Miller W.M. Kantyczka dla Leibowitza.pdf

(7983 KB) Pobierz
WALTER
M. MILLER
JR.
P li
m
[¿.1:1¿¿il
V
A
tl i
i
êét
ía
V
WALTER M. MILLER JR.
KANTYK DLA LEIBOWITZA
(Tłumaczył: Adam Szymanowski)
1959
Dedykacja to tylko drapanie
Swędzącego miejsca -
A zatem dla Annę, na której
Piersi spoczywa zadumana Rachel,
Dając mi natchnienie przy pisaniu Tejpieśni
I chichocząc międzyjej wierszami
z błogosławieństwem, Lass
W
.
Podziękowanie
Wszystkim, których wsparcie w rozmaity sposób przyczyniło się do napisania tej książki, autor
wyraża uznanie i wdzięczność, a szczególnie i dobitnie następującym osobom: państwu W i M.
.
Millerom, Sr., panom Donowi Congdonowi, Anthony’ Boucherowi i Alanowi Williamsowi, a
emu
także dr. Marshalowi Taxayowi, wielebnemu Alvinowi Burggraffowi csp oraz świętym
Franciszkowi i Klarze, i Maryi, z przyczyn, które każdemu z Nich są dobrze znane.
Fiat homo1
Księga I
1
Brat Franciszek Gerard z Utah nigdy by pewnie nie odkrył owych świętych pism, gdyby nie
pielgrzym z przepasanymi biodrami, który pojawił się na pustyni w okresie nakazanego
nowicjuszom czterdziestodniowego postu.
Brat Franciszek nigdy dotąd nie widział pielgrzyma z przepasanymi biodrami, ale o tym, że ten
właśnie jest osobnikiem
bona fide2
, przekonał się, jak tylko opanował dreszcz przerażenia
wywołany pojawieniem się na horyzoncie czarnej joty chyboczącej się w rozedrganej mgiełce
rozgrzanego powietrza. Beznoga, ale wyposażona w małą głowę jota wyłoniła się z lustrzanego
szkliwa, idąc potrzaskaną szosą, aczkolwiek miało się wrażenie, że nie kroczy, lecz wkręca się
niby śruba w pole widzenia. Brat Franciszek zacisnął kurczowo w dłoniach krucyfiks przy
różańcu i bezgłośnie poruszając ustami, odmówił jedną i drugą zdrowaśkę. Owa jota nasuwała
myśl, że chodzi tu o jakąś drobną zjawę spłodzoną przez demony upału, które nękają całą tę
krainę w samo południe, kiedy wszelkie stworzenie mogące się poruszać po pustyni (poza
sępami i paroma pustelnikami w rodzaju Franciszka) leżało bez ruchu w swojej jamie albo kryło
się w cieniu skały przed wściekłością promieni słonecznych. Tylko jakaś istota potworna,
nadprzyrodzona, niespełna rozumu mogła kroczyć w samo południe szlakiem przez pustkowie.
Brat Franciszek dorzucił czym prędzej modlitwę do świętego Raula Cyklopa, patrona ludzi
będących od urodzenia wybrykami natury, o ochronę przed nieszczęściami, nad którymi ten
święty roztaczał swoją opiekę. A któż nie wiedział w owych dniach, że na ziemi żyją potwory?
Każdy bowiem, kto urodził się żywy, musiał, na mocy nakazu Kościoła i prawa naturalnego,
znosić w miarę możności swoje pełne cierpienia życie i korzystać jako dziecko z pomocy tych,
którzy go spłodzili. Nie zawsze przestrzegano tego prawa, ale wystarczająco często, by
podtrzymywać rozproszoną populację dorosłych potworów, które wybierały sobie często
najbardziej zapadłe zakątki pustynnych krain i nocą podpełzały do ognisk osób podróżujących
przez prerię. W końcu jednak jota wykręciła się całkowicie z rozedrganej warstwy na
przezroczyste powietrze i wtedy stało się zupełnie oczywiste, że jest nią odległy nadal
pielgrzym. Brat Franciszek puścił krucyfiks i powiedział cichutko: “Amen”.
Pielgrzymem okazał się chudy starzec, wspierający się na lasce, w plecionym kapeluszu, z
potarganą brodą i bukłakiem na wodę przerzuconym przez ramię. Żuł i spluwał ze zbyt wielkim
zacięciem, jak na zjawę, a jednocześnie robił wrażenie zbyt wątłego i ułomnego, żeby z
powodzeniem uprawiać fach wilkołaka albo rozbójnika. Jednak Franciszek cichaczem usunął się
z pola widzenia pielgrzyma i przycupnął za stertą gruzu, skąd mógł widzieć, sam nie będąc
widziany. Spotkania z obcymi na pustyni zdarzały się nieczęsto, ale kiedy już do nich
dochodziło, nie obywało się bez podejrzliwości i wstępnych przygotowań obu stron, powitanie
bowiem mogło okazać się równie dobrze serdeczne, jak wrogie.
Zwykle nie częściej niż trzy razy do roku jakiś człowiek świecki lub w ogóle ktoś obcy
przemierzał stary szlak przechodzący przez teren opactwa, chociaż była tam oaza, która
umożliwiała jego istnienie i która uczyniłaby z klasztoru naturalny zajazd dla wędrowców,
gdyby nie fakt, że szlak prowadził donikąd, oczywiście jak na ówczesne sposoby podróżowania.
Być może w minionych wiekach szosa stanowiła fragment najkrótszej drogi z Great Salt Lakę do
Old El Paso; na południe od opactwa przecinała się z innym pasmem gruzu rozciągającym się na
wschód i zachód. Spustoszenia były dziełem czasu, nie zaś człowieka.
Pielgrzym zbliżył się na odległość głosu, ale nowicjusz nie wyszedł spoza sterty gruzu. Biodra
pielgrzyma były naprawdę przepasane strzępem brudnego worka, który stanowił jego jedyne
odzienie, jeśli nie liczyć kapelusza i sandałów. Wytrwale zdążał przed siebie, stawiając
mechanicznie kroki, wspomagając chromą nogę ciężką laską. Rytmiczny marsz świadczył o tym,
1
Zgłoś jeśli naruszono regulamin