Jerzy Andrzejewski - Mój chłopięcy ideał.pdf

(43 KB) Pobierz
Jerzy Andrzejewski
Mój chłopięcy ideał
1955
Tak się na skutek różnych okoliczności składało, że trzy kolejne ferie
wakacyjne spędzałem we wczesnym chłopięctwie w Wiśle, na Śląsku
Cieszyńskim. Zaraz po pierwszej wojnie światowej Wisła nie była jeszcze
modnym uzdrowiskiem, jakim się stała w latach trzydziestych. Połączenia
kolejowego nie miała, dojeżdżało się z Ustronia końmi. Również Domu
Zdrojowego nie było ani szosy asfaltowej, chodników, nowoczesnych willi i
wielu innych udogodnień cywilizacyjnych. Ale może właśnie dlatego wakacje
spędzane podówczas w Wiśle łączą mi się nieodmiennie z niepowtarzalnym
urokiem swobody, jakiej udziela przyroda jeszcze nie uporządkowana
ludzkimi dłońmi.
Julek R. również przez kilka lat z rzędu przyjeżdżał na wakacje do Wisły. Za
pierwszym moim pobytem mieszkał w tym samym pensjonacie co i ja z moją
matką, przyjechał jednak ze swoimi rodzicami w tydzień po mnie, gdy
nieśmiertelny duch Wielkich Zabaw zdążył już kilkunastu podrostków,
przybyłych z różnych stron kraju, zjednoczyć w zgrana bandę.
Julek przyjechał z Katowic z początkiem lipca. Po raz pierwszy ujrzałem go
wczesnym rankiem, jeszcze przed śniadaniem, na rozległej polanie, która
rozpościerała się pomiędzy starym piętrowym drewniakiem, gdzie
mieszkałem, a bystrym górskim potoczkiem, zwącym się ku memu
niezmiennemu zdumieniu Wisłą. Wybiegłem właśnie z domu, potrząsając
wojowniczo olszynową dzidą, gdy na werandzie naszego domu ukazał się
chłopiec sądząc ze wzrostu starszy ode mnie o parę lat, co najmniej
dwunastoletni. Chudy i długonogi, z kształtną głową zgrabnie osadzoną na
smukłej szyi, ciemnowłosy i lekko kędzierzawy, ubrany był — świetnie to
pamiętam — w krótkie niebieskie spodenki i żółty trykocik.
Zgodnie z obyczajami naszych lat ocenialiśmy siebie najpierw na odległość,
aż wreszcie uznawszy, że obowiązującym formom stało się zadość,
poczęliśmy się ku sobie zbliżać. I kiedy dzieliła już nas odległość kilku
1
kroków, stało się coś, co na okrągłe dwa lata zdecydowało o moim wyborze
chłopięcego ideału. Julek, wyższy ode mnie prawie o głowę, przyglądał mi się
chwilę bystro i krytycznie, po czym nagle się wykrzywił i przeraźliwie głośno,
zuchwale i wyzywająco zabeczał jak baran. To było niesłychane! Porażony i
olśniony, wybełkotałem coś nieskładnego, jakby mi język zdrętwiał, tamten
zaś beknął jeszcze głośniej, jeszcze wspanialej i tryumfalniej. Koniec był ze
mną. Zabrał mi ten chłopiec duszę, zdobył mnie i rzucił sobie do kolan.
Spróbowałem odwzajemnić się mu beknięciem podobnym, lecz — o wstydzie!
— jakże wątło i żałośnie, niby mysi pisk, zabrzmiało ono w moich ustach.
Po paru dniach Julek niepodzielnie zawładnął całą naszą bandą, a ponieważ
kipiał w nim nadmiar energii i pomysłów, doprowadził niebawem do rozłamu
gromady. Niewolniczo podlegli poddani nie zaspokajali jego bujnych ambicji.
Musiał mieć także przeciwników. Tak więc Wielkie Zabawy owego lata
upłynęły pod znakiem zaciętych walk, ponad tą zaś wojenną wrzawą, ponad
naszymi gorejącymi twarzami i haniebnie podrapanymi nogami niezmiennie
od wczesnego rana do późnych wieczorów rozbrzmiewały w różnych
okolicach Wisły baranie beki wyrażające wszystko: i powitanie, i pobudki
bojowe, pogardę dla wrogów i tryumf zwycięstwa, a także jeszcze coś
większego, wznioślejszego, co w nas żyło, lecz czego żadnym słowem
niepodobna było nazwać. Jeśli o mnie chodzi, to dzięki ślepemu podziwowi,
ofiarności wojennej oraz postępom w beczeniu zostałem pod koniec lata
mianowany przez Julka jego przybocznym adiutantem.
Wszystko przecież ma swój koniec. Skończyło się zatem lato, rok szkolny
miał się niebawem zacząć, poczęliśmy się więc rozjeżdżać do rodzinnych
miast. Pamiętam, że w tych właśnie dniach odjazdów nasze beczenia
rozbrzmiewały przenikliwiej niż zwykle, lecz jak gdyby mniej w nich było
bojowości, więcej natomiast tęsknej, przejmującej nuty, tak
charakterystycznej dla ptasich głosów zwołujących się jesienią do odlotu.
Wyjechałem jako jeden z ostatnich, uwożąc do Warszawy pamięć o moim
ideale oraz świadectwo uwielbienia i wierności: barani bek. Nie, nie
zapomniałem tego lata! Barani bek przez długie miesiące zimy śpiewał w
moich piersiach, z wiosną trochę przycichł, lecz nie na tyle, aby wraz z moim
powtórnym przyjazdem do Wisły nie zabrzmieć na nowo i z całą siłą
2
miłosnego czaru.
Z zeszłorocznych towarzyszy nie było nikogo, lecz chyba nie z tej przyczyny
nieśmiertelny duch Wielkich Zabaw nie mógł mną od razu zawładnąć.
Czekałem na Julka, wiedziałem przecież, że ma przyjechać. I rzeczywiście,
podobnie jak w roku ubiegłym, przyjechał w pierwszych dniach lipca.
Ponieważ jednak, jak się okazało, zamieszkał w innym pensjonacie niż ja,
spotkałem go po paru dopiero dniach, na wysepce, która rok temu była
naszą twierdzą wojenną.
Nie był, niestety, sam. Otaczało go z dziesięciu co najmniej chłopców. Bardzo
przez ten miniony rok wyrósł i zmężniał, wzrostem górował nad wszystkimi,
przez ramię miał przewieszony ogromny łuk, a do paska przytroczony
kołczan ze strzałami. Boże miły, jak mi serce biło ze wzruszenia!
Przezwyciężyłem jednak nieśmiałość i podszedłem bliżej. Dostrzeżono mnie,
lecz przyjęto milczeniem, bez słowa lub gestu zachęcającego. Mimo to,
patrząc w oczy mego chłopięcego ideału, zaczerpnąłem w piersi tchu i
wspiąwszy się cokolwiek na palce zabeczałem najdoskonalszym baranim
bekiem, jaki kiedykolwiek był zabrzmiał u źródeł Wisły.
Przez chwilę panowała cisza, tylko jodłowy las na pobliskim wzgórzu
powtórzył głucho moje wezwanie. I nagle gromada chłopaków wybuchnęła
zgodnym, gromkim śmiechem. To było straszne. Czerwony i spotniały, nie
wiedziałem, co ze sobą zrobić, gdzie się podziać, gdzie skryć swój wstyd, żal,
poniżenie. I być może Julek zrozumiał mękę swego dawnego adiutanta,
jakkolwiek bowiem patrzył na mnie bez przyjaźni, przecież skinął w pewnym
momencie ręką, a kiedy na ten znak śmiechy natychmiast ścichły — wystąpił
krok do przodu, potrząsnął ciemną, kędzierzawą czupryną i obie dłonie
podniósłszy wspaniałym gestem do góry, wyrzucił z siebie groźny i bohaterski
okrzyk Indian, godny samego Winnetou.
Nie jestem pewien, czy przed końcem lata udało mi się do ostatka zmyć z
siebie hańbę niewczesnego beknięcia. Wlokło się ono za mną jak cień, jak
szyderczy śmiech. A przecież już nie kochałem baraniego beku. Znakomitszy
od niego, mężny i zwycięski okrzyk Indian czciłem i uwielbiałem. Ostatecznie
jednak, nim się poczęliśmy z końcem wakacji rozjeżdżać, Julek ocenił mój
święty zapał i w nagrodę dopuścił mnie raz jeszcze do grona kilku
3
wybrańców zasiadających przy ognisku rady wojennej. Pamiętam dobrze tę
jedyną moją radę, ponieważ pieczonym kartoflem okropnie sobie wtedy
poparzyłem wargi i język. Potem zaś zaczęły się pożegnania i przez kilka dni
indiańskie okrzyki rozbrzmiewały po Wiśle tą samą nutą tęsknoty, jaka w
roku ubiegłym niosła się w beczeniach.
Ostatni akt mego dramatu rozegrał się następnego lata. Znów przyjechałem
do Wisły, lecz tym razem dłużej niż roku poprzedniego czekałem na Julka.
Nie wiem, może później przyjechał, a może chodził własnymi, mnie nie
znanymi drogami, dość, że spotkałem go dopiero w połowie lipca, i to nie na
naszej wyspie ani w żadnym tradycją Wielkich Zabaw uświęconym miejscu,
lecz całkiem niespodziewanie w pewne popołudnie pośpiesznie idącego
wzdłuż potoku, w białych spodniach, białej koszuli z krótkimi rękawami, z
nowiutką rakietą tenisową pod pachą. Ledwie go poznałem.
Nieprawdopodobnie wydoroślał, wystrzelił w górę, włosy, dawniej zawsze
potargane, teraz miał przyczesane starannie, lśniły od brylantyny. I
doprawdy nie wiem, kiedy i jak się to stało, że ujrzawszy go stanąłem jak
skamieniały — on też się zatrzymał — lecz natychmiast ogarnięty nagle
wezbranym uczuciem i chcąc za wszelką cenę zadziwić i na nowo zdobyć mój
chłopięcy ideał, wypiąłem swoją płaską pierś dwunastolatka i ze wszystkich
sił wyrzuciłem z siebie groźny i bohaterski okrzyk Indian.
Nie, tym razem nikt mi się w twarz nie roześmiał. Spotkało mnie coś o wiele
gorszego. Julek z najgłębszą pogardą i niesmakiem przypatrywał mi się
chwilę przymrużonymi oczami, potem rzuciwszy krótko przez zęby jedno
słowo: „gówniarz!" — wyminął mnie i elegancki, nieskazitelnie biały, nie
dbale wywijając rakietą poszedł w swoim kierunku.
Wracałem tego wieczoru do siebie rozbity, z sercem pokurczonym jak flaczek
i z nogami podobnymi do zepsutych zawiasów. Wszystko było przekreślone,
przegrane, na zawsze, niepowrotnie i nieodwracalnie stracone.
Wtem, już niedaleko domu, zabiegł mi drogę, zamieszkały w tym samym co
ja pensjonacie, jasnowłosy pucołowaty malec, który jeszcze przed paroma
laty kręcił się nieporadnie na peryferiach Wielkich Zabaw. Odruchowo
przystanąłem.
— Co jest? — burknąłem.
4
A on z zachwytem i z błagalną prośbą w okrągłych, przejrzyście niebieskich
oczkach nieśmiało, cieniutko zabeczał. Pociemniało mi w oczach i tyle tylko
pamiętam, że stało się ze mną coś strasznego. Rzuciłem się na malca i
zaciśniętymi kułakami zacząłem go walić na oślep, bez zastanowienia,
szaleńczo, z jednym tylko pragnieniem, żeby bić, tłuc, niszczyć, mordować...
Awantura zrobiła się okropna.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin