Maria Dąbrowska - SZCZĘSLIWA ISTOTA.pdf

(67 KB) Pobierz
SZCZĘSLIWA ISTOTA
Marta Wondrauszowa mimo swych siedemdziesięciu lat zrywa się co dnia
zaraz po piątej, by na elektrycznej maszynce przygotować śniadanie dla siebie,
męża i psa, by ubrać się i zdążyć na ósmą do Warszawy. Jeszcze pracuje, bo ma
wieloletnie zasługi, więc nie wywalili jej w okresie pogromów starców,
odprawianych na emeryturę wśród radości pożegnań i pod deszczem orderów
pocieszenia. Profesor Feliks Wondrausz, o dwa lata starszy od żony, także jeszcze
wykłada, lecz w tej chwili pozostaje w domu. Ostra niedomoga krążenia, lekarze
nakazali mu przerwanie pracy na miesiąc.
Marta idzie na stację przez majową zieleń ogrodów i resztek lasu, w który
wkomponowane jest podmiejskie osiedle. Potem jedzie kolejką; na tej zapomnianej
linii chodzi wciąż jeszcze staroświecka ciuchcia, dymiąca, hałaśliwa i brudna.
Marta jedzie na stojąco w tłoku, wobec którego pudełko sardynek jest komfortowo
luźne. Każdą częścią ciała czuje napór jakiejś części innego ciała. Nagle poznaje,
że ramię wsparte w jej obojczyk należy do nauczycielki, mieszkającej nieopodal
ich domku. Zaczyna śmiać się z wariackiej sytuacji, w której znajoma, dobra i
miła osoba, musi zachowywać się tak, jakby chciała jej zmiażdżyć klatkę
piersiową. Sąsiadka poznaje Martę po śmiechu. Ostrożnie zwraca ku niej głowę,
uważając, aby nie ugodzić kogoś w nos albo w oko.
― To pani profesorowa? Strasznie przepraszam za ten mój łokieć, ale sama
pani widzi... nie jestem w stanie się poruszyć.
― Nic nie szkodzi ― chichocze Marta. ― Ja też komuś wbijam gnaty w biust
czy w pośladek, bo nawet nie wiem w co, ale czuję, że w miękkie.
― Ale żeby pani musiała wciąż jeszcze jeździć w tych potwornych warunkach
― martwi się znajoma. ― Jestem o
tyle młodsza i już ledwo to znoszę.
― Za to co za gimnastyka dla starych mięśni! Mnie to trzyma w formie ―
zapewnia Marta dziarsko. ― No, i ten kontakt z życiem ― wskazuje oczyma na
otaczający ją ścisk ciał. ― Trudno być bliżej mas przyzna pani...
― A cóż ten państwa zachwycający piesek? ― pyta znajoma. ― Mieć takie miłe
stworzenie w domu... to chyba dużo wynagradza.
― To nie nasz piesek. To cioteczny wnuk męża u nas go zostawił. Nie mógł
znieść, że Darek łasi się także do nas. Nawet do madame Gronek, tej, wie pani, co
nam nosi obiady. Micio wpadł w rozpacz, kiedy Dar pobiegł za nią. Tak się
zezłościł, że nie zabrał go już ze sobą do Warszawy. Chce mieć psa wyłącznie dla
siebie. Żeby na wszystkich warczał, a kochał tylko jego.
― Co to jest? ― powiada nauczycielka. ― Tyle tych trudów nad społecznym
wychowaniem, a dzieci się robią jakieś coraz bardziej samolubne...
― Zawsze się tak mówiło. A psiak jest arcysympatyczny. I chyba jedyna
szczęśliwa istota, jaką oglądam.
― A ja myślałam, że pani jest szczęśliwa. Teraz wszyscy chodzą tacy źli,
zgryzieni, a pani profesorowa zawsze w dobrym humorze...
Kolejka przystaje. Tłok się zwiększa. Marta sili się na rozmowę:
― Szczęście? Altruizm? Uczucia społeczne? Niech pani daruje... w takim
nieludzkim ścisku? Na to potrzeba dystansu, no, choćby ze dwa metry gęba od
gęby.
Ale już inne ramię wpycha się w jej obojczyk ― znajomą nauczycielkę wygniotło
gdzieś w dalszą ciżbę.
Około piątej Marta wraca. Jest rada, bo udało jej się dostać wędzonej
polędwicy dla Felisia, a dla psa ochłapek mięsa z kością. Nie zawsze ma czas na
sprawunki z tym czekaniem po zatłoczonych sklepach. Dziś trafił jej się sklep nie
zapchany ludźmi. W biurze też dobiegła pomyślnie do końca pewnych wykresów
statystycznych. „Ostate
cznie ― myśli ― życie już dawno polega na tym, że się
coś załatwia lub nie udaje się załatwić. Roboty, sprawy, interesy, troski tłoczą się i
popychają tak jak ludzie. Jak się to i owo załatwi, zepchnie z głowy, to znaczy
dzień bez manka, więc udany”. Marta jest pesymistką. I jak zazwyczaj pesymiści
― rzadko się gniewa na życie. Że świat jeszcze nie cały leży w gruzach, że ludzie
się jeszcze nie wszyscy wzajemnie wymordowali, to już wygrana.
Feliks Wondrausz czeka na tarasie pięterka, gdzie zajmują dwa pokoje. Reszta
domu, latami budowanego na zacisze starości, zajęta jest łącznie z kuchnią przez
lokatorów z urzędu kwaterunkowego. Wszyscy mówią, że Wondrauszowie, jako
pracownicy naukowi, mogli obronić swój dom przed zagęszczeniem. Oni sami nie
poruszają nigdy z nikim tego tematu.
Ujrzawszy żonę zdążającą ku furtce Feliks pomału schodzi. Foksterier Darek
wyprzedza go i w specjalnego rodzaju susach, zwanych przez Martę „bieg
powitalny”, pędzi ku furtce. Obskoczył Martę ze wszystkich stron, jak nie jeden,
lecz stado foksterierów. Mnoży się w oczach, a skacze tak wysoko, że niemal
wiruje w powietrzu. Marta chwyta go w skoku broniąc się z krzykiem przed
błyskawicznymi liźnięciami w usta i w oczy. Dar wije się u nóg i tańczy aż do
wejścia obojga Wondrauszów na górę. Wywija całym sobą, parska psim śmiechem
albo uśmiecha się pokazując zęby w takiej natrętnej obfitości, aż Marta woła:
„Daruś, wyglądasz, jakbyś miał sztuczną szczękę!” Ekstazę kończy dobywający się
z zamkniętego pyszczka pisk cieniutki, nie skomlenie, lecz jakby wiolinowy, cichy
śpiew szczęścia.
― A pies był jaki? ― głaszcze go Marta. ― Łajdak czy dobry? Daruś, przyznaj
się. Pilnowało się domu czy latało po świecie?
Pies wydaje gardłowe, postękujące dźwięki, podobne do głosów niemowy.
― No, co pies mówi, no co? Że nudno było ze starym panem? Że z Miciem by
się pohasało? Do pięknych suczek pobiegło?
Darek przechodzi właśnie pierwszy okres godowy i zdradza skłonność do
włóczęgi. Czyha po prostu na czyjeś otwarcie furtki, aby się wymknąć.
― Wrodzoną inteligencję na te rzeczy to facet ma ― gawędzi profesor
Wondrausz. ― Ale to analfabeta. Nawet aportu nie daje się nauczyć.
Darek analfabeta, wyczerpany transem powitań, już drzemał ułożywszy się na
podłodze w smudze nadwieczornego słońca. Leżał na boku, w pozie embriona z
pozwijanymi łapami, z głową przygiętą do piersi. Ale przy słowach Feliksa
nastroszył uszy i momentalnie otrzeźwiał; przybrawszy teraz postawę sfinksa
badawczo spoglądał dużymi, lśniącymi jak ciemny bursztyn oczyma to na Martę,
to na Feliksa.
― Zrozumiał, szelma, że to o nim mowa ― roześmiała się Marta. ― Pani
Sulimowa opowiadała mi, że ma znajomych, co jak chcą, żeby psy ich nie
rozumiały, mówią ze sobą po francusku.
― Sulimowa od psów? ― podchwytuje madame Gronek wnosząca właśnie
obiad. ― A przechodziła dzisiaj tędy i pytała, kiedy państwa można zastać. Ma
wstąpić jutro.
Pani Gronek, wdowa po woźnym uniwersytetu, mieszkająca w domku po
drugiej stronie uliczki, pełni u Wondrauszów obowiązki sprzątania, palenia w
piecach i podawania obiadów, które przyrządza u siebie. Chętnie wdaje się w
rozmowę, gdy profesorostwo jedzą, a teraz mówi się głównie o psie. Daruś stał się
poważną konkurencją dla wieczornych rozmów o konferencji genewskiej, rewizjo-
nizmie niemieckim, sytuacji geopolitycznej, Związku Radzieckim i rakietach
międzyplanetarnych tudzież o stroncie 90 1 w atmosferze i w ludzkich kościach.
Dziś rozmowa zeszła na Sulimów.
― Pies to pies, a i na jednym dosyć pchieł ― stwierdza bezbłędnie madame
Gronek. ― Ale jak oni mogą wytrzymać w tej swojej zapchlonej psiarni, ja tego nie
rozumiem.
Sulimowie byli niegdyś właścicielami wielkich dóbr na 'dawnych kresach
białoruskich. Stracili wszystko z chwilą wybuchu rewolucji rosyjskiej. Uszli do
Polski i przebrnęli jako tako przez dwudziestolecie międzywojenne wychowując
dwu synów, którzy następnie polegli, obaj w Powstaniu Warszawskim. Po drugiej
wojnie światowej Sulimowie założyli hodowlę psów rasowych w dębowym zagaju,
na drugim końcu osiedla.
Wondrauszowie nie znali Sulimów ani tej fermy. Dopiero półtora roku temu, w
czasie niedzielnej wizyty małżeństwa Ładnowskich, krewnych Feliksa, ich synek
Emil, zwany Micio, łażąc z nudów po lesie ― trudno wyrazić, do jakiego stopnia
ten chłopiec umiał się nudzić ― odkrył psią fermę, a w niej ośmiotygodniowego
szczeniaka foksteriera. Wrócił chmurny, lecz rozogniony i patrząc spode łba
oświadczył, że umrze, jeżeli nie dostanie tego pieska. Groźba nie była potrzebna,
rodzice spełniali każdą zachciankę jedynaka w obawie, żeby nie miał kompleksów.
Ściślej mówiąc, matka szantażowała kompleksami. ― Odmów mu tylko czegoś,
a zobaczysz ― straszyła. ― Dziecko wyrośnie z poczuciem niższości na całe życie.
I
ojciec, trener sportu żeglarskiego, tchórzył wobec tajemnicy tego dogmatu.
Krótko mówiąc, szczeniak wabiący się Dar został natychmiast kupiony i pojechał
z Ładnowskimi do Warszawy.
Pani Sulimowa też się dziwiła, że Micio porzucił pieska; a przyszedłszy
nazajutrz do Wondrauszów próbowała na nowo komentować ten fakt:
― Pewno chciał, żeby Daruś miał więcej swobody. W mieście psy nie mają się
gdzie wybiegać.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin