Alex Rovin - Otruć czy pokochać.pdf
(
603 KB
)
Pobierz
Alex Rovin
Otruć
czy
pokochać
Wszystkie przedstawione w tej książce zdarzenia są praw-
dziwe, choć mogą być podobne do fikcyjnych. Postacie w niej
występujące są osobami rzeczywistymi i noszą swoje
nazwiska - na przekór innym utworom o treści kryminalnej,
gdzie osoby zostały tak zmyślone, aby wydawać się mogły do
kogoś podobne.
Biesiada wśród zbrodni
Zatrzymałem się w hotelu „Victoria”, niewątpliwie
najelegantszym w Warszawie, przypominającym z atmosfery
miejsca trochę nasz londyński „Piccadilly” - za oknami
apartamentu czuje się swobodną przestrzeń i drzewa
pobliskiego parku, a więc oddech, nie betonowy knebel
centrum miasta. Trzeciego dnia pobytu, przed śniadaniem, gdy
nie spodziewałem się żadnego telefonu, z łazienki wywołał
mnie dzwonek i zdumiał chrapliwy głos w słuchawce.
- Pan już wie, gdzie jest Pałac na Wodzie.
- Wiem - odpowiedziałem zaskoczony - nie wiem tylko, z
kim mam przyjemność.
- Później się przedstawię - zachrypiał. - Pałac na Wodzie w
Parku Łazienkowskim, ten mamy na myśli obaj?
- Tak, o tym pomyślałem. A o co chodzi?
- Przyjdzie pan tam w środę na jedenastą.
- Z kim mówię i po co mam tam przyjść? - zirytowała mnie
trochę ta wymiana zdań.
- W środę na jedenastą. Pan tam przyjdzie. Dla własnego
dobra.
Próbowałem coś powiedzieć, baryton w typie Armstronga
odezwał się jednak, nim opanowałem przyśpieszony oddech.
- Będę tam na pana czekał. Pozna mnie pan łatwo, gdy tylko
powiem „dzień dobry”. Głos mam nietrudny do zapamiętania,
prawda?
Odłożył słuchawkę. Zauważyłem, że jestem lekko zde-
nerwowany i przytłoczony kategorycznym żądaniem. Są ludzie,
których polecenia brzmią dla nas z hipnotyczną siłą; wiele razy
zastanawiałem się nad tym, dlaczego żądania niektórych osób
przyjmuję jako bezwzględny nakaz, bezapelacyjnie, chociaż nie
są to osobnicy lepsi lub mądrzejsi od innych. Ten głos -
skonstatowałem - jakby sparaliżował moją wolę.
W środę rano znów nieoczekiwanie odezwał się telefon.
- Tu recepcja - usłyszałem ciepły głos dziewczęcy. -
Przypominamy panu o spotkaniu umówionym na godzinę
jedenastą.
- Z czyjego polecenia pani dzwoni?
- Prosił o to przypomnienie ktoś, kto nie chciał pana budzić
zbyt wcześnie.
- Jak się przedstawił?
- Nie, ta pani nie wymieniła swojego nazwiska.
Usiadłem, jak stałem, z namydloną twarzą i pędzlem do
golenia, którym bezwiednie zacząłem smarować poręcz fotela.
Zawstydziłem się, gdy spostrzegłem swoje rozkojarzenie.
Usprawiedliwiał mnie fakt, że kategoryczne żądanie spotkania
się z kimś w mieście, w którym nie zna się ani jednego
człowieka - pomijając oczywiście nic nieznaczące znajomości
oficjalne - był szokujący.
Armstronga zastąpiła jakaś kobieta. To ciekawe -
zastanowiłem się. I tylko tyle mogłem uczynić. Nie znałem tu
nikogo, nie
miałem żadnych interesów w Warszawie, ani teraz, ani nigdy
przedtem, zresztą ani w Warszawie, ani w Polsce.
Pójdę na to spotkanie - postanowiłem.
Do jedenastej brakowało całych dwu godzin. Nie mogłem
jeść śniadania, dostrzegłem zdziwione oczy kelnerki,
sprzątającej nietknięty, ulubiony przeze mnie bacon and eggs.
Moje myśli zatrzymały się na ulicy Battersea Park Road,
pod numerem pięćset pięćdziesiąt pięć, gdzie działa knajpa o
nazwie wziętej z tego numeru „Five-five-five”. Prowadzi ją
jegomość pochodzący z Polski, Stanisław Nawrat, znany jako
Stan. Zaglądam tam często, może nawet częściej niż
powinienem. Moi londyńscy znajomi podejrzewają, że bywam
tam jak inni ze snobizmu, w ślad za księżniczką Małgorzatą lub
z powodu tancereczek Opery Królewskiej, które także
upodobały sobie ten lokal, albo że skradam się za Alistairem
MacLeanem, żeby - gdyż już spałaszuje on największego homa-
ra, jaki tego dnia wyszedł z kuchni i tęgo zapije pamięć po nim
- wydrzeć mu tajemnicę pomysłów na powieści kryminalne. Ja
tymczasem odwiedzam „Five-five-five” dla ćwiczenia się w
języku polskim, bowiem nie znam lepszego miejsca na takie
lektoraty. Stan na każde wakacje angażuje studentki z Polski,
rzadziej są kelnerkami, częściej podkuchennyrni, ale to akurat
nie ma większego znaczenia, ponieważ wstęp do kuchni Stana
stoi dla gości otworem, a gdzie porozumienie międzyludzkie
może być doskonalsze, jeśli nie przy garnkach. Twierdzę, że
Gromyko, Cyrus Vance i nasz Dawid Owen przyrządzający
pieczeń wieprzową z owocami pod dyktando Stana, szybciej
doszliby do porozumienia niż w ONZ- cie. Mówię to
żartobliwie, ale tego poranka - przyznaję - poczucie humoru
opuściło mnie totalnie. Nikogo z knajpy „Five-five-five” nie
wtajemniczyłem przecież w mój zamiar przyjazdu do Polski, a
to, że miałem w notesie
adresy kilku uroczych osóbek z sezonowej stajni Stana, nie
stanowiło żadnego śladu, dopóki im nie oznajmiłem o swojej
obecności w Warszawie. A przecież nie uczyniłem tego dotąd.
Najpierw - mam taki zwyczaj - w samotnych wędrówkach
smakuję nieznane mi miasta.
Kto tutaj - rozmyślałem wciąż - i czego ode mnie chce?
W zabytkowym warszawskim parku Łazienkowskim
bezbronne, ogołocone z liści drzewa znosiły smagania biczami
deszczu. Z ceglanych ogrodowych alejek utworzyła się
czerwona paciają, przez którą nie sposób było przebrnąć bez
zbrukania butów i mankietów spodni. Wylękły i smutny
wydawał się kokietujący zwykle klasycystycznym wdziękiem
Pałac na Wodzie.
Spacerowałem po parku mimo fatalnej pogody. Telefoniczny
nakaz okazał się silniejszy od lęku o grypę. Co więcej, z
rozkoszą wystawiałem twarz pod dokuczliwy, acz rześki
prysznic. Chciałem w ten sposób uśmierzyć zdenerwowanie.
W pewnym momencie zauważyłem trzy męskie sylwetki
przemykające alejkami i kierujące się w jasne obramowanie
drzwi Pałacu na Wodzie. Po chwili jeszcze dwie, a następnie
kobietę. Odpierała ataki pogody szermierczymi manewrami
parasolki. Ona również weszła do pałacu. W poniedziałek -
zastanowiłem się. - Przecież w tym dniu muzeum w Polsce jest
zamknięte dla publiczności? Zaintrygowany podszedłem bliżej.
Przez rozmokłe ogrodowe alejki brnął jakiś mężczyzna z
wysoko podniesionym kołnierzem płaszcza, w mocno
wciśniętym na głowę kapeluszu - szerokie rondo zasłaniało jego
czoło, ciemne okulary kryły oczy, kołnierz skrywał resztę
twarzy. Wyczułem, że obrzucił mnie bacznym spojrzeniem,
chociaż nie mogłem tego zauważyć. To będzie on - pomyślałem
- ten Armstrong.
Zbliżyłem się do rozwidlenia dróg, do głównej promenady,
wiodącej przez mostek na przedpałacowy dziedziniec. Ze stawu
poderwało się spłoszone nie wiedzieć czym stadko dzikich
kaczek i wrzaskliwie wzbiło się nad korony drzew.
Zauważyłem, że z przeciwnej strony również nadeszły jakieś
Plik z chomika:
uzavrano
Inne pliki z tego folderu:
Alex Rovin - Otruć czy pokochać.pdf
(603 KB)
Alex Rovin - Otruć czy pokochać.epub
(143 KB)
Inne foldery tego chomika:
A. V. Geiger
A.& B.Strugaccy
A.E. Szumska
A.F. Brady
A.J. Finn
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin