Maria Dąbrowska - A TERAZ WYPIJMY - OPOWIADANIA.rtf

(1383 KB) Pobierz

Maria Dąbrowska

A teraz wypijmy...

 

 

 

W PIĘKNY LETNI PORANEK

 

 

Któregoś dnia w maju 1942 roku doktór AKjH Swiacka położyła się na chwilę po pbiedzie, żeby odfwl cząć. Kazała się zbudzić przed piątą, to znaczy •*# przed zwykłą godziną przyjęć lekarskich. W mieszka­ niu, którego okna wychodziły na Filtrową i Skwerek Wielkopolski, panowała w tej chwili cisza, gwar mia­ sta podkreślał Ją jak wtór.

Alicja zasnęła natychmiast i przyśniło jej się, że z dwojgiem rzadko widywanych przyjaciół — Józefem Tomyskim i jego żoną — idzie przez most Poniatow­ skiego zimą. Jest niby to po bitwie czy bombardowa­ niu, trzeba omijać wyrwy w moście, słychać pod nimi bełkot wody. Na moście ślisko i śnieg, a przy tym — ciemno. Mimo to Alicja doskonale widzi, że Wisła pły­ nie spieniona i szumiąca, potężna, jak nigdy nie bywa. Za to miasto nad nią prawie jak nieobecne — żadnych świateł i tylko wątły zarys murów. Idą śpiesząc się w nieprzyjemny i zdenerwowany sposób; ni to uchodzą śmiertelnemu niebezpieczeństwu, ni to zdążają ku cze­ muś straszliwemu. Wisła na przemian zgrzebna i bia­ ła od pian rozlega się łoskotem jak wodospad górski albo morze, wściekłe od burzy. Przekrzykując ten huk Alicja zawołała do Tomyskiego: „Nie rozumiem, dla­ czego Warszawa nie zrobi tej rzece zagłady od zagła- .dy!” A będąc zmęczona chciała się przy tych słowach oprzeć o poręcz mostu i nagle zobaczyła, że poręcz jest, wyrwana, ona zaś już-już opiera^ się o przepaść. Usiłowała jeszcze raz krzyknąć: „Dlaczego Warszawa nie zrobi tej rzece zagłady od zagłady?”, ale przera­ żenie wstrząsnęło nią tak silnie, że się zbudziła.

Przez mgnienie powtarzała w myśli te słowa ze snu,

dziwiąc się, że mogła śnić zdanie, mające tak uszko­ dzony sens, niby także trafione pociskiem. Leżała jesz­ cze chwilę, napawając się błogością popołudnia, szcze­ gólnie przyjemną po tym złowrogim śnie. Patrzyła na wielkie różowe tulipany — jeden z owych wspaniałych bukietów, które jak wota wdzięczności ozdaBiają ga­ binety wziętych lekarzy.

Nagle poderwał ją z tapczanu niby łoskot gromu. To w ciszy jeden z tulipanów obsypał się na lśniącą politurę stolika. Prawie jednocześnie dał się słyszeć zgrzytający żelaziwem rytmiczny pomruk nadciąga­ jącego w ulicę tramwaju. Ten dwoisty hałas przywołał Alicję Swiacką do rzeczywistości. Zlękła się, że nikt jej nie zbudził, a to już chyba godzina przyjęć. Spoj­ rzała na przegub lewej ręki — nie, było dopiero wpół do piątej.

              Tak krótko spałam — zasmuciła się. — Szkoda. Wstała jednak, a naciągając i wiążąc z tyłu biały far­ tuch lekarski, przypomniała sobie, że w pokoju goś­ cinnym znajduje się jej koleżanka, doktór Zofia Nus- senowa, która zjawiła się tu przedwczoraj, uszedłszy w panice spod oka czyhającego na nią szantażysty. Że w pokoju córki Wandy mieści się punkt rozdzielczy kil­ ku gazet prasy podziemnej, a w dawnym pokoju nie­ żyjącego męża leży dwudziestoletni Anglik, zbiegły z obozu jeńców i chory na tyfus plamisty. Z troską pomyślała, że Anglik przebywa u nich i tak za długo, a teraz nie było najmniejszej możliwości usunięcia go z domu. Na odwrót, w związku z chorobą wypadło wtajemniczyć w jego tu obecność drugiego lekarza, gdyż będąc sama ginekologiem, Alicja nie mogła wziąć na siebie odpowiedzialności za leczenie tyfusu. A mu­ siał być wyleczony. Szpik drętwiał w kościach na myśl, co zrobić z trupem, jeśli ten młodzian umrze. Właści­ wie należało lojalnie uprzedzić Zosię o Angliku i nie­ bezpieczeństwach pokoju Wandy. Ale x to nie było

możliwe. Napięcie okoliczności wymagało spokoju wszystkich domowników. Osoba tak przestraszona jak Zofia mogła tu przebywać tylko w poczuciu, że znaj­ duje się w miejscu bardzo pewnym i nie wdanym w żadne ryzykowne szaleństwo. Inaczej stan jej nerwów mógłby snadnie rozbić równowagę umysłów tak do­ skonale osiągniętą, że nikt ze znajomych a nawet przy­ jaciół (poza paru z konieczności wtajemniczonymi oso­ bami) nie podejrzewał, aby zajmowano się w tym do­ mu czymkolwiek innym niż medycyną, wychowaniem trzyletniego Wandzinego Jacka i czekaniem na ko­ niec wojny.

O              spokoju mieszkania przy Skwerku Wielkopolskim i Filtrowej myślał w tejże chwili powieściopisarz Jó­ zef Tomyski krocząc ku niemu Polną, z zamiarem skrócenia sobie drogi pójściem przez działki. Powie­ rzono mu napisanie dłuższej rzeczy o Niemcach, jako historycznym od wieków niebezpieczeństwie dla naro­ dów Europy. Miało to iść na zagranicę i wstrząsnąć tak zwanym sumieniem świata, który — według zdania pewnych czynników roboty podziemnej nie dość dobrze zdawał sobie sprawę z grozy niemieckich uroszczeń. Rzecz była już na ukończeniu i wymagała tylko jed­ nego popołudnia pracy. Ale oto dziś właśnie ostrzeżo­ no Tomyskich, że dom przy Mokotowskiej, gdzie mie­ szkali, z dawna obserwowany, ma się spodziewać naj­ ścia gestapo. Józef nie wiedział, czy to dotyczy jego mieszkania, gdyż większość mieszkań w kamienicy była mniej albo więcej zagrożona. Uznał wszelako za rozsądne poszukać pewniejszego miejsca na spokojne dokończenie już prawie gotowej całości. Tym bardziej że jego żona była chora na serce; popłoch, w, jaki by popadła, widząc go zasiadającym tego dnia do maszy­ ny, mógł jej zaszkodzić. Ludmiła Tomyska była znacz­

nie starsza od męża, lecz zagrożone serce czyniło ją — nie jeszcźe starszą — ale jakby młodszą od niego i u- sposabiającą do tkliwych względów.

Myśl Tomyskiego zwróciła się w tej okoliczności od razu i bez wahania ku Alicji Swiackiej. Dawne z nią stosunki przyjacielskie dość już zwietrzały, ale zapro­ szeni tam jakieś pół roku temu z żoną na kolację, za­ stali w jej domu tyle dobrobytu, pogody i zaintereso­ wań rzeczami nie związanymi z wojną, że nie powąt­ piewał o trafności swego wyboru. Miał do pani Alicji nawet jakby lekką pretensję, że tak u niej bezpiecznie, choć mu to było na rękę. Mówił sobie: „Widać dobrze jej się powodzi. Porosła w piórka, straciła ten zmysł ryzyka, którym się dawniej pod każdym względem od­ znaczała”. I sam zaraz jej bronił: „Taka świetna le­ karka... Czyż nie ma prawa uważać, że wykonując swój zawód spełnia wszystko, co do człowieka należy? To tylko nienormalność położenia usposabia mnie do ja­ kichś tam nienormalnych wymagań.”

Tak rozmyślając wstąpił na Polnej do sklepiku po papierosy. Był to narożny sklepik, w którym tłoczyło się w tej chwili dużo ludzi przybyłych po zapóżniony chleb kartkowy. Ku zdziwieniu Tomyskiego wśród tych kilkunaściorga ludzi panowała zupełna cisza — rzecz niebywała między ludźmi, co się tłoczą do chleba. Prze­ pchnąwszy się ku ladzie, Tomyski zobaczył siedzące­ go przy niej na stołeczku człowieka z krótko strzy­ żoną gołą głową i nieprzeniknionym wyrazem płaskiej twarzy, a odzianego w szary pikowany kaftan. Czło­ wiek ów jadł skibę chleba z masłem i pogryzał ka­ wałkiem kiełbasy. Józef Tomyski poznał w nim na­ tychmiast jeńca sowieckiego. Błyskawicznie stanęła mu w pamięci szerzona z ust do ust od kilku dni wiado­ mość o jeńcach sowieckich gdzieś z obozu pod Siedl­ cami, którzy udręczeni głodem i nieludzkim traktowa­ niem — rzucili się w kilkunastu szeregach na druty kol­

czaste i za cenę śmierci pierwszego szeregu wydoriHI się na groźną wolność.. Czy wiadomość była prawdzi­ wa, któż mógł zaręczyć? Tomyski chciał jej wierzyć, gdyż zacierała zgrozę, jaką budzili jeńcy sowieccy, co przeszli na służbę niemiecką. A oto ów człowiek sie­ dział tu i potwierdzał niejako tę wiadomość. Ludzie oglądali się na niego w milczeniu, a załatwiwszy swo­ je, przeciskali się ostrożnie i powoli ku wyjściu. Właś­ cicielka sklepu z roztargnieniem przyjmowała pienią­ dze, wydawała resztę i chleb, obcinała kupony kartek jak we śnie, z opuszczonymi oczyma. Jej pomocnica, tłusta ładna blondyna, stała obok, zupełnie bez ruchu, jakby niezdolna z wrażenia wykonywać żadnej czyn­ ności. Za okńem raz po raz widać było, sunące nad bu­ telkami octu i paczkami kawy zbożowej, rezedowe mundury i różowe twarze niemieckich oficerów.

Tomyski czekał dość długo, aż się rozluźniło, a wresz­ cie kupił papierosy, nie śmiąc powiedzieć, że prosił o inne. Podał kilka jedzącemu, a ten, mając obie ręce zajęte, położył chleb na kolanie i w milczeniu, bez po­ dziękowania, przyjąwszy papierosy wpuścił je do kie­ szonki pikowanego kaftana. „

Wychodząc z pustego już prawie sklepu, Tomyski usłyszał, jak właścicielka, odzyskawszy wreszcie moż­ ność mówienia, powiedziała umęczonym głosem:

              Rany Boskie, zjadajże, człowieku, i ruszaj z Bo­ giem. A ty pewno nie wierzysz w Boga? To idź z dia­ błem, bo i mnie, i ciebie rozwalą. Też położenie czło­ wieka! — usłyszał jeszcze Tomyski; a reszty nie usły­ szał.

Skręcił w działki na dawnym Polu Wyścigowym i o- władnięty przez niejasnego rodzaju wzruszenie, po­ wtarzał, już nie myślą, ale prawie szeptem: „Jaka szko­ da, jaki żal, że zadali nam tyle cierpień... I właśnie teraz... właśnie teraz... Jaki błąd... Oto, co się nazywa stawiać ludzi w położenie moralne bez wyjścia...”

Myśli te błąkały się przez chwilę w jego wnętrzu i znikły, jak znika spadająca gwiazda, z którą nie wia­ domo, co się stało.

              Sielanka pośród piekieł — myślał teraz pochło­ nięty majowym czarem działek, na które ludzie gęsto się wyroili, grzebiąc w płowej glebie cętkowanej zie­ lenią młodych warzyw, coś jeszcze siejąc, dosadzając. Śmierć nie groziła na razie za to schylanie się nad za- gonkami; wiosna tutaj tylko zdawała się być wiosną i niczym więcej ni mniej.

Tomyski niósł ze sobą najlżejszą z maszyn do pi­ sania, zamienioną w zwykły osznurowany pakunek — rzecz nader pospolita w tych czasach noszenia i dźwi­ gania. Było już blisko wpół do piątej, niebo jaśniało pogodą, słońce nabierało przedwieczornych rumień­ ców. Młode groszki, cebulki, szczypiorki, zaczynały lśnić jak zielone światełka. Słychać było wzmożony pisk jerzyków, które zniżały lot.

Pisk jerzyków słychać było i nad Filtrową, i nad Skwerkiem Lecz Alicja Swiacka nie zauważała go. Jak większość ludzi Warszawy nie znała nawet nazwy tych czarnych błyskawic krzyżujących się tysiącem zy­ gzaków po niebie Miasta. Przyczesywała siwiejące wło­ sy, co piętrzyły się wysoko nad jej gładkim czołem i niemłodą, ale przyjemną twarzą o lekkim nosie i o- czach niebieskich w takie ciemniejsze prążki, jakie wi­ duje się na płatkach irysów. Następnie oddała się pe­ dantycznemu myciu rąk, pieniąc je bez końca mydłem pod wartką strugą wody puszczonej z kranu w błysz­ czącą misę. Gdy je wreszcie zaczęła wycierać, drzwi gabinetu otwarły się i zajrzała służąca* o dużej nieru­ chomej twarzy i pochmurnym spojrzeniu, któremu nie­ znaczny zez dodawał jeszcze wyrazu jakby wyniosłoś­ ci czy wzgardy.

              No, szłam właśnie- budzić — oznajmiła niezbyt uprzejmie.

              Dziękuję, moje dziecko — uśmiechnęła się Alicji choć do nikogo słowa „moje dziecko” mniej się nie nadawały, jak do kariatydy stojącej w drzwiach, ani przez nikogo uśmiech nie mógł być obojętniej przyję­ ty. Gdy ta znacznych rozmiarów osoba miała już za­ mknąć za sobą drzwi, Alicja zatrzymała ją.

              Heleno, czy pani Wanda z Jacusiem jeszcze ule wrócili?

              Są na Skwerku. Toć ich widać bez okno — za­ brzmiała znudzona odpowiedź.

              A co chory? Spi?

              A kto go wie? Może umarł?

Z tymi słowy Helena odeszła. Alicja westchnęła. Ta pracownica domowa była jej prawdziwą zgryzotą. Przyjęta przed rokiem po paru „dochodzących” i zrazu „dobra” — w miarę jak się zaczynała orientować w stosunkach domu, a zwłaszcza od pojawienia się An­ glika, posępniała z dnia na dzień, stała się opryskli­ wa i przykra. Doktór Alicja z trudem wytrzymywa­ ła obecność tej chmury nieżyczliwości w domu, ale bała się Helenie wymówić w takich czasach. Drżała nawet, żeby jej samej nie zachciało się odejść. Póki jest, czuje się chyba o tyle związana z nieprawomyśl- nością domu, że nawet gdyby była zdolna posunąć się do denuncjacji, musiałaby się dobrze nad tym za­ stanowić.

Przed kilku tygodniami Alicja Swiacka spostrzegła, że Helena zdaje sobie sprawę z jej obaw. Odmówiła przyjęcia nowej podwyżki zasług, poparłszy odmowę wzgardliwym zezem chmurnych oczu i mówiąc: — Pa­ ni doktór ma tam i tak tych wydatków, co ino. Niech się pani doktór nie boi — dodała. — Ja do gestapo nie pójdę.

Alicja zrazu nie wiedziała, czy tłumaczyć sobie te

słowa na dobre czy na złe. Będąc jednak zbyt udręczo- i na (przypadło to właśnie na początek choroby Anglika), aby nie łaknąć jakiegoś uspokojenia, wytłumaczyła je sobie na dobre. Ale kiedy po przybyciu Zofii Nus- senowej, Helena, przyjrzawszy się jej, oświadczyła: — Ta pani bardzo mi się nie podoba — Alicja znów stru- • chlała. I nad domem znów Helena zaciążyła jak chmu­ ra, z której nie wiadomo, co padnie.

Ciężko się nad tym przez mgnienie zamyśliwszy, Ali­ cja wyszła z gabinetu, aby przed najściem pacjentek zajrzeć do Anglika, który leżał w odległym końcu du­ żego, pięknego mieszkania. Kiedy stała pochylona nad purpurową z gorączki, wdzięczną, o długich rzęsach i pozłocistym loku nad czołem, śpiącą twarzą młodzień­ ca, rozległ'się dzwonek. A kiedy sprawdzała choremu tętno, weszła hałaśliwie Helena i oznajmiła: — To ten pan, co byli tu raz na kolacji.

