Francis Clifford - Cos do kochania.pdf

(500 KB) Pobierz
FRANCIS CLIFFORD
C
DO
KOCHANIA
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
: SOMETHING TO LOVE
PRZEŁOŻYŁ: MICHAŁ RONIKIER
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX
WARSZAWA 1985
Bóg daje nam miłość: coś do kochania wypożycza nam…
(A. Tennyson)
Siostrze mojej i bratu - poświęcam
Poniedziałek
Wyruszył z Neapolu po południu i szybko przejechał wynajętym Fordem przez
równinę Kampanii. Szosa była dobra i prosta, jechał nią na północ aż do Kapui, potem
skręcił na wschód i wjechał w dolinę Volturno, by dotrzeć do autostrady 87. Można było
dojechać do Stravino innymi drogami, ale tę pamiętał najlepiej.
I przez cały czas towarzyszyły mu wspomnienia.
- Wróć, Roberto - powiedział Giuseppe, wtedy, tak dawno temu, drżącym ze
wzruszenia głosem. - Przyjedź do nas kiedyś, gdy wojna się skończy. Będziesz mile
widziany.
- Będziesz mile widziany - wtórowała mu jego siostra Gina. - Zawsze, Roberto. Nie
zapomnij.
- Przyjadę - powiedział Robert Wyman, nie bardzo wiedząc, kiedy i jak mogłoby to
nastąpić, lecz nie chcąc robić im przykrości. - Przyjadę, wierzcie mi.
- Ciężarówka ruszyła, pomachał im ręką. - Do widzenia.
- Arrivederci!
Teraz, po tylu latach, niespodziewanie trafiła mu się okazja dotrzymania słowa. Miał
już za sobą żyzne pola, szeroką dolinę rzeki i autostradę 87; droga wiła się wśród
pagórków i skręcała setką zakrętów. Jaskrawa, soczysta zieleń okolic, przez które jechał
przed godziną, znikła, jej miejsce zajęły winnice na tarasowatych zboczach, drzewa
oliwne i zarośla, pokrywające ciemnobrązowe wzgórza barwnymi plamami. Z każdym
mijanym kilometrem łączyły się wspomnienia - niektóre z nich tak wyraźne, jak gdyby
dotyczyły dnia wczorajszego, inne mgliste, jakby pochodzące z jego snów.
Najbardziej żywe było jednak wspomnienie Stravino, szczególnie zaś domu
Parrianich. Obraz tego domu odbity głęboko w jego pamięci nie został zatarty przez żadne
z wydarzeń, które przynosił upływający czas.
W dużej kwadratowej kuchni domu mieścił się punkt opatrunkowy. Przez pięć dni i
nocy Wyman i jego ekipa starali się nadążyć z pomocą dla nie kończącej się procesji
rannych w bitwie toczonej za wzgórzem; w kuchni cuchnęło potem, wymiotami i
środkami dezynfekcyjnymi. Tak jak i we wszystkich pokojach domu leżeli tu ci, którzy
mieli przeżyć, i ci, którzy mieli umrzeć, oraz ci, którzy już nie żyli; ci, którzy mogli
chodzić, i ci, którzy nigdy już chodzić nie mieli. Przynoszono do tego domu ludzi
wystraszonych i odważnych, a także niezbyt odważnych, mamroczących, bluźniących
oraz pogrążonych w straszliwym milczeniu, oślepionych przed chwilą i innych,
patrzących nieruchomo w przestrzeń. Tu, w zaduchu kłębiącego się dymu z papierosów,
wśród gorączkowych starań, by załagodzić ból i szok rannych, Wyman poznał Giuseppe
Parrianiego, jego owdowiałą siostrę oraz miejscowego proboszcza, Don Ambrogio, który
pomagał mu w pracy…
Droga skręciła nagle, odsłaniając wioskę leżącą pod szczytem wzgórza, oddaloną o
milę. Tym razem pamięć go zawiodła - nie spodziewał się, że to już tak blisko. Zwolnił,
przyglądając się przez zakurzoną szybę samochodu znajomym budynkom, na widok
których odżyły dawne rany w sercu. Rzeczywistość zdumiewająco dokładnie odpowiadała
jego wspomnieniom.
- Wróć, Roberto - powiedział Giuseppe, który wydawał mu się w tym ostatnim
momencie jakby mniejszy i bardziej pomarszczony niż kiedykolwiek. - Wróć, kiedy to
wszystko się skończy.
No, cóż - pomyślał Robert Wyman, rozglądając się uważnie - nie będzie mógł
powiedzieć, że nie dotrzymał słowa.
Zmienił bieg i wolno sunął wzdłuż wąskiej, białej jak mąka drogi, ciągnąc za sobą
niewielki obłok pyłu.
Minął kilka leżących na uboczu zagród, starą ciężarówką Fiata z rozklekotaną
przyczepą, zabłąkaną kozę. W minutę później wjeżdżał już w zabudowania Stravino, w
kręte korytarze jego ulic, gdzie wśród pobielałych murów unosiły się te same co dawniej
zapachy.
Przybył dokładnie w tym samym momencie, w którym Don Ambrogio po raz
pierwszy spostrzegł krew.
W głębi kościoła wisiała duża alabastrowa figura ukrzyżowanego Chrystusa.
Drewniany krzyż przybity był do ściany, jedna świeca ustawiona u jego podnóża w
lichtarzu z kutego żelaza rozjaśniała nieco półmrok.
Od czasu do czasu żółty płomień zaczynał migotać, wydłużał się i kurczył, wtedy
rosnące i malejące cienie sprawiały wrażenie, jakby postać na krzyżu wiła się w męce.
Przechodząc obok krzyża Don Ambrogio odruchowo zatrzymał się, by jak zwykle
wyprostować świecę w lichtarzu. Wtedy właśnie spostrzegł krew na podłodze pod
krzyżem. W pierwszej chwili nie zdawał sobie sprawy, co to jest. Trzy wyraźne plamki
leżały tak blisko siebie, że zlewały się razem, tworząc plamę w kształcie liścia koniczyny.
W płomieniu świecy błyszczały one jak lakowa pieczęć; ten właśnie błysk zwrócił jego
uwagę.
Don Ambrogio był wysoki, chcąc więc przyjrzeć się z bliska musiał schylić się i
przykucnąć niepewnie na podłodze. Miał słaby wzrok i przez chwilę przyglądał się
podejrzliwie połyskującym czerwonym plamom, potem z zaciekawieniem wyciągnął rękę
i dotknął najbliższej wskazującym palcem. Nie wiadomo dlaczego nie przyszło mu do
głowy, że może ona być wilgotna - cofając rękę i wpatrując się w zaplamiony koniec
swego palca wydał cichy okrzyk zdumienia.
Z wolna wyprostował się, usiłując znaleźć wytłumaczenie. W kościele panował
zupełny spokój. Hałaśliwy warkot samochodu Wymana, przejeżdżającego właśnie ulicą,
zdawał się potęgować jeszcze panującą wewnątrz ciszę. Płomień świecy był nieruchomy
jak mocno zaciśnięty pąk. Cienie, o zarysowanych ostro konturach nieruchome. Tylko
jego cień poruszał się: najpierw ramię, zniekształcone w miejscu, gdzie ściana schodziła
się z podłogą, kiedy raz jeszcze przyjrzał się wilgotnej plamie na swym palcu, potem
głowa, kiedy instynktownie spojrzał w górę, szukając źródła, z którego pochodziła ciecz.
Nie patrzył w żaden konkretny punkt. Jego zakłopotane spojrzenie przesunęło się
niepewnie w dół od bladoniebieskiego sufitu, który w świetle późnego popołudnia
wydawał się nieco przyćmiony, aż do plam na kamiennej podłodze. Podniósł powtórnie
głowę i wtedy wzrok jego przyciągnął jeszcze jeden charakterystyczny błysk.
Pochodził on z punktu znajdującego się na lewym boku ukrzyżowanej postaci, gdzie
zaznaczony był ślad przebicia włócznią. Właśnie gdy spojrzał w to miejsce, pojedyncza
ciemnoczerwona kropla oderwała się od rozchylonych brzegów rany i spadła na ziemię.
Cichy odgłos, jaki wydała zetknąwszy się z podłogą, zdawał się pochodzić jakby od żywej
istoty; ksiądz wydając nienaturalne stęknięcie, jak człowiek będący bez tchu, osunął się
ciężko na kolana w nagłym paroksyzmie lęku i uwielbienia.
Na końcu wioski, oddalony nieco od innych, stał dom o wielu oknach i pomalowanych
na biało ścianach. Jego dach z blachy falistej pokryty był porostami. Wyman pomyślał, że
budynek wydaje mu się jakiś mniejszy, jak gdyby skurczył się nieco. Wrażenie to było
może wywołane przez brzozy osłaniające zabudowania od wiatru, teraz wysokie i pełne
liści, wtedy zaś o poszarpanej korze, pokaleczone i nagie. A może wydawał się mniejszy,
gdyż znikły wielkie czerwone krzyże, które namalowali wtedy na wszystkich
zewnętrznych ścianach. Niewątpliwie jednak to było tu. Tu właśnie zdarzyło się to
wszystko i wydawało się wprost nie do wiary, że od tej pory minęło czternaście lat.
Zahamował obok przerwy w kamiennym murze okalającym obejście i wysiadł z
samochodu. W rogu dziedzińca jakiś mężczyzna w samej koszuli zgrabiał słomę.
Był odwrócony plecami do drogi, ale w jego postaci Wyman natychmiast rozpoznał
coś znajomego.
- Giuseppe!
Mężczyzna odwrócił się.
- Słucham?
Był oddalony o jakieś trzydzieści metrów, ale Wyman nie miał żadnych wątpliwości.
- Giuseppe! - powtórzył z radością.
Mężczyzna podniósł rękę osłaniając oczy.
- Kto tam?
- Robert… Robert Wyman.
Zapanowała cisza. Młody kogucik nerwowo podskakiwał wśród rozsypanego ziarna.
Mężczyzna wyprostował się nieco, ale nie ruszył się z miejsca. Z półotwartymi ustami,
niedowierzająco wpatrywał się w Amerykanina.
- Kto taki? - wykrztusił w końcu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin