Tomasz Pacynski - Dziedzictwo.pdf

(217 KB) Pobierz
Tomasz Pacyński
Dziedzictwo (Mała brzydka dziewczynka)
Rocznik '58. Informatyk w stanie spoczynku, obecnie początkujący
redaktor i wydawca. Pisać zaczął po czterdziestce, z braku lepszego
zajęcia, po stwierdzeniu, że coraz mniej czasu zostało na literackiego
Nobla. Autor "Sherwood" (obecnie w księgarniach, fragmenty
www.match.of.pl), powieści fantasy na motywach legendy Robin Hooda,
opowiadań publikowanych w Srebrnym Globie, Fahrenheicie i wkrótce w
Science-Fiction. Lubi Sapkowskiego, nie lubi Tolkiena.
-I-
Księżniczka uśmiechała się swym łagodnym uśmiechem, jak zwykle. Jak
zwykle zły czarownik wykrzywiał cienkie wargi w złym grymasie. Jak
zwykle książę ze swą małżonką siedział dumnie wyprostowany, zdając się
nie poświęcać nadmiernie swej pańskiej uwagi otoczeniu.
Wszystko było jak zwykle, nawet teraz. Zbrojni ustawieni równym
szeregiem, ściskający w sękatych dłoniach swe halabardy i glewie. Spod
okapów nisko opuszczonych płaskich hełmów błyskały tylko czujne
spojrzenia, ogorzałe twarze starych wojaków nie wyrażały żadnych uczuć.
Rozkaz był stać na straży, to stali. Jak zwykle.
Księżniczka wciąż się uśmiechała. Nawet teraz, gdy na zrytym podkowami
podwórcu Czarny Rycerz stał nieruchomo nad zwalonym z konia
przeciwnikiem, w tej przejmującej ciszy, która zapada zawsze wtedy, gdy
przychodzi czas na ten ostatni cios, kończący walkę. Na uderzenie, które,
nie wiadomo dlaczego, zwykło się zwać ciosem łaski.
Czas stanął w miejscu. Wszyscy czekali, aż Czarny Rycerz wniesie swój
straszliwy morgenstern, zakręci nim nad głową, aż zawyje powietrze. Po
czym spuści kolczastą, żelazną kulę na nie chronioną już strąconym w
walce hełmem głowę. Głowę z twarzą wtuloną w porytą ziemię, głowę, z
której widać tylko jasne, splamione krwią włosy.
Wszyscy czekali, aż rozlegnie się ohydny, głuchy trzask, aż głowa
dzielnego młodzieńca rozpryśnie się w krwawej mgiełce, bryzgając wkoło
strzępami mózgu i odłamkami kości.
Wszyscy czekali. Księżniczka z łagodnym uśmiechem na twarzy. Zły
czarownik z krzywym grymasem cienkich warg. Dumnie wyprostowany
książę. I zbrojni, nieporuszeni niczym mur zamkowy, bez drgnienia rąk
zaciśniętych na drzewcach. Ciężka, najeżona kolcami kula na łańcuchu
zataczała coraz szybsze kręgi.
Pokonany młodzian leżał bez ruchu, z twarzą skrytą w ziemi. To nie był
zwykły młodzian. Walczył o swe święte prawa, o swe dziedzictwo. To
prawowity następca, dziedzic zamku, pierworodny z dziedzictwa wyzuty
nocą, w kołysce jeszcze, mocą podłych czarów i zwykłej zawiści. Też podłej.
Walczył. I przegrał. Pokonany przez Czarnego Rycerza, w służbie owych
złych czarów, ciemnych mocy. Przegrał i czekał na ostatni cios.
Uśmiechając się zapewne. Jednak ukryta w zrytej ziemi twarz nie
pozwalała nikomu dojrzeć tego uśmiechu.
Coraz szybciej wiruje żelazna kula. Coraz bliżej do zwycięstwa złych mocy.
Coraz bliżej...
Ciemność spływa na zamkowy podwórzec. W ciemności toną mury, szczyty
wież. W ciemności ginie uśmiech na twarzy księżniczki. Czarny Rycerz
wypuszcza z nagle odrętwiałej dłoni rękojeść morgensterna, rozpędzona
kula ryje nieszkodliwie ziemię. Mrok rozszerza się, zakrywa całe
nieszczęsne księstwo, bliskie zguby. Może to skrzydła smoka, śpieszącego
z odsieczą, zakryły słońce. Może to dobra czarodziejka zgasiła jego blask,
by trwogą porazić sługi demonów i zwykłej ludzkiej zawiści. Zły czarownik
spogląda ze strachem, krzywiąc wargi w złym uśmiechu, teraz już tylko
przypominającym nerwowy grymas. To nastanie ostatecznej nocy, kara za
złe uczynki...
To tylko cień.
*
Księżniczka
wciąż
uśmiecha
się
swym łagodnym
uśmiechem,
wymalowanym węglem na szmacianej twarzyczce. Włosy z czesanego lnu
ocieniają oczy z okrągłych, rogowych guziczków. To stąd ten wyraz
wiecznego zdziwienia, wiecznej, uśmiechniętej naiwności.
Zbrojni stoją nadal bez ruchu, pod hełmami z żołędziowych czapeczek,
okryci łuskowatym pancerzem szyszek, ściskając nieruchomo patyczki
swej broni. Stoją pod murem z kilku cegieł, na którego szczycie powiewa
dumnie postrzępiona szmatka na kijku, książęca chorągiew.
Wyrzezany z lipowego klocka książę wciąż trzyma się sztywno, pod lipową
królewską koroną zamiast książęcej mitry. Co tam, stać go, może
awansuje. Czarodziej przewrócił się, na pooranej sosnowymi słojami twarzy
wciąż ma ten zły grymas.
Zaś Czarny Rycerz...
Nie ma już Czarnego Rycerza. Spotkała go kara za wysługiwanie się siłom
ciemności. Z suchym trzaskiem pękł, rozsypał się gubiąc łuski pancerza,
wgnieciony w zrytą ziemię. Pękł pod podeszwą ogromnego buta.
Mrok okrył księstwo. Nie był to jednak mrok niosący odsiecz, mrok niosący
wybawienie. Dobra czarodziejka wiedziała o tym doskonale. To było coś
gorszego, coś, z czym nawet czarodziejka sobie nie poradzi. Nawet dobra
czarodziejka.
Ciężki bucior wgniótł resztki Czarnego Rycerza w ziemię. Celnym
kopniakiem posłał złego czarodzieja w odległy niebyt, tam, gdzie jego
miejsce. Kopniak był mocny, czarodziej nie odbył swej ostatniej drogi w
jednym kawałku, jednak na zastygłej twarzy wciąż miał krzywy grymas
imitujący uśmiech.
- Zjeżdżaj stąd, odmieńcu! Zjeżdżaj, bo kulasy poprzetrącam!
Brzydka dziewczynka pisnęła wbrew woli ze strachu. Ten, co rzucił cień na
księstwo, okrył je mrokiem i trwogą, był w jej oczach straszniejszy od
smoka. Smoki nie przetrącają kulasów. Nie zioną przetrawionym piwskiem,
najwyżej ogniem i dymem. Nie mają takich przekrwionych oczu, tonących
w tłuszczu zarośniętej gęby. Po prawdzie, takiej gęby też nie mają, to
byłoby zbyt straszne.
Chwyciła to, co najcenniejsze, szmacianą księżniczkę o lnianych włosach i
wiecznie zdziwionych oczach, przycisnęła do piersi. Chciała ocalić jeszcze
dzielnego młodzieńca, co leżał czekając na cios łaski, który wciąż nie
nadchodził. Nie zdążyła, rzemień ze świstem spadł na wyciągniętą dłoń,
przekreślił ją szybko nabrzmiewająca pręgą. Odskoczyła, drugą ręką tuląc
wciąż do piersi uśmiechniętą księżniczkę. To, i palący ból spowodowany
uderzeniem spowodował, iż nie była tak zwinna, jak zawsze. Upadła na
plecy.
Pijany wozak zamachnął się biczyskiem, chcąc skorzystać z
niespodziewanej okazji. Skuliła się tylko, zwinęła jak embrion, chroniąc i
osłaniając swą szmacianą lalkę jak najlepiej potrafiła. Czekała na następne
palące ogniem uderzenia. Spod zaciśniętych powiek nie popłynęła ani
jedna łza. Brzydka dziewczynka nigdy nie płakała, choć było po temu wiele
okazji. Nie umiała.
Uderzenie spadło, jak się spodziewała. Chciała wytrzymać, nie poruszyć
się, jak zwykle wtedy, gdy nie mogła już uciekać. Wiedziała, że wtedy
zazwyczaj szybko się nudzą, żadna przyjemność bić, gdy nie widać reakcji.
Człowiek męczy się niepotrzebnie, bez żadnych spodziewanych efektów,
żadna zabawa. Zazwyczaj kończy się wtedy na jednym czy dwóch
kopniakach w żebra. Można wytrzymać.
Nie doceniła wozaka. Uderzył z całej siły, wkładając cały entuzjazm swej
robaczywej duszy. Rzemień uderzył z trzaskiem, spadając na obnażoną
skórę, tam, gdzie przypominająca worek sukienka podciągnęła się do
połowy ud.
Nie wytrzymała bólu. Ciało zwinęło się wbrew woli, zadrgało. Z
zagryzionych warg dobył się cichy pisk. Nie krzyknęła. Nie umiała
krzyczeć.
Mężczyzna zarechotał z zadowoleniem, wzniósł bat do ponownego
uderzenia, zamachnął się. Już sam świst rzemienia wystarczył, by mała,
skurczona postać w workowatej, podciągniętej już do samych bioder
sukience zatrzęsła się w mimowolnym skurczu. Rzemień ominął cel,
uderzył w ziemię wzbijając kurz. Dziewczynka na sam odgłos drgnęła,
skurczyła się jeszcze bardziej. Na pijackiej gębie rozlał się szeroki uśmiech.
To też niezła zabawa.
Bat znów uniósł się w górę, lecz nie opadł z powrotem. Na zarośniętej
gębie odbiło się zastanowienie, małe oczka taksowały zaokrąglające się już
kształty bioder. Wozak opuścił bat, podrapał się po skudlonej czuprynie.
- Ech, brzydka jesteś jak kupa, ale co tam... - mruknął gmerając u pasa.
Smoki nie przetrącają kulasów. Nie robią też innych, paskudnych rzeczy.
Nie ściskają boleśnie, zostawiając granatowe siniaki. Nie zioną piwem i
czosnkiem w twarz, nie ślinią, nie pokazują spróchniałych zębów. Nie
wsadzają łap...
Wiedziała, że nie ucieknie, jak się zawsze dotąd udawało. Nie teraz, kiedy
leżała sparaliżowana bólem. Nie przed tym człowiekiem, wystarczająco
pijanym, by zrobić to, co zamierzał, ale nie na tyle, by jej nie dogonić. Nie
zastanawiając się nad tym, co robi podniosła się niezdarnie, wpiła wzrok w
tłustą, poczerwieniałą od pijaństwa i podniecenia gębę. Znała oślizgłe
myśli, kłębiące się jak węże pod niskim czołem.
Wciąż przyciskając do piersi szmacianą laleczkę z wymalowanym węglem
uśmiechem spojrzała prosto w górę, w przekrwione oczy prześladowcy.
Nie była ładna. To nie tylko pozlepiane, sztywne jak sznurki włosy
opadające na chude ramiona, nie tylko zbyt głęboko osadzone, brązowe
oczy, ocienione wydatnymi brwiami. Nie tylko zbyt cofnięty podbródek. Nie
tylko smugi brudu na twarzy.
Nie tylko nie była ładna. W rozszerzonych oczach wpatrujących się w twarz
wozaka było coś obcego. Coś, co sparaliżowało jego ruchy, coś, od czego
zaczął gwałtownie trzeźwieć.
Coś, co uświadomił sobie dopiero teraz, za późno, jak spostrzegła część
jego niezbyt lotnego umysłu. Resztki mizernego rozsądku, tonącego z
wolna w przepastnej głębi brązowych oczu powiedziały mu, że to nie był
najlepszy pomysł. Że zaczepianie tego odmieńca to co innego, niż
napastowanie innej biedoty, dorastających dziewek, których tyle roiło się
na podgrodziu. To nie to samo, co kopnąć taką, obmacać, albo wykorzystać
w zacisznym kąciku między kupą gnoju a załomkiem murów.
Pękły naczynia krwionośne w wybałuszonych oczach, we wzroku
mężczyzny czerwono błysnęło szaleństwo. Na rozpiętych już, lecz jeszcze
nie opuszczonych spodniach wykwitła powiększająca się, mokra plama. Ta
część ciała, która przed chwilą jeszcze sterczała prężnie, gotowa do akcji
zwiotczała teraz, skurczyła się żałośnie. Taka już miała pozostać, na
zawsze.
Ugięły się kolana. Śmierdzący teraz oprócz piwska także moczem, sflaczały
strzęp człowieka usiadł ciężko, opierając się o rozwalający się murek,
otaczający wysypisko. Wozak zwany jeszcze nie tak dawno Knurem, od
swej jurności, a zapewne także i obyczajów, spoglądał przed siebie
szklistym wzrokiem. Dłonią gmerał w rozporku, co miało być jego jedynym
zajęciem przez resztę życia.
Brzydka dziewczynka popatrzyła na tę scenę zimnym spojrzeniem swych
brązowych oczu. Ogarnęła workowatą sukienkę, okrywając podrapane na
ułomkach cegieł, chude kolana. Podniosła się posykując z bólu.
Odchodziła trzymając w opuszczonej dłoni swą szmacianą laleczkę z
nakreślonym węglem uśmiechem na wiecznie zdziwionej twarzyczce.
Odchodziła w mrok zmierzchu, który tymczasem okrył księstwo, w którym
zło nie zawsze jest rycerzem w służbie ciemnych mocy, a znacznie częściej
pijanym bydlakiem, napastującym brzydką, bezdomną dziewczynkę. W
którym nie trzeba być księciem, by zostać wyzutym z dziedzictwa.
*
Dwa uczucia. To mało, jak na dwanaście lat życia. Zaskakująco mało.
Owszem, znała pojęcia na określenie innych uczuć. Takich jak miłość,
wdzięczność, radość. Wiedziała, co oznaczają. Ale na ogół doznawała
jednego z dwóch, tych najczęstszych.
Głód i zimno.
Tym razem był to głód. Na prawdziwe zimno trzeba było jeszcze poczekać,
jesień tego roku była wyjątkowo ciepła, tylko snujące się nitki babiego lata
przypominały, że już niedługo zaczną opadać liście z drzew, że szron
zacznie srebrzyć zeschłą trawę o poranku. Zimno spóźniało się, lecz na
pewno nadejdzie. Skoro jednak jeszcze nie nadeszło, nie należy tego
żałować.
Głód nigdy nie czekał. Nie był zjawiskiem sezonowym, niestety. Co rano
nadchodził i dręczył zawzięcie, rzadko dając się oszukać.
Nawet zimą, gdy przybrani opiekunowie dawali od czasu do czasu miskę
polewki głód był wiernym towarzyszem. Zaś w lecie... W lecie nikt nie
chciał karmić przybłędy. Odmieńca. Niech sobie sama coś znajdzie.
Wykopie spod ziemi, znajdzie na wysypisku, ukradnie wreszcie. Jej sprawa.
Na podgrodziu nie było czego szukać. Zbyt duża konkurencja, dzieciaków,
takich jak ona, było mrowie. W dodatku były zorganizowane, połączone w
grupy, do których nigdy jej nie przyjęto.
Odmieniec. Niemowa. W dodatku brzydka.
Pozostawało miasto. Tam, za murami łatwiej coś znaleźć. Zarobić. Nawet
odmieńcowi się to czasem udawało. Trzeba tylko przemknąć się
niepostrzeżenie przez bramę, pod okiem strażników. Czasem się udawało.
Czasem nie, kończyło się na kopniakach. Trudno, takie jest życie.
Ranek zmitrężyła zastanawiając się, czy dzisiaj warto. Nie czuła się
specjalnie na siłach, pręgi po uderzeniach bicza nabrzmiały, podeszły
krwią. Bolało stłuczone kolano. Nie chciała przemykać się przez bramę, w
takim stanie miała duże szanse na schwytanie przez strażnika, a w
perspektywie następne bicie. Głód przyspieszył decyzję. Nie jadła już od
dwóch dni, a osłabienie i choroba były ryzykowne.
W mieście, na placu targowym, pod straganami, można znaleźć zgniłą
brukiew, rybie łby i inne dobre rzeczy. Można pomóc kupcom, nosić ciężkie
skrzynki, dostać za to grosz czy półgroszak. Wprawdzie rzadko, ale
czasami nawet brzydki odmieniec coś zarobił, coś innego niż po grzbiecie.
W dobrych czasach udawało się sprzedać wystrugane z drewna laleczki,
pomalowane węglem i ochrą. Rzeźbione drewniane paciorki, nawleczone
na rzemyk. W dobrych czasach... Dobre czasy minęły, odkąd któryś z
konkurencyjnych łobuzów zabrał jej ułamany kozik, największy skarb.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin