiem lub pijakiem z przydrożnego rowu. Koniec końców gdy ochłonęła, zaintrygowało ją, że goniec z kamiennym uśmiechem przeczekał cały jej wybuch i nie ruszył się z miejsca, póki nie dostał napiwku. Przykład ten sprawił, że postanowiła odtąd miarkować swoje emocje. Tym bardziej że spostrzegła już, jakie wrażenie robi na tubylcach jej typ urody. Kiedy szła ulicą, nawet najnędzniejsi żebracy cofali ręce wyciągnięte po jałmużnę.

 

 

Tak oto 2 czerwca 1899 roku Patrycja McGinn, poddana brytyjskiej Korony, z zawodu pokojówka z dobrymi referencjami, na dworcu kolejowym w Tientsinie wsiadła w poranny pociąg do Pekinu. Tu urywał się ślad, co po trzyletnim śledztwie zdołały ustalić służby konsularne działające na wniosek jej byłej chlebodawczyni. Młodej Irlandce przypadł ten wątpliwy zaszczyt, że znalazła się jako pierwsza na liście cudzoziemców zaginionych w Chinach w okresie niepokojów nazwanych rok później powstaniem bokserów. Nigdy więcej jej nie szukano. Jak dla obywatelki drugiej kategorii i tak zrobiono wiele.

Na nową, acz niespodziewaną drogę życia, zaczętą na pekińskim dworcu niedaleko dzielnicy ambasad, Patrycja włożyła długą zieloną suknię z seledynowym dekoltem i beżowy kapelusz, na który dodatkowo narzuciła lnianą chustkę, by lepiej ukryć gorszące Chińczyków włosy.

Jima Somersa na peronie już nie oczekiwała. Po drodze postanowiła, że jeśli nie spotka się z nim w Pekinie, odeśle zaręczynowy pierścionek przy najbliższej okazji, a sama poszuka sobie pracy u jakiejś europejskiej lub amerykańskiej rodziny, których jak słyszała, mieszka tutaj niemało. Ostatecznie, jak mawiała lady Adelajda, niezależność i wyzwolenie kobiety zaczyna się od jej zdolności utrzymania się z pracy własnych rąk. Brzmiało to dziwnie w ustach angielskiej damy, której ród nie skalał się żadną pracą od czasów Wilhelma Zdobywcy, ale Patrycja nie zamierzała tej reguły kwestionować, wręcz przeciwnie! Stanęła na pekińskim bruku dumna i zagniewana, a także pełna wiary we własne siły. Cóż, gdyby to była cała prawda i gdyby od razu przystąpiła do realizacji swych zamierzeń, może zdołałaby jeszcze uniknąć kłopotów. Niestety, w głębi duszy Patrycja myślała tylko o tym, jak bardzo utrze nosa sprawcy tej paskudnej podróży przedślubnej i jak Jimmy na kolanach będzie błagać ją o przebaczenie. Mimo wszystko nadal ani przez chwilę nie potrafiła podejrzewać go o złą wolę.

Na końcu peronu czekała starsza Chinka w czarno-srebrnym kaftanie z prostym sztywnym kołnierzykiem i taką miną, jakby usta miała pełne octu. W dłoniach trzymała kartkę z nazwiskiem Patrycji - do góry nogami i z błędem ortograficznym na dodatek. Chince towarzyszył zwalisty osiłek, którego w pierwszej chwili wzięła za kulisa od bagaży. Po angielsku oboje nie umieli ani słowa. Ze swej strony Patrycja poznała już kilka japońskich zwrotów grzecznościowych, ale przypomniała sobie, że Chińczycy i Japończycy niedawno prowadzili ze sobą wojnę, więc w porę ugryzła się w język.

Chinka bezceremonialnie chwyciła Patrycję za łokieć i poprowadziła do stojącego przed dworcem krytego powozu na dwóch kołach. Kulis szedł za nimi i ani myślał przejąć rzeczy od bagażowego ze stacji, który truchtał na samym końcu. Wziął je dopiero woźnica.

Opiekunowie dziewczyny spieszyli się bardzo, zupełnie jakby chcieli, aby nikt ich nie zauważył. Stara próbowała nawet zabronić Patrycji oglądania miasta z powozu, lecz ta udała, że nie rozumie zakazu. Potem uświadomiła sobie, że byli za blisko dzielnicy ambasad, w części Pekinu, gdzie spotykało się zbyt wiele cudzoziemskich oczu i uszu, by ryzykować szamotaninę i krzyki.

Po dwóch kwadransach zostawili za sobą część miasta z domami w europejskim stylu i opuścili Pekin przez wschodnią bramę dzielnicy mandżurskiej. Tyle Patrycja zdołała wywnioskować, zerkając na swój plan miasta. Przez następną godzinę jechali prosto na wschód, gruntową drogą między polami pszenicy i ryżu ciągnącymi się w dolinie rzeki Ta-tung.

Ich celem była stojąca na skraju miasteczka San Kjen-fang elegancka podmiejska willa w formie dwupiętrowej pagody, otoczona wysokim murem i ogrodem. Gdy podjechali, otworzono wrota ozdobione malunkami jakichś kolorowych straszydeł, po czym wóz minął stojący zaraz za bramą dziwny murek uniemożliwiający prosty wjazd na dziedziniec. By tego dokonać, trzeba było dwa razy skręcić zupełnie nie wiadomo po co.

Bramę zatrzaśnięto, a wóz obstąpiło jeszcze pięciu mężczyzn podobnych do tego, który przyjechał z nimi. Polecono przybyłej wysiąść i choć może to wydać się dziwne, Patrycja nadal żywiła nadzieję, że za chwilę stanie przed nią Jimmy Somers we własnej osobie i krzyknie: „Niespodzianka!", a ona wyrżnie go w łeb parasolką.

Zamiast narzeczonego na dziedziniec wyległa z domu grupka kolorowo ubranych chińskich dziewcząt, które zaczęły oglądać Patrycję jak osobliwe zwierzę. Wymieniały jakieś uwagi, machały wachlarzami i śmiały się drwiąco, wyraźnie z niej. Nie było najmniejszej wątpliwości, kim są. Ladacznice we wszystkich krajach i epokach zawsze wyglądają tak samo.

Krew odpłynęła Patrycji z twarzy. Zrozumiała. W końcu zrozumiała. I to, gdzie jest, i bezmiar swojej naiwnej głupoty. Wszystkie fakty ułożyły się jej w głowie tak jasne i oczywiste, że zupełnie nie pojmowała, jak mogła nie wpaść na to wcześniej! Przecież wiedziała! Słyszała, i to nieraz, opowieści o prostych dziewczynach pod pretekstem małżeństwa zwabianych do domów publicznych przez fałszywych narzeczonych. Ale takie rzeczy zdarzały się innym, jakimś głupim dzierlatkom, nie jej! Przecież ona i Jimmy to było całkiem co innego! Całkiem co... Ona i Jimmy... Niemożliwe! Nie ona... ona... nie!

Żołądek skurczył się jej jak po tamtej japońskiej rybie. Zatrucie, choroba morska i wyczerpanie podróżą wróciły naraz z całą siłą. Patrycji zabrakło tchu, a świat zawirował gwałtownie i odpłynął...

Ocknęła się na jakimś łóżku. W pierwszej chwili po odzyskaniu świadomości mocno zacisnęła powieki, zapewniając się solennie, że kiedy otworzy oczy, po prostu obudzi się w swojej służbówce w domu lady Adelajdy. Nim jednak powiedziała sobie: „Teraz!", dotarło do niej, że leży w podwiniętej do kolan sukni i nie ma na sobie majtek. Poderwała się jak oparzona.

Młoda Chinka rzuciła się w kąt pokoju, wydając przeciągły jęk przerażenia. Nie wiadomo, która z nich wystraszyła się bardziej. To zaskakujące spostrzeżenie sprawiło, że Patrycja uspokoiła się trochę, po czym ignorując Chinkę, zajęła się sobą. Ostrożnie sięgnęła między uda... Za moment odetchnęła z ulgą. Nie zgwałcono jej.

Jeszcze nie... Domyśliła się, że na razie ktoś tylko sprawdzał jej dziewictwo. Wciąż była importowanym towarem pierwszej kategorii, którego nie ośmielił się tknąć ani pan kanalia Somers, ani japońscy piraci, przemytnicy czy kimkolwiek byli. Z pewnością była cenna. Wiele osób mocno się natrudziło i wydało mnóstwo pieniędzy, aby egzotyczną zamorską diablicę w stanie nietkniętym sprowadzić do tej jaskini rozpusty. Po co? Patrycja raczej nie miała wątpliwości, że jej przeznaczeniem jest zaspokojenie wyrafinowanej zachcianki jakiegoś wysoko postawionego Chińczyka o upodobaniach erotycznych kwalifikujących się tutaj na zboczenie z pogranicza zoofilii i satanizmu. Dziwiła ją jedynie własna przenikliwość, która spłynęła na nią tak nagle. Ponure objawienie, jakiego doznała na dziedzińcu przed omdleniem, trwało nadal. A może tak nagle spadła na nią dorosłość? W każdym razie głupia zadurzona gąska odleciała w siną dal. Została dziewczyna myśląca szybko i jasno. Szkoda, że dopiero teraz... Lepsze jednak to od czarnej rozpaczy.

Jej majtki leżały na łóżku. Patrycja wciągnęła je szybko i poprawiła suknię. Spostrzegła, że ktoś ją porozpinał i też próbował zdejmować, ale nie poradził sobie z europejskim systemem guzików, haftek i tasiemek, co przyjęła ze złośliwą satysfakcją.

Zachciało jej się pić. Pod ścianą stał stolik z kilkoma filiżankami, flaszami i czymś wyglądającym na bardzo udziwniony dzbanek do herbaty. Patrycja ruszyła ku niemu. W chwili gdy jej intencje stały się jasne dla postronnego obserwatora, skulona w kącie Chinka ożywiła się nagle i też ruszyła szybko w stronę stołu. Wciskając głowę w ramiona i odwracając ją w bok, mimo wyraźnego strachu dołożyła starań, aby znaleźć się tam przed Patrycją. Przestawiła filiżankę, po czym zaczęła nalewać herbatę z oczywistym zamiarem usłużenia cudzoziemce.

Patrycja zamarła zdumiona. Wyglądało na to, że przydzielono jej osobistą służącą. Poniekąd było to zrozumiałe, gdyż bez znajomości języka i miejscowych zwyczajów młoda Irlandka nie poradziłaby sobie z najprostszymi codziennymi sprawami. Mimo ponurych okoliczności ten niespodziewany awans społeczny Patrycję rozbawił, a po trosze zaintrygował. Postanowiła lepiej przyjrzeć się swojej „pomocy domowej".

Dziewczyna podawała jej właśnie filiżankę z herbatą, trzymając naczynie w obu rękach i bardzo nisko pochylając głowę. W tym momencie Patrycja dotknęła jej podbródka, chcąc, aby Chinka uniosła buzię do światła.

Rozległ się przeraźliwy krzyk i trzask rozbijającej się o podłogę filiżanki. Śmiertelnie przerażona Chinka poderwała się i rzuciła do ucieczki z powrotem do swego kąta, a Patrycja, ujrzawszy jej twarz, zakryła ręką usta, żeby samej nie wrzasnąć.

Na korytarzu rozległy się szybkie kroki, ktoś odsunął masywne drzwi. W progu stanęła starsza kobieta, chyba ta sama, która odebrała Patrycję z dworca. Spojrzała na rozbitą porcelanę w kałuży herbaty i szybko przeniosła wzrok na skuloną w kącie nieszczęśnicę. Powiedziała coś z gniewem w głosie, a młoda Chinka skuliła się jeszcze bardziej.

Patrycja zareagowała jak w natchnieniu. Zanim jej pokojówka zdążyła coś odpowiedzieć, szybko pokazała na skorupy i zrobiła przepraszającą minę, tak jak niejeden raz na początku swej kariery służącej, kiedy przychodziło jej udobruchać lady Adelajdę za spowodowaną nieumyślnie szkodę.

Stara Chinka łatwo uwierzyła, że zamorska dzikuska nie umie poradzić sobie z serwisem do herbaty. Powiedziała coś łagodniejszym tonem i służąca Patrycji zabrała się do sprzątania. Nadal starała się przy tym nie patrzeć na cudzoziemkę, ale nie próbowała już kryć zajęczej wargi okropnie szpecącej jej młodą twarz.

Patrycja spoglądała na nią ze smutkiem i współczuciem. Odgadła, co je ze sobą łączy i dlaczego skazano je na wzajemne towarzystwo. Obie z racji swojego wyglądu były w tym kraju najnędzniejszymi pariaskami. Można było teraz snuć iście hamletyczne rozważania, która z nich znajduje się w gorszej sytuacji.

Gdy znów zostały same, Patrycja dotknęła ramienia swej towarzyszki. Tym razem ostrożnie, sygnalizując zamiar, aby znowu jej nie przestraszyć. Dziewczyna mimo to zadrżała z obawy, ale teraz przynajmniej nie narobiła krzyku i nie uciekła.

- Spójrz na mnie - powiedziała Patrycja najłagodniej, jak umiała. Popatrzyła tak, jakby zrozumiała słowa. Patrycja wskazała na siebie i powoli, wyraźnie wypowiedziała swoje imię. Powtórzyła ten gest kilka razy, aż w oczach Chinki pojawiło się zrozumienie. Potem wskazała na nią.

Długo czekała na odpowiedź. Dziewczyna wahała się i uciekała wzrokiem. Patrycja cierpliwie i spokojnie powtórzyła całą sekwencję gestów i słów.

- Pa-try-cja!

- Maokou... - usłyszała wreszcie cichy szept.

 

 

2. Jako wąż wystygły.

Pułkownik Stanisław Jakub Lawendowski siedział przy ognisku i w zadumie przesuwał patykiem rozżarzone węgle. Noc była pochmurna i mglista. Szczyty okolicznych gór ginęły w lepkim ołowianym mroku, a cała dolina wyglądała, jakby zamknęło się nad nią oślizgłe wieko starej trumny. Dobrze, że na dodatek nie padało, lecz i tak trudno było wyobrazić sobie paskudniejszą pogodę. Człowiek robił się chory od samego patrzenia w niebo. Wiek średni ma swoje prawa i najrozsądniej byłoby nie narażać się na kolejny atak lumbago, tylko łyknąć wódki i iść spać na kwaterę, a nie przesiadywać w wilgotnym chłodzie, choćby i przy obozowym ogniu. Stanowczo już nie te lata na tak romantyczne atrakcje. Przecież nie musiał czekać osobiście. Przyjdzie, to straże obudzą albo każą tamtemu czekać do rana. Iść spać byłoby o wiele godniej i rozsądniej, ale cóż z tego, skoro dusza ciskała się z niecierpliwości, jakby wciąż miała dwadzieścia lat. Może zresztą i miała, kto ją tam wie? Myśli kłębiły się żywo jak te płomienie, ciało jednak coraz mniej chętnie poddawało się ich porywom. Koniec końców dusza ostatecznie powadzi się z ciałem i każde z nich podąży swoją drogą. Znać było pierwsze tego oznaki.

- Panie pułkowniku, melduję, że przyszedł! - rozległ się głos wartownika.

- Przyprowadzić! - Lawendowski wstał i szczelniej otulił się płaszczem.

Przybyły wyglądał jak rodowity Chińczyk. Miał około trzydziestu lat. W słabym, migotliwym świetle nie dało się dostrzec w jego rysach żadnych cech słowiańskich. Domyślił się jednak, że tych w nim szukają.

- Proszę mi się nie dziwić, panie oficerze, przeszło dwa wieki mieszania krwi zrobiły swoje. - Mówił po polsku z silnym chińskim akcentem, mocno kalecząc słowa, ale zrozumiale.

- Pułkownik Lawendowski... - Stanisław wyciągnął do rodaka

Ten nie odwzajemnił gestu, tylko uniósł ramiona na wysokość piersi, lewą dłonią nakrył prawą pięść i pokłonił się chińskim obyczajem.

- Nie jestem godny wymieniać mego imienia wobec szlachetnych ludzi honoru - odpowiedział, nie podnosząc wzroku.

- Jak wobec tego mam się do was zwracać?

- Proszę nazywać mnie Ałbazińcem.

- Cóż... jak sobie życzycie. - Lawendowski usiadł i wskazał gościowi miejsce obok siebie.

Ten ani drgnął. Wolał stać.

- Wiecie już, kim jesteśmy i czego chcemy - przeszedł do rzeczy pułkownik. - Jaka jest wasza odpowiedź?

Ałbaziniec milczał długą chwilę.

- Nie tak miało być - odezwał się wreszcie. - Nie taką przyszłość widzieli przed sobą król Jan III i cesarz Kangxi...

Lawendowski domyślił się, że nie dostanie prostej i jasnej odpowiedzi. Należało uzbroić się w cierpliwość i spokojnie słuchać. Jak to na Wschodzie... Zrezygnowany dorzucił do ognia kilka drew.

- Jesteśmy ostatnim echem sławy wiedeńskiej wiktorii, która obiegając cały cywilizowany świat, dotarła także na pekiński dwór - mówił przybysz. - Cesarz Kangxi był naprawdę wielkim i mądrym władcą - Ałbaziniec pochylił głowę - jak niewielu przed nim i jak nikt po nim. Potrafił nie tylko zadawać, ale i leczyć rany, jednocząc Mandżurów i Chińczyków siłą oraz rozumem, a także ogarniał myślą cały ziemski glob i jego sprawy. W przeciwieństwie do swoich poprzedników nie lekceważył doniesień z końca świata i na wieść o bitwie pod Wiedniem posłał królowi Sobieskiemu gratulacje, a wraz z nimi swój wiersz własnoręcznie wykaligrafowany oraz trzy niezwykłej piękności wazy. Król Jan z podziękowaniem wysłał cesarzowi swój portret. Na gestach przyjaźni rzecz się jednak nie zakończyła i obaj monarchowie zawarli sojusz przeciwko Rosji.

Pułkownik skinął głową na znak, że zna tę historię. Ałbaziniec jednak mówił dalej:

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin