Joanna Szymczyk - Ewa i zloty kot.pdf

(878 KB) Pobierz
JOANNA SZYMCZYK
EWA I ZŁOTY KOT
2004
Podziękowania
Niektóre rzeczy zwyczajnie nie mogą się wydarzyć bez udziału osób trzecich. Należą do
nich morderstwa i książki. Ta, dla przykładu, nie powstałaby, gdyby nie święta cierpliwość
Piotra, fachowe rady mojej Mamy, krytyczny wkład Agnieszki Gozdek oraz doping Joasi
Leszczyńskiej, Kasi Prażnowskiej, Marty, Krystyny i reszty moich przyjaciół, w tym kota
Błażeja.
Pod paragraf współudziału podpada niewątpliwie mój Wydawca. Dziękuję Beacie
Stasińskiej i całemu zespołowi W.A.B. za życzliwość i zaangażowanie.
Specjalne podziękowania dla Maurycego, z którym mam nadzieję popełnić jeszcze
niejedną fantazję.
Autorka
Czwartek, 14 lutego
– …Bojkotuję! – wrzeszczała Ewa Wiśniewska, przyciskając komórkę do ucha i starając
się nie wpaść pod samochód. – To wszystko nakręcona marketingiem psychoza! Chodzi
tylko
o to, żeby popychać na kilogramy badziewne gadżety!
– Nie musisz krzyczeć, tak tylko pytam – odparła zdziwiona Mariola, asystentka
naczelnego „Bazaru Warszawskiego”. – A dzwonię, bo szef chce wiedzieć, kiedy oddasz
tekst
o Rydzowej. Zdążysz do jutra?… Wyszłaś tak nagle…
– Tekst będzie na jutro! A wyszłam, bo leciałam na pociąg! Teraz jestem w Łodzi!
Powiedziałam już Bożence, że to ważna sprawa rodzinna! Czekaj, dostałam SMS-a,
muszę
kończyć…
„Nieznany wielbiciel… albo ten barman z «Aurory»… W ostateczności Adam…” – Ewa
przystanęła, gorączkowo naciskając guziki telefonu. Pech chciał, że znajdowała się akurat
na
środku ulicy. Zabłocony van w ostatniej chwili wyhamował na śliskiej nawierzchni.
Ignorując
wściekłą pantomimę kierowcy, z godnością przemieściła się na chodnik. Tam ostatecznie
stwierdziła, że hasło „nowa wiadomość” kryje jedynie informację o zaleganiu z
rachunkiem
za telefon i groźbę odłączenia tegoż.
„A nie mówiłam? – podjęła marsz, omiatając nienawistnym spojrzeniem babę w
sztucznym futrze tryumfalnie dzierżącą balonik w kształcie serca. – To beznadziejne
święto,
wymyślone tylko po to, by single czuły się gorsze. Normalni ludzie nie wysyłają sobie
durnych SMS-ów. Właściwie… – zirytowana przedarła się przez dziki tłum kłębiący się
pod
kwiaciarnią na rogu ulicy Kopcińskiego – …byłabym wręcz rozczarowana, gdyby któryś
z
moich licznych absztyfikantów zniżył się do świętowania walentynek…”
Przecięła jezdnię i skręciła między budynki, zagłębiając się w willową część dzielnicy
Radiostacja. „Uczucia winny być wyrażane spontanicznie!” – surowo podsumowała
rozważania. Jakby w odpowiedzi czarno-biały kundel strzegący którejś posesji wściekle
się
rozszczekał. Ujadanie podjął basem jego sąsiad bernardyn i przekazał dalej krzywonogiej
krzyżówce parówki z terierem. Ewa przyspieszyła. Serdelterier nie odpuszczał, dyrdając
wzdłuż chodnika i hałasując za trzech. Ścigana psim jazgotem dopadła z ulgą furtki domu
przy Zelwerowicza 8.
U progu przedwiośnia willa przesłonięta od ulicy świerkiem wyglądała raczej ponuro.
Cóż – tego typu masywnych domostw nie budowano gwoli estetycznych wzruszeń.
Ewaryst
Wiśniewski, który kupił dom na początku lat trzydziestych, poczucia piękna nie posiadał
zresztą za grosz. Miał za to świetnie prosperującą kancelarię adwokacką, dzieci i
konserwatywne poglądy. Wszystko to znakomicie pomieściło się na czterech
kondygnacjach
obszernego domostwa.
Ewa pchnęła drzwi wejściowe połyskujące mosiężnymi tabliczkami: „Studio
Architektury. Piotr Dubois” i „Marianna Wiśniewska-Dubois. Kancelaria prawna”. Biura
na
parterze były już zamknięte. Po klatce schodowej snuł się szlachetny zapach gorącego
ciasta.
Węsząc, ruszyła po schodach. Mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowała jej babcia,
Elwira.
Czyżby?… Nie. Zapach stanowczo zapraszał wyżej. Na drugim piętrze kiedyś, w odległej
epoce, mieszkała z rodzicami; obecnie pokoje wynajmowało małżeństwo z córką. Aromat
był
tu wyraźniejszy, ale jego epicentrum szczęśliwie znajdowało się gdzie indziej. Bliska
omdlenia z łakomstwa dotarła do ozdobionych witrażem drzwi poddasza. Zanim dotknęła
dzwonka, otwarły się na oścież. Zapach ciasta buchnął z siłą uwertury do Tannhausera. W
jego oparach objawiła się kruczowłosa kobieta okutana kaszmirowym szalem.
– Ewunia! – zawyła. – Pójdź w me ramiona, dziecinko!
– Oj, dobrze cię widzieć, Marianna – zastękała Ewa, gdy tylko progresywnym
niedźwiadkiem wturlały się obie do przedpokoju. – Ale mów mi zaraz, co to za ważna
sprawa, o której nie można rozmawiać przez telefon… – nagle zamarła. – Rany, chyba nic
złego z babcią?
– Coś ty, Elwira jest w Krynicy – uspokoiła ją ciotka. – Zwyczajnie uznała, że potrzeba
jej odmiany i towarzyskiego ożywienia. Jakby nie wystarczały jej cosobotnie brydżyki w
zaufanym gronie, przewodniczenie Towarzystwu Szachisty Seniora, wolontariat w
tutejszej
szkole specjalnej oraz około setki innych sprawek, którym oddaje się z zapałem godnym
podziwu…
– Zwłaszcza że rok temu stuknęła jej siedemdziesiątka – dodała Ewa, wysupłując się z
kurtki. – Mam nadzieję, że to dziedziczne.
– Długowieczność czy dziwactwa?
– Jedno pozwala cieszyć się drugim – odrzekła sentencjonalnie, rozglądając się po hallu.
– A to co? – z obrzydzeniem wskazała brodą spory stosik różowo-czerwonych ohydztw
piętrzący się na stoliku pod lustrem.
– Walentynki, robaczku. Myślisz, że jak mam dwie dorosłe córki, to już ze mnie stare
próchno, na którym nikt oka nie zawiesi? – Marianna z godnością przerzuciła przez ramię
koniec szala.
Ewa westchnęła. Uroda jej ciotki znacząco podwyższała statystyki zgonów na serce
wśród członków łódzkiej palestry, o czym Marianna świetnie wiedziała. Falujące włosy,
pełna
figura, profil królowej, oczy i usta nieustannie gotowe do uśmiechu, cera, której
pozazdrościłaby jej dziewczyna o dwadzieścia lat młodsza… W każdym razie Ewa
zazdrościła.
– Uważam, że obyczaj wysyłania sobie tandetnych pocztówek i głupawych SMS-ów to
czyste kretyństwo – zadeklarowała twardo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin