David Brin - Kryształowe sfery.pdf

(96 KB) Pobierz
David Brin - Kryształowe sfery
Tylko łut szczęścia sprawił, że zostałem odmrożony właśnie teraz - w tym samym roku, w
którym kosmopróbnik 992573-aa4 wysłał sygnał informujący o odkryciu Dobrej Gwiazdy
ze
strzaskaną kryształsferą. Byłem jednym z zaledwie dwunastu kosmonautów ciepłożywych
w
tym czasie, więc naturalnie wziąłem udział w tej przygodzie.
Z początku nic jednak nie wiedziałem. Kiedy przybył 1atacz, wspinałem się akurat po
zboczach sycylijskiego płaskowyżu, wielkiej doliny, w którą ostatnie zlodowacenie
zmieniło,
dobrze kiedyś mi znane, Morze Śródziemne. Wspólnie z pięcioma innymi, świeżo
obudzonymi Śpiącymi wędrowaliśmy i biwakowaliśmy wśród przepięknych widoków,
aklimatyzując się do nowych czasów.
Stanowiliśmy prawdziwą mieszaninę z różnych epok, choć nikt nie był starszy ode mnie.
Właśnie obejrzeliśmy zatopione niegdyś ruiny Atlantydy i wracaliśmy z wyprawy leśną
ścieżką, oświetloną blaskiem wiszącego wysoko pierścieńmiasta. W ciągu wieków, które
przespałem, błyszczący, giętkotrwały pas mieszkalnoprzemysłowy otaczający nasz świat,
wyraźnie zgrubiał. Na średnich szerokościach noce były blade, a w pobliżu równika
niemal
nic nie odróżniało ich od dni - tak jasno świeciło niebo.
Jednak gdyby nawet uwolniono je od wszystkich dzieł człowieka, nasza noc w niczym nie
przypominałaby nocy znanej memu dziadkowi, gdy był jeszcze chłopcem. Od XXII wieku
na
wieczność pozostały na niebie Skorupy, błyszczące kolorowo w miejscach, z których
świeciły
niegdyś gwiazdy i galaktyki.
Nic też dziwnego, że nikt z powierzchni Ziemi nie żałował wiecznego wygnania nocy.
Ludzkość, żyjąca na planetkach, może i musiała przyglądać się Skorupom, mieszkańcy
Ziemi
nie mieli jednak najmniejszej ochoty na to, by bezustannie przypominać sobie o tym, co
oznaczały.
Rozmrożony zaledwie rok temu, nie byłem jeszcze gotów by zapytać, w którym wieku
żyję,
nie mówiąc już o wybraniu zawodu na to życie. Rozbudzeni Śpiący dysponowali
zazwyczaj
dziesięcioleciem, żeby cieszyć się poznawaniem różnic, wyrosłych na Ziemi i w
Kosmosie
podczas ich nieobecności. Potem przychodził czas dokonywania wyborów.
Dotyczyło to w szczególności kosmonautów podróżujących przez dziesiątki lat
świetlnych.
Państwo - bezwieczne bardziej niż każdy z jego niemal nieśmiertelnych obywateli darzyło
nostalgicznym uczuciem nas - dziwaków, oficerów nie istniejącej już armii. Kiedy budził
się
kosmonauta, był zachęcany, żeby bez przeszkód wędrować przez przemienioną Ziemię,
żeby
uczyć się nieznanego; mógł wyobrażać sobie, że przemierza dobry świat, na którym nie
postała jeszcze noga człowieka, że oddycha innym powietrzem, którym nie oddychał już
przez tyle wieków.
Spodziewałem się, że moja nowonarodzeniowa podróż pozbawiona będzie niespodzianek.
Stojąc na leśnozboczu Sycylii ze zdumieniem patrzyłem na jasnobiały, Sol-rządowy latacz
przebijający koronkę chmur i zbliżający się do obozowiska, które moja grupa czasowych
rozbiła po to, żeby odpocząć i plotkować o wydarzeniach zakończonego dnia.
Wstaliśmy wszyscy patrząc jak nadlatuje. Zerkaliśmy na siebie podejrzliwie zgadując, kto
z
nas jest wystarczająco ważny, żeby zmusić zawsze dyskretne władze do pogwałcenia
naszej
prywatności i wysłania tego strzępka rzeczywistości aż za wzgórza Palermo, do rezerwatu,
do
którego tak bardzo nie pasował.
Nie podzieliłem się z nikim moimi domysłami, ale wiedziałem, że przybywali po mnie.
Nie
pytajcie - skąd? Kosmonauci wiedzą takie rzeczy. To wszystko. My, którzy byliśmy poza
potrzaskaną Skorupą kryształsfery Układu Słonecznego i przyglądaliśmy się z daleka
innym
światom niedostępnym, ukrytym w swych odległych muszlach… My, którzy
rozpłaszczaliśmy
nosy o szyby zamkniętych sklepów ze słodyczami wpatrzeni w to, czego nigdy nie
dostaniemy. Tylko my pojmujemy całą głębię własnego upadku, rozumiemy spłatany nam
przez Wszechświat żart.
Miliardy podobnych do nas ludzi - tych ludzi, którzy nigdy nie wyszli spod miękkich,
złotych skrzydeł Słońca - potrzebują psychistów by dowiedzieć się o swym
nieodwracalnym
kalectwie. Większość z nich przepływa przez życie cierpiąc tylko na krótkie ataki
głębokiej
depresji, łatwe do wyleczenia lub kończące się Ostatecznym Snem.
Lecz my, Kosmonauci, my szarpaliśmy pręty naszej klatki. Wiemy, że nasze neurozy
wyrosły z największego żartu Kosmosu.
Poszedłem w stronę przesieki, na której zatrzymał się latacz. Byłem tym, na kogo inni
mogli zrzucić winę za zakłócenie spokoju. Czułem na plecach ich palące spojrzenia.
Jasna kropla otworzyła się przed wysoką kobietą o urodzie posągowej i dalekiej, która nie
była w modzie podczas żadnego z moich ostatnich czterech okresów życia. Ta kobieta
najwyraźniej nie poddawała się biorzeźbie.
Bez wstydu przyznaję, że jej nie poznałem, choć w czasie wolnopłynących lat
oczekiwania
trzykrotnie byliśmy małżeństwem. Pierwsze co dostrzegłem, pierwsze na co zwróciłem
uwagę był jej mundur, “przysypany naftaliną” (cóż za określenie!) tysiąc lat temu. Srebrny
na tle granatu, granatowe oczy…
- Alice! - szepnąłem po długiej chwili. - A więc stało się? Po latach…
Zbliżyła się i ujęła mą dłoń. Musiała wiedzieć, jaki byłem napięty, jaki słaby.
- Tak, Joshua. Jeden z próbników znalazł strzaskaną sferę.
- Czy to nie pomyłka? Czy to Dobra Gwiazda?
Skinęła głową, jej oczy mówiły “tak”. Czarne loki upadły na policzki, błyszcząc jak
płomień silnika rakiety.
- Próbnik dał sygnał alarmu klasy “A” - uśmiechnęła się. - Wokół tej gwiazdy krążą
Skorupy, oświetlając nocne niebo, tak jak u nas. Jest tam także świat. Świat, którego
można
dotknąć!
Roześmiałem się głośno i przytuliłem ją. Moi towarzysze pochodzili najpewniej z czasów,
kiedy czegoś takiego po prostu się nie robiło, bowiem zza pleców usłyszałem pełne
zażenowania szepty.
- Kiedy? Kiedy się dowiedzieliście?
- Kilka miesięcy temu. Byłeś już rozmrożony, rząd zadecydował, że musisz jednak mieć
ten
rok dla siebie. Jestem tu, bo właśnie się skończył. Czekaliśmy zbyt długo, Joshua. Moishe
Bok zbiera wszystkich żyjących dziś kosmonautów.
- Joshua, chcemy, żebyś był z nami. Potrzebujemy cię. Wyruszamy za trzy dni. Dołączysz
do nas?
Nie musiała pytać. Jeszcze raz przytuliliśmy się do siebie, tylko że teraz musiałem
powstrzymać łzy.
Już od kilku dni, podczas wędrówek zastanawiałem się, jaki zawód wybiorę sobie na to
życie. Lecz, cóż za radość, nie sądziłem, że znów będę kosmonautą.
Że jeszcze raz włożę mundur i jeszcze raz polecę do gwiazd.
Przygotowania były całkowicie tajne. Rządowi psychiści zadecydowali, że jako rasa nie
znieślibyśmy kolejnego rozczarowania. Obawiali się wybuchu epidemii głębokiej
depresji,
kilku próbowało nawet powstrzymać nas przed zorganizowaniem ekspedycji.
Na szczęście pamiętano o pradawnej umowie. My, kosmonauci, dawno temu zgodziliśmy
się wstrzymać loty, żeby nie budzić w ludziach fałszywej nadziei. W zamian za to
wysyłaliśmy miliardy automatycznych próbników i mieliśmy zezwolenia na sprawdzenie
każdego nadesłanego przez nie sygnału o strzaskanej kryształsferze.
Kiedy dolecieliśmy z Alice do Charona, zakończono już przegląd naszego statku. Miałem
nadzieję, że użyjemy “Roberta Rodgersa” lub “Prince de Leon”, którymi kiedyś
dowodziłem, wybrano jednak starego “Pelenora”, wystarczająco dużego do celu, któremu
miał służyć, lecz nie niezdarnego.
Rządowe holowniki ładowały na pokład dziesięć tysięcy zamrożonych ciał; widzieliśmy
to,
Alice i ja, z promu mijającego Plutona i rozpoczynającego manewry cumowania. Stąd, z
jednej dziesiątej drogi do Granicy, Skorupy błyszczały świecąc niesamowitymi kolorami.
Pozwoliłem Alice pilotować i patrzyłem na płonące fragmenty strzaskanej, słonecznej
krzyształsfery.
Gdy mój dziadek był chłopcem, Charon był świadkiem podobnej, gorączkowej krzątaniny.
Tysiące podenerwowanych mężczyzn i kobiet tłoczyło się wokół asteroidalnego statku
wielkości potowy niewielkiego księżyca, prawdziwej arki przyjmującej na pokład
przyszłych
kolonistów, ich zwierzęta, ich dobytek.
Ci wcześni podróżnicy wiedzieli, że nie dotrą do miejsca przeznaczenia, lecz to ich nie
martwiło. Nie znali głębokiej depresji. Odlatywali swym jakże prymitywnym statkiem
pełni
nadziei, że ich wnukowie osiądą na planecie, która, jak dowodziły czułe teleskopy,
oczekiwała ich, zielona i przyjazna, krążąc w układzie Tau Ceti.
Dziesięć tysięcy lat później i ja patrzyłem na przesuwającą się poniżej, gigantyczną
Stocznię Charona. Szereg za szeregiem spoczywały w niej przycumowane statki. Przez
dziesiątki wieków wybudowano ich tysiące: oto wielkie statki pokoleniowe, barki
hibernacyjne, frachtowce i dumne jednostki zwiadowcze.
Były tam wszystkie, z wyjątkiem tych nielicznych zniszczonych w katastrofach i tych,
których załogi odebrały sobie życie z rozpaczy. Wszystkie wróciły na -Charona, pobite,
zwyciężone.
Widziałem najstarsze z nich. Myślałem o czasach, gdy mój dziadek był chłopcem, gdy
“Poszukiwacz” przekroczył radośnie Granicę i z prędkością równą jednej setnej prędkości
światła uderzył w wewnętrzną powierzchnię krzyształsfery Układu Słonecznego.
Załoga nigdy nie dowiedziała się, co ich zmiażdżyło. Przechodzili przez zewnętrzne
mielizny Układu Słonecznego - Obłok Oorta, złożony z miliardów komet tańczących jak
płatki śniegu w słabym uścisku grawitacji słonecznej. Instrumenty “Poszukiwacza”
drążyły Obłok natrafiając na pojedyncze, ruchome, lodowe kule. Przyszli koloniści
zamierzali skracać
sobie czas długiego lotu badaniami naukowymi. Między innymi zamierzali rozwiązać
zagadkę masy komet.
Dlaczego - zapytywali przez setki lat astronomowie wszystkie te lodowe ciała mają ten
sam
wymiar, kilka mil?
Instrumenty “Poszukiwacza” miały znaleźć odpowiedź na jedno z gnębiących ludzi pytań.
Jego piloci nie wiedzieli, że znajdą dowód żartu Bogów.
W momencie zderzenia kryształsfera rozciągnęła się na kilka minut świetlnych.
“Poszukiwacz” miał akurat tyle czasu, żeby nadać jeden komunikat laserowy, załoga
wiedziała wyłącznie, że dzieje się coś dziwnego, że coś rozrywa statek na kawałki, że
rozdziera się sama osnowa Wszechświata.
A później krzyształsfera pękła.
I tam, gdzie kiedyś było dziesięć miliardów komet, było ich teraz dziesięć kwadrylionów.
Nikt nigdy nie znalazł wraku “Poszukiwacza”. Być może wyparował w momencie
zderzenia. Niemal połowa ludzkości zginęła w Wojnie przeciw Kometom, a gdy po
wiekach
planety były już bezpieczne, statek znikł.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się w jaki sposób, dzięki jakiemu przypadkowi, zdołał rozbić
Zgłoś jeśli naruszono regulamin