Alicja ucieszyła się Tomyskiemu więcej, niż się spo­ dziewał. Jej sympatia do tego starszego pana, któremu pięćdziesiątka nic nie ujęła z gładkiej twarzy i gięt­ kiej kibici młodzika, spotęgowana była przez ładunek wzruszeń czerpanych z jego twórczości. Toteż wyciąg­ nęła do niego obie ręce, sama aż odmłodniawszy z u- ciechy.

              Taka serdeczna. To dobry znak — pomyślał Józef, niezdolny w tej chwili do uczuć bezinteresownych. I od razu wyłuszczył swoją sprawę, ale przez dyskrecję nie powiedział wyraźnie, o co chodzi. Pisze po prostu po­ wieść, a wobec ostrzeżenia, które dostali, nie chciałby, żeby to przypadkiem wpadło w niepowołane ręce. Po­ trzebuje tylko jednego popołudnia, żeby skończyć za­ częty rozdział. Kiedy to mówił, starając się być bez­ troskim aż do niedbałości o logikę szczegółów, zauwa­ żył, jak przez twarz Swiackiej przemknęło coś niby cień wahania i niepokoju. Ten leciutko spłoszony wy­ raz jej twarzy i zwłoka w odpowiedzi, o włos dłuż­

sza, niż być powinno, wywarły na Tomyskim niepctpl jemne wrażenie.

              Czyżby się bała takiego głupstwa? Że przez jed­ no popołudnie będę pisał w jej domu rozdział powiefc-' ci? — zdziwił się, zapominając, że nie rozdział powieś» ci ma pisać. Już miał cofnąć swą prośbę, ale nie było na to czasu, gdyż ledwo zdążył się zawahać, w pani Alicji nie było już śladu przelotnego spłoszenia. Aai‘ w twarzy, ni w słowach, którymi zaprosiła go do za- ciąznej biblioteki, niegdyś pracowni zmarłego Piotra Swiackiego, profesora matematyki.

              Panie Józefie — mówiła przygotowując na biur­ ku miejsce pod maszynę — to jest najcichszy pokój. Myślę, że panu będzie się tu dobrze pisało. A jak będzie dobrze, to niech pan przychodzi... Zawsze, ile razy pan zechce. Będę dumna, jeśli tu powstanie jedna z tych pana rzeczy...

Przerwała i znów zamilkła z uchylonymi ustami, z wyrazem napiętej uwagi, jakby wsłuchana w słowa, co przebrzmiały, lekkomyślnie gościnne...

Tomyskiemu wydało się, że pani Alicja chce jeszcze coś powiedzieć. Czekał nie ułatwiając jej rozmowy, życzliwy, ale nieobecny. Po chwili usłyszał, jak mówi­ ła, że ludzkość nie może przecie dążyć do zniszcze­ nia samej siebie.'1

              Mówię to jako przyrodniczka — dowodziła zdzi­ wionemu. — Żaden gatunek w przyrodzie nie dąży do własnej zagłady. Stąd cała moja wiara i nadzieja, że świat się opamięta i ludzie nie dopuszczą do zagłady ludzkości.

              Oczywiście — zgodził się Tomyski osowiale. Nie miał czasu. Patrzył w podłogę, żeby Alicja nie dostrze­ gła, że się niecierpliwi. O mało nie zażartował: — Jak osoba przysparzająca szczęśliwych porodów może mó­ wić o zagładzie ludzkości?

Ale kiedy podniósł głowę, by to powiedzieć, ujrzał,

jak niebieskie, ciemno prążkowane oczy lekarki wzbie­ rają łzami.

              Niech się pan nie gorszy — roześmiała się, wy­ cierając chustką nos i oczy, z których płynęły już stru­ gi łez. — To tylko nerwy. Miałam dziś przykry sen

0              zagładzie. Ale ja nie wierzę w samozagładę ludzkoś­ ci. A gdyby nawet... My, lekarze, jesteśmy tak oswoje­ ni ze śmiercią. Strach i przerażenie są tysiąc razy gor­ sze od śmierci.

              Pr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin