autostop 6 - i jeszcze jedno_kr33.doc

(1490 KB) Pobierz
autostop 6 - i jeszcze jedno

 

Eoin Colfer & Douglas Adams

 

I jeszcze jedno

 

 

 

 

 

Autostopem przez galaktykę

Tom VI

 

 

Przekład:

Paweł Wieczorek

 

 

 


Dla Jackie, Finn i Seána, którzy tęsknią za mną, gdy mnie nie ma, ale nie tak bardzo, jak ja za nimi.

Jeśli chcecie sobie przypomnieć, jak wyglądam, z tyłu książki powinno być moje zdjęcie.

 

 

PODZIĘKOWANIA

 

Chciałbym podziękować Douglasowi Adamsowi za demontaż mojej perspektywy i odbudowanie jej w innym wymiarze. Wyrazy wdzięczności i miłości dla Jackie za pomysły, wskazówki, sprawdzanie faktów i wkład w pisanie tej książki i wszystkich pozostałych przez minione dziesięć lat, oraz dla Sophie i Eda za zmontowanie tego projektu, a także dla Polly i Jane za uprzejme wsparcie. Podziękowania dla Alexa i Leslie, moich wydawców o orlim wzroku, którzy prawdopodobnie poprawiali te podziękowania. Na koniec wielkie dzięki dla starego przyjaciela Teda Roche’a, który zapoznał mnie nie tylko z Autostopem, ale także z Whitesnake. Takich długów nigdy nie da się spłacić.

 

 

Było już zdecydowanie po burzy i grzmoty pomrukiwały nad dalekimi wzgórzami niczym ktoś, kto mówi: „I jeszcze jedno...” dwadzieścia minut po tym, jak przegrał kłótnię.

Douglas Adams

 

 

Podróżowaliśmy przez przestrzeń i czas, przyjaciele, aby znowu potrząsnąć tym budynkiem.

Tenacious D

 

 

SŁOWO WSTĘPNE

 

Jeśli posiadasz Autostopem przez Galaktykę, to należy domniemywać, iż jedną z ostatnich rzeczy, którą byś wpisał na jego wide-o-turze, jest tytuł tego szczególnego sub-etowego woluminu, mając bowiem egzemplarz, wiesz już wszystko o najbardziej godnej uwagi książce opublikowanej przez wielkie korporacje wydawnicze z Małej Niedźwiedzicy. „Domniemanie” było jednak zdobywcą drugiego miejsca w każdym bardziej znaczącym badaniu opinii publicznej kilku ostatnich tysiącleci, zajmującym się przyczynami konfliktów międzygalaktycznych, przegrywając niezmiennie z „grabiącymi ziemie draniami z wielką bronią” i wyprzedzając idące niemal łeb w łeb „pożądanie kogoś ważnego dla innej osoby” oraz „błędną interpretację prostych gestów dłonią”. Co dla jednego znaczy: „Rany! Ten makaron jest fantastico!”, dla drugiego może wyrażać: „Twoja mamuśka jest szybka i gra ostro z marynarzami”.

Powiedzmy na przykład, że spędzasz ośmiogodzinną przerwę w podróży w Port Brasta, nie masz na implancie dość kredytu na Gardłogrzmota i po stwierdzeniu, że nie wiesz praktycznie nic o jej podobno wspaniałej książce, z czystej, mącącej mózg nudy postanawiasz wpisać na pasku wyszukiwania Autostopem przez Galaktykę hasło: „autostopem przez galaktykę”, to jaki efekt przyniesie takie nonszalanckie stukactwo?

Po pierwsze, w błysku pikseli pojawi się animowana ikona, która poinformuje, że znaleziono trzy wyniki wyszukiwania, co będzie o tyle dezorientujące, że poniżej wymienionych zostanie pięć rozwiązań, ponumerowanych w zwykłej kolejności.

 

Uwaga w Przewodniku:

Pod warunkiem że twoim zwykłym porządkiem liczbowym jest ciąg od liczb mniejszych do większych, a nie od pochodnych do natchnionych, co ma miejsce u nagiego ślimaka folfangańskiego, który ocenia wartość liczby na podstawie artystycznej pełni jej kształtu. Folfangańskie paragony sklepowe to piękne wstążki, ale tamtejsza gospodarka załamuje się przynajmniej raz w tygodniu.

 

Każdy z tych pięciu wyników wyszukiwania to dość długi artykuł z dołączonymi licznymi godzinami plików audio i wideo oraz kilkoma dramatycznymi rekonstrukcjami z udziałem dość dobrze znanych aktorów.

To nie jest opowieść o tych artykułach.

Jeśli jednak przewiniesz stronę w dół za artykuł piąty, ignorując oferty ponownej hipoteki na nerki i przedłużenia ci pormokabana, dojdziesz do napisanego drobniutkimi literkami wersu: Jeśli spodobało ci się to, może zechciałbyś także przeczytać... Pozwól ikonie musnąć ten link i zostaniesz przeniesiony do załącznika „wyłącznie tekstowego”, bez jakiegokolwiek audio z niewiele bardziej niż szkieletowym wideo, nakręconym przez reżysera-studenta, który zrobił wszystko we własnej sypialni i płacił swoim tow. dramatu kanapkami.

Oto opowieść o tym załączniku.


WSTĘP

 

Jak wiadomo... Imperialny Rząd Galaktyczny postanowił pewnego dnia, nad wiaderkiem lśniących jak klejnoty raków, że w niemodnym końcu Zachodniej Spirali Galaktyki potrzebna jest hiperprzestrzenna droga szybkiego ruchu. Decyzja ta była pospiesznie przepychana, rzekomo dla zapobieżenia w dalekiej przyszłości korkom drogowym, ale tak naprawdę dla stworzenia miejsc pracy kilku kuzynom ministra, którzy wiecznie wałęsali się wokół placu Rządowego. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności na trasie planowanej arterii leżała Ziemia, więc statkami floty budowlanej zostali tam posłani bezlitośni Vogoni, aby usunąć przeszkadzającą planetę, delikatnie używając broni termonukleamej.

Dwojgu ocalałych udało się załapać stopem na statek Vogonów: młodemu Anglikowi, Arturowi Dentowi, pracownikowi regionalnej stacji radiowej, którego plany na poranek nie obejmowały rozpadnięcia się w pył pod jego kapciami ojczystej planety. Gdyby ludzka rasa przeprowadziła referendum, dość prawdopodobne, że Artur Dent zostałby okrzyknięty najmniej nadającą się osobą, by ponieść nadzieję ludzkości w przestrzeń kosmiczną. W uniwersyteckiej księdze pamiątkowej jego rocznika zostało nawet napisane, że: „najprawdopodobniej skończy w jakiejś dziurze w górach Szkocji, z przewrażliwieniem jako jedynym towarzyszem”. Na szczęście betelgeusański przyjaciel Artura, Ford Prefect, wędrowny zbieracz informacji dla godnego uwagi almanachu dla podróżników międzygwiezdnych Autostopem przez Galaktykę, był pełen optymizmu. Tam, gdzie Artur widział czarne chmury. Ford dostrzegał kryjące się za nimi pasemka złotego słońca, dzięki czemu razem stanowili dumnego podróżnika kosmicznego - dopóki podróż nie zaprowadziła ich na planetę Junipella, gdzie za wszystkimi czarnymi chmurami montowano złote pasemka. Artur bez najmniejszej wątpliwości skierowałby statek prosto w najbliższą chmurę przygnębienia, a Ford niemal na pewno spróbowałby ukraść złoto, co spowodowałoby jednak katastrofalne zapalenie się zawartego w pasemkach gazu. Eksplozja byłaby niezła, ale zakończeniu takiemu zabrakłoby tego czegoś, aby można je było uznać za heroiczne - na przykład bohatera w jednym kawałku.

Drugim i ostatnim przedstawicielem Ziemian, który pozostał przy życiu, była Tricia McMillan albo - używając jej czadowego, kosmicznego imienia - Trillian, zażarcie ambitna reporterka z mlekiem pod nosem, specjalizująca się w astrofizyce, która zawsze uważała, że życie nie może się kończyć na życiu na Ziemi. Mimo tego przekonania Trillian była zdumiona, kiedy Zaphod Beeblebrox, nieszablonowy dwugłowy prezydent Galaktyki, poniósł ją do gwiazd.

Co można powiedzieć o Zaphodzie Beeblebroxie, czego jeszcze sam nie wydrukował na T-shirtach i nie rozpowszechnił po całej Galaktyce, dodając gratis do każdej transakcji na uBidzie? Prawdopodobnie najsławniejszym sloganem było: ZAPHOD MÓWI TAK ZAPHODOWI, choć nawet jego psychiatrzy nie rozumieli, co właściwie miał on znaczyć. Drugim w rankingu faworytów było prawdopodobnie: BEEBLEBROX. CIESZ SIĘ, ŻE GDZIEŚ TAM KRĄŻY.

Uniwersalną zasadą jest, że jeżeli ktoś zadaje sobie trud wydrukowania czegoś na T-shirtach, niemal zdecydowanie nie jest to nic stuprocentowo nieprawdziwego - co oznacza, iż bardziej niż prawdopodobnie jest dość zdecydowanie nie do końca błędne. W konsekwencji, kiedy Zaphod Beeblebrox zjawiał się na jakiejś planecie, jej mieszkańcy niezmiennie odpowiadali „tak” na wszelkie pytania, które zadawał, a kiedy odlatywał, byli zadowoleni, że zostawił ich w spokoju i poleciał sobie znowu gdzieś pokrążyć.

Ci mniej niż tradycyjni bohaterowie nieprawdopodobnie się wzajemnie przyciągali i wyruszyli w serię przygód, których głównym elementem było szwendanie się po przestrzeni i czasie, siedzenie na kwantowych kanapach, gawędzenie z gazowymi komputerami i generalnie nieznajdowanie znaczenia lub spełnienia w którymkolwiek z zakątków wszechświata.

Artur Dent w końcu wrócił do dziury w kosmosie, gdzie zwykle była Ziemia, i odkrył, iż została wypełniona planetą wielkości Ziemi, która wyglądała i zachowywała się niezwykle podobnie do Ziemi. W rzeczywistości była to planeta Ziemia, tyle że nie ta Artura. W każdym razie nie tego Artura. Ponieważ jego rodzinna planeta znajdowała się w centrum strefy pluralowej, Artur, którym się zajmujemy, został przesunięty po osi wymiarów do Ziemi, która nigdy nie została zniszczona przez Vogonów. Fakt ten bardzo go uradował, a jego zwykle pesymistyczny nastrój poprawił się jeszcze bardziej, kiedy poznał pokrewną duszę - Fenchurch. Na szczęście idylliczny okres nie został przerwany przez wpadnięcie na jakiegoś alternatywnego Artura, który mógłby krążyć po okolicy, prawdopodobnie w Los Angeles, pracując dla BBC.

Artur i jego prawdziwa miłość podróżowali wśród gwiazd, aż Fenchurch zniknęła w połowie rozmowy w trakcie skoku hiperprzestrzennego. Szukał jej po całym wszechświecie, a przenosił się z miejsca na miejsce, wymieniając płyny ustrojowe na bilety pierwszej klasy. W końcu utknął na planecie Lamuella i utrzymywał się, robiąc sandwicze pewnemu prymitywnemu plemieniu, które uważało, że kanapki to coś naprawdę wystrzałowego.

Spokój zaburzyło mu przybycie paczki kurierskiej od Forda Prefecta, zawierającej Autostopem przez Galaktykę 2.0 pod postacią wazeliniarskiego wszechwymiarowego czarnego ptaka. Trillian, która była w owym czasie topową dziennikarką działu wiadomości, miała dla Artura własną przesyłkę - Random Dent, córkę spłodzoną z materiału stanowiącego równowartość ceny miejsca 2D na czerwonym oku Alfy Centauri.

Artur z ociąganiem wziął na siebie rolę rodzica, ale zadziorna nastolatka całkowicie przerastała jego możliwości. Random ukradła mu ApG 2.0 i wzięła kurs na Ziemię, sądząc, że wreszcie będzie mogła się poczuć jak w domu. Artur i Ford podążyli za nią, a gdy przybyli na miejsce, okazało się, że jest tam już Trillian.

Dopiero wtedy ujawnił się cel, do jakiego dążył ApG 2.0. Vogoni, zirytowani odmową ze strony Ziemi pozostania w stanie rozpirzonym, skonstruowali ptaka, aby zwabić uciekinierów z powrotem na planetę, by zniszczyć ją w każdym wymiarze, dokańczając pierwotne zlecenie.

Artur i Ford pognali połowicznie na łeb na szyję do London’s Club Beta, zatrzymując się tylko po foie gras i niebieskie zamszowe buty. Dzięki sprawie z osią wymiarów i strefą pluralową stwierdzili, że Trillian i Tricia McMillan koegzystują w tej samej czasoprzestrzeni i na obie wydziera się rozemocjonowana Random.

Tracicie wątek? Artur go stracił, choć nie na długo. Kiedy zauważył pulsujące przez dolną warstwę atmosfery zielone promienie śmierci, pozostałe uporczywe problemy dnia jakby straciły na uporczywości - w końcu było mało prawdopodobne, aby poczucie utraty wątku posiekało go na milion poprzypalanych kawałeczków.

Prostetnik Vogonów dobrze wykonał robotę. Nie tylko zwabił Artura, Forda i Trillian z powrotem na Ziemię, ale udało mu się także wmanipulować grebulońskiego komendanta w zniszczenie Ziemi za niego, co zaoszczędziło jego załodze kilkuset vogogodzin papierkowej roboty z biurem amunicji.

Artur i jego przyjaciele siedzieli bezsilnie w London’s Club Beta i mogli jedynie obserwować, jak prowadzona jest na Ziemi ostateczna wojna - niezdolni do wzięcia w niej udziału, chyba że liczą się mimowolne spazmy i zamiana materii kostnej w płyn. Tym razem bronią zniszczenia nie były vogońskie torpedy, a promienie śmierci, ale kiedy jest się tym, który zbiera cięgi, można pominąć różnice między systemami destrukcji planet..


ROZDZIAŁ 1

 

Zdaniem pomocnika dozorcy na Uniwersytecie Maximegalońskim, który często się szwenda pod salami wykładowymi, wszechświat ma szesnaście bilionów lat. Na tę rzekomą prawdę rzuca się z wrzaskiem zgraja betelgeusańskich poetów beatowych, którzy twierdzą, że mają starsze schollowskie wkładki do butów (pa-ram-pam-pam). Siedemnaście bilionów, mówią, minimum - zgodnie z ich egzemplarzem zwojów o Prawielkim Prawybuchu. Pewien cudowny nastolatek rasy ludzkiej wymienił kiedyś liczbę czternastu bilionów - opierając się na skomplikowanych obliczeniach zawierających dane dotyczące gęstości skał księżycowych i odległości między dwoma pokwitającymi osobnikami płci żeńskiej na horyzoncie wydarzeń. Jeden z pomniejszych asgardiańskich bogów wymamrotał, że gdzieś coś czytał o jakimś poważniejszym kosmicznym wydarzeniu sprzed osiemnastu bilionów lat, nikt nie zwraca już jednak zbytniej uwagi na oświadczenia kogokolwiek z „na wysokości”, skończyło się to wraz z fiaskiem „świtu bogów”, czy - pod tą nazwą sprawa stała się znana - Thorgate.

Niezależnie od tego, ile tych bilionów naprawdę jest, są to biliony i stary człowiek na plaży wyglądał, jakby przynajmniej jeden z tych milionów milionów odliczono mu na palcach. Jego skóra była pergaminem w kolorze kości słoniowej, a widziany z profilu, mocno przypominał drżące, wersalikowe S.

Mężczyzna pamiętał, że miał kiedyś kota - o ile wspomnienia można uważać za coś wykraczającego poza konfiguracje neuronów na trylionach synaps. Wspomnień nie da się dotknąć, nie da się ich odczuć jak przyboju opływającego poskręcane palce stóp. Czym jednak są odczucia fizyczne, jeśli też nie elektrycznymi komunikatami wysyłanymi przez mózg? Dlaczego im mielibyśmy wierzyć? Czy we wszechświecie istnieje coś bardziej godnego zaufania, co można objąć ramionami i się tego przytrzymać pośrodku burzy motylowej, niż hawaliuzjańska gula powietrzna?

Cholerne motyle, myślał mężczyzna. Jak tylko wymyśliły to z trzepotaniem skrzydełkami kontynent dalej, miliony swawolnych łuskoskrzydłych zebrały się do kupy i zrobiły się złośliwe.

To nie może być prawda, pomyślał. Burze motylowe?

W tym momencie kolejne neurony zalały impulsami kolejne synapsy i zaszeptały teorie nieprawdopodobieństwa. Jeżeli coś miało obowiązek się nie wydarzyć, to powinno stanowczo odeprzeć stanie się tego możliwie najszybciej.

Burze motylowe. To tylko sprawa czasu.

Stary człowiek odsunął tę myśl, zanim przyjdzie mu do głowy kolejna katastrofa i zacznie się materializować.

Czy istniało cokolwiek, czemu można by zaufać? Z czego można by czerpać pocieszenie?

Zapadające słońce zapalało półkola na falkach, polerowało chmury, malowało na palmowych liściach srebrne paski i sprawiało, że stojący na werandzie dzbanek do herbaty migotał.

O tak..., pomyślał stary człowiek. Herbata. Pośrodku niepewnego i prawdopodobnie iluzorycznego wszechświata zawsze będzie istnieć herbata.

Laską zrobioną z wyrzuconej nogi robota stary człowiek napisał na piasku dwie liczby naturalne i patrzył, jak zmywają je fale.

W jednej chwili czterdzieści dwa istniało, w następnej już nie. Może cyfr nigdy nie było i być może nawet nie miały znaczenia.

Z jakiegoś powodu sprawiło to, że stary człowiek zachichotał, kiedy pochylił się, aby lepiej pokonać wznoszące się zbocze i dobrnąć ku swej werandzie. Przy wtórze trzeszczenia kości i drewna opadł na wiklinowy fotel całkowicie przyjazny dla otoczenia i zawołał androida, aby przyniósł mu herbatniki.

Dostał ciasteczka marki Rich Tea.

Dobry wybór.

Kilka sekund później nagłe pojawienie się szybującego w powietrzu metalowego ptaka spowodowało chwilową pomyłkę w zanurzeniowym skupieniu i stary człowiek stracił spory półksiężyc herbatnika w herbacie.

- Na Boga! - sarknął starzec. - Wiesz, jak długo pracowałem nad tą techniką? Nad maczaniem i sandwiczami. Cóż innego pozostało człowiekowi?

Nie wzruszyło to ptaka.

- Niewzruszony ptak - powiedział cicho starzec, rozkoszując się dźwiękiem słów. Zamknął chore oko, które nie działało jak należy od czasu, kiedy jako roztrzepany chłopak spadł z drzewa, po czym przyjrzał się badawczo stworowi.

Ptak unosił się nieruchomo w powietrzu, metalowe pióra migotały szkarłatem w promieniach słońca, skrzydła tworzyły maleńkie zawirowania.

- Baterie - powiedział ptak głosem, który skojarzył się staremu człowiekowi z aktorem. Oglądał go kiedyś w London’s Globe Theatre w Otellu. Niesamowite, co można wydobyć z jednego słowa.

- Powiedziałeś „baterie”? - spytał mężczyzna, aby się upewnić. Słowo mogłoby równie dobrze brzmieć „koterie”, a nawet „artylerie”. Słuch miał już nie taki jak kiedyś, szczególnie problemy powodowały początkowe spółgłoski.

- Baterie - powtórzył ptak, a rzeczywistość nagle pękła i rozpadła się na kawałki jak rozbite lustro. Plaża zniknęła, fale zamarły w bezruchu, pokryły się siecią rys i także zniknęły. Ostatni zginął herbatnik.

- Dupa - mruknął starzec, kiedy z palców wyparowały mu resztki okruszków, po czym opadł na poduszkę w niebiańskim salonie, w którym nagle się znalazł. Ktoś wkrótce przyjdzie, był tego pewien. Z mrocznych zakamarków, w których kryły się jego dawne wspomnienia, niczym szare nietoperze wychynęły nazwy „Ford” i „Prefect”, aby skojarzyć się z nadpływającą nieuchronnie katastrofą.

Ilekroć wszechświat się rozpadał, Ford Prefect zawsze był tuż-tuż. On i ta jego przeklęta książka. Jak się nazywała? O tak... Samolotem po gimnastyce.

Jakoś tak albo bardzo podobnie.

Stary człowiek dokładnie wiedział, co powiedziałby Ford Prefect.

„Popatrz na sprawę optymistycznie, stary. Przynajmniej nie leżysz przed buldożerem, nie? Przynajmniej nie jesteśmy wystrzeliwani jak korki z dziecinnego karabinu z vogońskiej śluzy powietrznej. Niebiański salon też nie jest szczególnie obskurny. Mogłoby być gorzej, znacznie gorzej”.

- Będzie znacznie gorzej - oświadczył starzec z ponurym przekonaniem. Z jego doświadczenia wynikało, że generalnie sprawy zawsze się pogarszają, a w rzadkich przypadkach, kiedy zdają się polepszać, jest to jedynie dramatyczne preludium kataklizmowego pogorszenia.

O tak, niebiański salon wyglądał całkiem niegroźnie, ale jakież przerażające rzeczy czyhały za jego marszczącymi się ścianami? Żadne, które nie podpadałyby pod kategorię „straszne” - tego był pewien.

Dźgnął palcem jedną z plastycznych powierzchni na ścianie i przypomniał mu się budyń z tapioki, co niemal wywołało uśmiech, dopóki nie uzmysłowił sobie, że nienawidził tapioki od momentu, kiedy szkolny lider, terroryzujący kolegów, nalał mu jej do butów w Eaton House Prep.

- Blistersie Smysie, ty przebiegły gnojku... - wyszeptał.

Czubek jego palca zostawił na chwilę dziurkę w chmurach i staremu człowiekowi mignęło przez nią podwójnej wysokości otwierane pionowo okno, a za oknem... czy mógł to być promień śmierci?

Starzec obawiał się, że raczej tak.

Tyle czasu, pomyślał. Tyle czasu i nic się nie wydarzyło.

* * *

Życie Forda Prefecta było jak marzenie, o ile marzeniem można nazwać rezydowanie w jednym z ultraluksusowych, pięcio-nadolbrzymio-gwiazdkowych, naturalnie zerodowanych hedonistycznych kurortów Hana Wavela oraz wypełnianie godzin niespędzanych na spaniu spożywaniem powodujących trwałe uszkodzenia ilości egzotycznych koktajli i romansowaniem z egzotycznymi żeńskimi przedstawicielkami różnych gatunków.

Najlepsze było to, że o pokrycie kosztów całego pozwalającego na dogadzanie sobie i być może skracającego życie pakietu zadba jego karta dine-o-płatnicza, która dzięki odrobinie kreatywnej komputerowej dłubaninki podczas ostatniej wizyty Forda w biurach Autostopem przez Galakty miała nieograniczony limit.

Gdyby nieco młodszemu Fordowi Prefectowi wręczono czystą kartkę i poproszono go o napisanie w wolnym czasie krótkiego akapitu wyszczególniającego jego najskrytsze życzenia na przyszłość, jedynymi słowami, które by poprawił w akapicie powyżej, byłyby: „być może”.

Prawdopodobnie.

Kurorty Hana Wavela były tak obscenicznie luksusowe, że twierdzono, iż brequindański mężczyzna sprzedałby matkę za noc w sławetnym wibro-apartamencie hotelu Zamek na Piasku. Nie jest to aż tak szokujące, jak brzmi, rodzice są bowiem na Brequindzie akceptowanym środkiem płatniczym, a odpowiednio nawilżonego siedemdziesięciolatka z dobrym kompletem zębów można przehandlować za średniej klasy rodzinną karocę motorową.

Ford prawdopodobnie nie sprzedałby rodziców, aby sfinansować pobyt w Zamku na Piasku, miał jednak pewnego dwuczaszkowego kuzyna, który często sprawiał więcej kłopotów, niż był wart.

Co wieczór Ford jechał cielskowznosem do swojego penthouse’u, chrypiał do drzwi, aby uzyskać dostęp, zdążał popatrzeć sobie w przekrwione oczy i tracił przytomność - twarzą do dołu w umywalce.

To ostatni wieczór, przysięgał sobie co wieczór. Moje ciało na pewno zaprotestuje i zapadnie się w sobie.

Ford zastanawiał się, jak brzmiałby jego nekrolog w Autostopem przez Galaktykę. Byłby krótki, na pewno. Kilka słów. Może te same trzy, których przed tylu laty użył do opisu Ziemi.

W zasadzie niegroźna.

Ziemia. Czy na Ziemi nie wydarzyło się coś smutnego, o czym powinien pomyśleć? Dlaczego niektóre rzeczy pamiętał, a inne były niewyraźne jak mglisty poranek na nieustannie opasanych mgłami Mglistych Równinach Nefologii?

Zazwyczaj w tej ckliwej fazie trzeci Gardłogrzmot wyciskał z przesączonego mózgu Forda ostatnią kroplę świadomości, Ford chichotał dwa razy, skrzeczał jak kurczak na rodeo i wykonywał niemal idealny przewrót w przód do najbliższego pojemnika toaletowego.

Mimo to co rano, kiedy unosił głowę ze znajdującej się w apartamencie umywalki (jeśli miał szczęście), Ford stwierdzał, że cudownym sposobem się zrewitalizował. Zero kaca, żadnego oddechu smoka, nawet jednego pękniętego naczynia krwionośnego w żadnej z twardówek świadczącego o ekscesach minionej nocy.

- Niezły z ciebie wrucet, Fordzie Prefekcie - mówił sobie niezmiennie. - Oj tak!

Coś tu śmierdzi, słyszał czasami od natarczywej podświadomości.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin