Magda Bielicka - Jestę magistrę.pdf

(1951 KB) Pobierz
WTOREK
Antoni Figiel wyceniał towar na ciasnym, niedoświetlonym
zapleczu. Dodawał 23% VAT-u i 35% marży na kalkulatorze
Citizen z wytartymi cyframi, a następnie ustawiał kwotę na
metkownicy i strzelał do kartonowych metek przy ciuchach.
Przedstawiciel handlowy zaprezentował mu dziś szeroką
gamę kostiumów, jednak Tosiek wybrał do sklepu rozmiarówkę
tylko tych najbardziej chodliwych: policjantek, pokojówek,
pielęgniarek i stewardes. Wziął na próbę męski kostium psa -
groteskowy skórzany łeb i wdzianko z otworami na „czteiy
łapy”, któiy nawet bez- prude ryj nemu Tośkowi wydal się
ordynarny. Ale może się sprzeda.
Tym pierwszym strojom poskąpiono lycry i wyglądały
tandetnie, ale za to były tańsze niż przy ostatniej dostawie.
Tosiek postanowił sprzedać je po tych cenach co zawsze.
Bardzo go jednak rozczarowała informacja, że hurtownia nie
ma na stanie afrodyzjaków, a w tym szczególnie pożądanej
johimbiny, zwanej „hiszpańską muchą”. Skontaktował się
jednak z innymi dostawcami i oczekiwał ich przedstawicieli
handlowych. W ostateczności będzie ją musiał nabyć przez
internet. Uściślając, zamówi dla niego Piotruś - dzieciak z
sąsiedztwa, który wyświadcza właścicielowi sex-shopu drobne
usługi informatyczne w zamian za erotyczne gadżety dla
uciechy własnej i swojej dziewczyny.
Antoni Figiel prowadzi swój przybytek o nazwie „Figielek” od
kilkunastu lat. Ostatnio interes nie idzie najlepiej. Klienci
przenieśli się na zakupy przez internet - anonimowe i w
dodatku po konkurencyjnych cenach. Tosiek pozostał przy
tradycyjnym sklepie. Jednak nie ze względów senty-
mentalnych. Najzwyczajniej wświecie bał się wszelkiego
postępu.
Nigdy nie miał komputera. Dla Tośka szczytem techniki, a
zarazem źródłem nieustannej udręki jest kasa fiskalna, która
przy każdym zacięciu stanowi potwierdzenie niestrudzonej
złośliwości rzeczy martwych, a także powoduje, że większość
jego dochodów jest zawłaszczana przez bezduszny Urząd
Skarbowy.
Usłyszał dźwięk tłuczonego szklą i odłożył metkownicę.
Ostrożnie wyszedł na sklep, ale nikogo w nim nie zastał.
Zdenerwowany podbiegł do kasy. Pieniądze leżały na swoim
miejscu. Zauważył niedomknięte drzwi wejściowe, ale kiedy
ruszył w ich kierunku, poślizgnął się i omal nie przewrócił. Na
płytkach leżały kawałki szklą skąpane w gęstej cieczy. Od razu
przypomniała mu się sytuacja sprzed roku, kiedy jacyś nieletni
żartownisie postanowili robić sobie z niego żarty i podrzucać
mu do sklepu prezerwatywy wypełnione sokiem bananowym.
Bardzo śmieszne. Wrócił na zaplecze po szufelkę i mokrą
szmatkę. Zdążył uprzątnąć bałagan, kiedy otworzyły się drzwi
„Figielka” i stanęła w nich bardzo atrakcyjna brunetka, na oko
trzy- dziestoparoletnia. Kilka sekund później Tosiek stracił
przytomność.
Maciej Marczuk włożył do ust i podpalił kolejnego papierosa.
Chwycił za korbkę, by otworzyć okno w swoim zdezelowanym
fordzie transicie, ale odpadła. Jego frustracja sięgała zenitu. Od
pół godziny powinien siedzieć na dachu gminnego domu
kultury i kłaść papę aż milo. „Jak ten przypal za sekundę nie
wsiądzie do tego zafajdanego samochodu, to go ubiję gołymi
rękoma” - myślał, mając jednocześnie świadomość, że
najnowszego źródła swoich ostatnich stresów nawet porządnie
nie opieprzy.
Jurek Robaczyński, zwany Robakiem (jak podejrzewał
Maciek, nie tylko z powodu nazwiska, ale ogólnej prezencji i
roli w społeczeństwie), to zięć wójta Jana Tomaszewskiego,
którego Marczuk, chcąc po raz kolejny wygrać gminny
przetarg, musiał na czas realizacji wspomnianej inwestycji
zatrudnić.
Nie był to pierwszy (choć, zdaniem dekarza, najbardziej
nieudolny) protegowany wójta. Tomaszewski dawał pracę
swojej rodzinie przez kolejnych przedsiębiorców, żeby „te hieny
gazetowe” nie nazwały go nepotą, zwłaszcza teraz, przed
wyborami samorządowymi.
Jurek byl leniem skończonym i do wszystkiego mial dwie
lewe ręce. Pewnie i odebranie komórki od Maćka przewyższało
jego zdolności manualne.
Fucha, jak każda na zalecenie budżetówki, była dobrze
płatna, ale Marczuk zaczynał się zastanawiać, czy pieniądze są
warte jego zszarganych nerwów i powrotu do nikotynowego
nałogu.
Na dodatek teraz, kiedy jest ładna pogoda i mogą skończyć
robotę nawet dziś, ta niedorajda leży jeszcze w pieleszach
razem z puszczalską wójtówną.
Trzasnęły drzwi samochodu. Z czerwonego golfa wyszła
wjego kierunku jakaś dziewczyna. Kiedy była już blisko,
zauważył, że to reporterka z tygodnika „Nowiny” (albo jak ze
szczerą odrazą zwykł mawiać wójt - „Szumowiny”). Chciał
otworzyć okno, ale zapomniał, że korba odpadła i jeszcze
bardziej się zdenerwował. Otworzył drzwi.
- Chyba nie doczeka się pan swojego pracownika -
stwierdziła z nieukrywaną ironią w glosie. - Czy Jerzy
Robaczyński przychodził do pracy po wpływem narkotyków?
Czy to prawda, że zatrudnienie zięcia wójta było warunkiem
wygrania gminnego przetargu? Jakie kwalifikacje i
doświadczenie posiada pan Robaczyński?
Marczuk w pierwszej chwili zaniemówił. Kiedy dziennikarka
przerwała lawinę pytań, wydukał:
- Eeee... Bez komentarza.
***
- Za piętnaście minut wysyłamy jedynkę. Spójrzcie jeszcze
raz na zajawki. Pani Ireno, grafik wciąż nie dostał od pani
Zgłoś jeśli naruszono regulamin