Dom nad brzegiem oceanu - Urszula Jaksik.pdf

(948 KB) Pobierz
Podziękowanie
Pragnę podziękować wspaniałym ludziom, których spotkałam na swojej drodze i dzięki którym
powstała ta książka. To oni mnie inspirowali, wspierali swoimi radami, dopingowali do jej pisania.
Edwardowi Świtalskiemu za to, że zawsze był gotowy, by rozmawiać ze mną - czasem bardzo
szczegółowo - na tematy związane z życiem codziennym na Islandii. Okazał się również cierpliwym i
życzliwym słuchaczem.
Moim przyjaciółkom: Hani i Małgosi za to, że były skrupulatnymi recenzentkami tej książki i
dostarczyły mi cennych sugestii.
Tym, których najtrudniej kochać.
Rozdział 1
Konrad rozsiadł się w fotelu. Stewardesa podała napoje. Wracał do Warszawy. Czuł
się bardzo zmęczony i przegrany. Bolały go mięśnie i mocno dawała mu się we znaki nieprzespana
noc. Najchętniej zapadłby w głęboki sen, by zapomnieć o wszystkim, lecz wiedział, że w samolocie
nigdy mu się to nie udawało. Nie chciał analizować tego, co przeżywał przez miniony weekend. Sącząc
drinka, sięgnął po czasopismo leżące na stoliku.
- No i jaka złośliwość losu! - zirytował się. Otworzył je na zupełnie przypadkowej stronie i
przeleciawszy wzrokiem, natknął się na tekst Światowej Organizacji Zdrowia, jedyny temat, w który nie
miał ochoty wnikać.
Wracał z Afryki, rozczarowany do granic możliwości. Zuluski czarownik w Suazi po całonocnym,
bardzo ekspresyjnym rytualnym tańcu nakazał mu uciekać, pożegnać się z dotychczasowym życiem i
zmienić tożsamość. Miał spalić wszystkie swoje ubrania, unikać miejsc, w których dotąd bywał, porzucić
wszystko, z czym się czuł związany: dom, rodzinę, a zwłaszcza swoje imię. Powinien niezwłocznie
zatrzeć wszelkie ślady łączące go z Konradem Kostrzewskim. Jeśli tego nie zrobi - umrze, bo jego ciałem
zawładnęła Zła Moc.
Nie po to poleciał do dżungli, by jakiś prymitywny gość straszył go, że umrze. O tym już dawno
wiedział. Potrzebował jego nadprzyrodzonej mocy, by zwyciężyć to cholerstwo, które zatruwało mu
życie. Jaki był naiwny! Jeszcze jakieś trzy lata temu nie przyszłoby mu do głowy korzystać z takich usług,
ale teraz… Przymknął oczy i natychmiast zawładnęły nim przeżycia sprzed kilkunastu godzin.
O świcie kapłan złożył ofiarę z byka, czarnej świni i dziesięciu kurczaków.
Z ofiarnego mięsa przygotowywano przez resztę dnia pokarmy dla bogów. Miało być ich tyle, ilu
bogów zostanie przywołanych. Jego danina była hojna, więc zaproszono wielu.
Właściwa część obrzędu rozpoczęła się po zachodzie słońca. Rozpalono dwa duże ogniska. Iskry
strzelały wysoko w górę. Zaczęto walić w bębny, które wzywały bóstwa na ceremonię. Na ten sygnał
pojawili się pierwsi tancerze, nasilały się rytmiczne uderzenia w bębny. Krąg tańczących stale się
powiększał. Z różnych stron dochodziły kolejne grupki ludzi. Bose stopy wzniecały rudawy pył, który
unosił się i przyklejał do spoconych ciał. Jak mu wyjaśniono, pieśni i tańce wykonywane przez
uczestników ilustrowały epizody z życia bogów. Po godzinie tancerze przyśpieszyli, wirowali wokół
ognisk, wydając z siebie rytmiczne gardłowe dźwięki. Nagle z tej plątaniny spoconych ciał i dymu
wyłonił się szaman i zbliżył do niego. Ukryty za maską o straszliwym wyglądzie, namaszczał go palcami
ociekającymi krwią kurczaka, tańczył wokół niego, chuchał słodkawym dymem w twarz.
Konrad przez otwory w masce widział przekrwione oczy uzdrowiciela. Bardzo chciał
oddać się temu poruszającemu się w głębokim transie człowiekowi, starał się uwierzyć, że szaman
rzeczywiście łączył się z jakąś Mocą, która go uleczy. Ale nie potrafił. Przeciwnie, z coraz większym
dystansem oglądał spektakl przygotowany specjalnie dla niego.
Po wykonaniu tańca odsyłającego bogów uczestnicy obrzędu zasiedli do uczty. Wtedy szaman wręczył
mu zioła. Tłumacz zaś poinformował go, że trzeba je po odrobinie dodawać do każdego pokarmu i
zakończyć spożywanie przed pełnią księżyca. Czarownik, machając rękami, podskakując wysoko i
momentami wyjąc jak dzikie zwierzę, przekonywał go o konieczności ucieczki od dotychczasowego
życia. Na koniec dał mu talizman - woreczek z czerwonej szmatki, a w nim magiczny kamyk owinięty
papierem, na którym umieszczono jakieś tajemne znaki. „To silny amulet, pomoże ci przetrwać drogę,
którą musisz uciekać” -
tłumacz przekazał mu słowa szamana. Dodał też, że nie może się z nim rozstawać i stale musi go nosić
w prawej kieszeni spodni. W końcu czarownik ścisnął mu dłońmi głowę, w sekundę później odskoczył od
niego jak poparzony i gwałtownie potrząsając dłońmi, wycofał się i zniknął w ciemnościach.
Wiedział, że nie powinien tego potraktować dosłownie. Ale ta idea zmiany imienia, tożsamości,
ucieczki nie była mu obca. Już gdzieś czytał na ten temat, i chyba nie dotyczyło to Afryki. Musi dotrzeć do
tych wiadomości, rozszyfrować je.
Popatrzył z niechęcią na czasopismo - czy los musi być aż tak złośliwy? Za dużo tych przypadków.
Jeszcze raz zerknął na znaleziony fragment: Najkrócej na Ziemi, bo przeciętnie 36 lat, żyją mieszkańcy
Zimbabwe. Czterdziestki nie dane jest dożyć również większości obywateli Suazi i Sierra Leone.
Wskaźniki te w ostatnim czasie pogorszyły się dramatycznie. Przyczynił się do tego stan gospodarki
państwa, a także wielka liczba zakażeń HIV.
I dalej:
Najdłużej żyją Japończycy i mieszkańcy Księstwa Monako (82 lata) oraz Australijczycy,
Islandczycy, Włosi, Szwedzi i Szwajcarzy (81 lat)… Polacy (75 lat).
- No proszę, nasz kraj ma się dobrze, tylko ja niedługo zepsuję statystykę - żachnął się i zamknął
czasopismo.
Wrócił do kwestii imienia. Chyba nie za bardzo zastanawiamy się nad tym, jakie imię dajemy swoim
dzieciom. A może tylko on nie przywiązywał do tego wagi? To Magda wybierała imiona dla ich dzieci.
Akceptował je bez zastrzeżeń, bo… właściwie nie wie dlaczego. Sara, Piotr - po prostu ładnie brzmią.
Nie są dziedziczone po przodkach, ani w jego rodzinie… i chyba w rodzinie Magdy również nie.
Ciekawe, dlaczego wybrała takie? Musi ją o to zapytać. W większości przypadków to kwestia mody albo
jakiejś fascynacji któregoś z rodziców. Z pewnością im dalej od cywilizacji, tym większą wagę
przywiązywano do nadawanego imienia - to istotna część człowieka. Ktoś bez imienia to po prostu Nikt.
Za to z nazwiskiem jest chyba dokładnie na odwrót - zastanawiał się. W krajach wysoko rozwiniętych to
ono miało zasadnicze znaczenie.
Lubił swoje, Kostrzewski, takie polskie, mocne, trudne dla obcokrajowców.
Współczuł tym, którzy muszą podpisywać się Kot, Baran czy Ogórek. Miałby zmienić swoje
nazwisko? Absurdalna myśl. Całe swoje dotychczasowe życie walczył o to, by właśnie ono coś znaczyło,
było symbolem sukcesu, otwierało drzwi, stanowiło jego wizytówkę. Przebył
już niezły kawałek życiowej drogi i chociaż prognozy nie były dla niego korzystne, nie potrafiłby
przekreślić wszystkiego, co do tej pory osiągnął. To jakby unicestwił samego siebie.
Konrad! Dlaczego dostał właśnie to imię? Nigdy się już nie dowie. Wie tylko, że był
jedynym chłopcem noszącym to imię w szkole i na podwórku.
No dobrze, mała symulacja zdarzeń. Od jutra znika. Wyjeżdża… do małego miasteczka w górach.
Wynajmuje pokój u jakiejś biednej gaździny. Melduje się jako Rafał
Jakktochce. Zapuszcza brodę i wąsy, ubiera się jak traper. Unika garniturów, krawatów. Nie ma
komórki, laptopa, czyta gazety, ale nie te, co zwykle, jakieś lokalne. Nikogo nie zna i nikt go nie
rozpoznaje.
Po tygodniu wszyscy go szukają. Nie skorzysta już z konta w banku. Po miesiącu nie ma już dla niego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin