95.Reymont Władysław - Wampir.pdf

(1057 KB) Pobierz
Władysław Stanisław Reymont
WAMPIR
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
l
Wszystkie światła pogasły; tylko między oknami w zielonawej, kryształowej kuli mżył się
rozpierzchły, ledwie dojrzany płomyk, jak gdyby świętojański robaczek, trzepoczący się w
ciemnościach.
Cisza zapadła nagle, cisza pełna dręczącego oczekiwania.
Siedzieli z przyczajoną uwagą, skupieni aż do martwoty, a pełni szarpiącego niepokoju i
ledwie powstrzymywanych dygotów trwogi.
Czas płynął wolno w przerażającym milczeniu, w dławiącej okropnej ciszy trwożnych
przeczuwań, że jeno niekiedy jakieś stłumione westchnienie wionęło w ciemnościach, podło-
ga zatrzeszczała, aż drgnęli gwałtownie, to nierozpoznany szelest, jakby lot ptaka, okrążał ich
głowy, łopotał po pokoju, wiał chłodem na rozgorączkowane twarze i marł w mrokach rozł-
kanym szelestem...
...I znowu przepływały chwile długie jak wieki, chwile milczenia dręczącego i oczekiwań.
Naraz stół drgnął, zakołysał się gwałtownie, uniósł w powietrze i opadł bez szelestu na
podłogę.
Lodowaty dreszcz wstrząsnął sercami... ktoś krzyknął... ktoś załkał nerwowo... ktoś zerwał
się jakby do ucieczki... palące tchnienie trwogi przewiało w ciemnościach i zakłębiło się w
duszach bolesnym, męczącym drżeniem, ale wnet przygasło wszystko, zdławione przez
straszne pragnienie zjaw...
O cud błagały trwogi wszystkie i dusze rozpięte w bolesnej tęsknocie.
Cisza stała się jeszcze głębsza, powstrzymywano oddechy, tłumiono strachliwe bicie serc,
wytężano całą siłę woli, aby nie zadrgnąć, nie szepnąć, nie poruszyć się, nie patrzeć nawet i
martwieć w takiej cichości, że ruch jakiegoś zegarka przewiercał serca bezustannym, bole-
snym dygotem i bił w skroniach ciężkimi młotami.
Szum głuchy, bełkotliwy a rozwiany i daleki, jakby morza odpływającego, wrzał mono-
tonnie za oknami, deszcz zacinał bezustannie, brzęczał cicho i po zapoconych, szarzejących
szybach spływał nieskończonymi sznurami paciorków i szemrał sennie, szemrał lękliwie; to
wiatr obijał się o szyby i ze zduszonym, żałosnym krzykiem obsuwał się martwo po ścianach,
a potem jakieś drzewa, podobne do strzępiastych chmur, drzewa ślepe i nieme nachylały się
cicho do okien, chwiały się cieniem ledwie uchwytnym jak sen nieprzypomniany i jak sen
przepadły w mrokach.
A pokój wciąż był głuchy, niemy i przepastny jak otchłań, tylko ten zielonawy płomyk ni-
by gwiazda odbita w czarnej topieli drgał ustawicznie, rozpryskując się świetlistą larwą, jakby
spod wody skłębionej, albo jakieś spojrzenie zamigotało rozwianym płomieniem i wnet marło
w ciemnościach mętnych, pełnych nieuchwytnych, zaledwie wyczutych falowań, niedojrza-
nych ruchów, drgań niepokojących, szeptów zmartwiałych, konających połysków i przycza-
jonej, dygocącej trwogi...
Stół znowu wyrwał się spod rąk, roztrącił siedzących, uniósł się gwałtownie i z hukiem
padł na swoje miejsce... łańcuch rąk się przerwał, zerwało się kilka okrzyków, ktoś skoczył w
bok do światła...
– Cicho... na miejsca... cicho! – zabrzmiał rozkazujący głos.
Ręce splotły się znowu w łańcuch nieprzerwany, przymilkli z nagła, ale już nikt nie potra-
fił pokonać nerwowego drżenia, dłonie się trzęsły, serca dygotały i dusze przelatywał wicher
świętej trwogi, pochylano się nad stołem, jak nad niepojętą, tajemniczą istotą, której ruch
każdy był cudem widomym, cudem żywym.
4
Joe, przewodniczący, zaczął szeptać modlitwę, a za nim roztrzęsionymi wargami powta-
rzano coraz prędzej, coraz mocniej, iż ciemność rozbrzmiewała szmerem lotnym, namiętnym,
wyrwanym spod serc, z głębi dusz olśnionych... Słowa padały rozwiane, płonące wiarą, wiot-
kie jak tchnienie, a potężne żądzą objawień, pragnieniem cudów...
Naraz z drugiego pokoju czy z głębi jakiejś rozbrzmiał przytłumiony głos fisharmonii.
Jęk zamarł w gardłach ściśniętych, dusze padły w senny lęk jakby przed skonem, nikt bo-
wiem nie czekał tej muzyki, nie wiedział, skąd płyną te tony, nie rozumiał, zali to dźwięki
żywe czy oman słodki?...
Opadli piersiami na stół, bo nikt już sił nie miał, trzymali się kurczowo za ręce, bojąc się
puścić, bojąc się przepaść w samotności... cisnęli się do siebie ramionami i stłoczeni, drżący,
przejęci świętym dreszczem zachwytu zanurzali się w te dziwne dźwięki przewiewające niby
wiatr pieściwy po strunach harfy niewidzialnej.
I tak zapomnieli o wszystkim, że nikt już nie wiedział, rzeczywistość to – li sen czarowny?
A muzyka rozpylała się w ciemnościach kadzielnym tchnieniem modlitwy żarliwej, rosą
srebrzystych dźwięków, wiewem melodii tak słodkiej, że dusze chwiały się w rozmarzeniu
upajającym jak kwiaty w noc miesięczną.
I śpiewem się podniosła uroczystym, potężnym, rozległym, jakby świat cały śpiewał.
I krzykiem duszy zagubionej we wszechświecie łkała żałośnie...
I wyżej wznosiła się jeszcze, aż w hymny łzawych zachwyceń i w dal takich roztęsknień,
że była już jakby emanacją nowych bytów, rodzących się z tajemnicy i marzenia.
Jeszcze nie ochłonęli z wrażenia, jeszcze dusze niby krze płomieniste chwiały się sennie w
rytm konających dźwięków, gdy drzwi od przedpokoju otwarły się na rozcież, struga światła
runęła słupem na podłogę i w progu ukazała się wysoka, jasna postać...
Porwali się z miejsc, ale nim ktokolwiek zdołał krzyknąć, postać owa poruszyła się i szła
wolno świetlistym pasem; szła sztywno i ciężko, z wyciągniętymi rękami, przystając co
mgnienie i kołysząc się całą postacią...
Drzwi się zamknęły bez szmeru i noc znowu ogarnęła wszystko.
– Kto jesteś? – zatrzepotało zdławione pytanie.
– Daisy... – wionął szept zgoła niematerialny.
– Długo będziesz z nami?
– Nie... nie... – Gdzie twoje ciało?
– Tam... w pokoju... śpię... wołałeś... przyszłam... Guru...
Szept się plątał i tak ścichł, że tylko bezdźwięczne, porwane drgania szemrały w ciemno-
ściach...
Mr Joe nacisnął guzik i elektryczne światło zalało pokój.
– Daisy! – krzyknął jakiś człowiek rzucając się ku niej, ale stanął naraz jak gromem rażo-
ny, bo zwróciła ślepą twarz ku niemu, usiłując coś mówić, poruszając wargami...
– Nie, nie Daisy... ta sama i obca, inna zarazem...
Pochylił się ze zdumienia i przyczajonym, trwożnym wzrokiem obiegał twarz jej i postać
całą... ta sama twarz, a rysy inne, obce... obce...
– Daisy!... Nie... nie... – krzyczało w nim zdumienie i przypomnienia wiły mu się błyska-
wicami szaleństwa, strachu, lęku straszliwego.
Nic nie rozumiał, nie mógł pojąć tej zmiany dziwnej, zdało mu się, że śni ciężko, że jakieś
zwierciadlane odbicie Daisy stanęło przed nim i rozwieje się zaraz, natychmiast, sczeźnie jak
widmo...
Zamknął oczy i otworzył je natychmiast, ale Daisy stała na dawnym miejscu, była, widział
ją w najdrobniejszych szczegółach, że cofnął się naraz, bo spojrzała na niego posępnym, ot-
chłannym, obcym wzrokiem, a tak strasznym, że padł na samo dno trwogi...
Wszyscy stali również w lodowatym odrętwieniu.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin