Krystyna Boglar - Kolacja na Titanicu.pdf
(
682 KB
)
Pobierz
KRYSTYNA BOGLAR
Kolacja na Titaniku
— Władza tworzy człowieka.
— Kto to powiedział?
— Tacyt.
Siedziała na zwalonym pniu majtając w powietrzu bosymi stopami. To wszystko, na co
było ją stać. Gdzieś wysoko, w olchowej koronie, ulokował się Michał. Stamtąd od czasu
do czasu
skapywało srebro własnych i cudzych myśli. Michał już trzeci dzień z rzędu wdrapywał
się po gładkiej korze na odosobnione drzewo, by jak Szymon Słupnik medytować w ciszy
i spokoju.
— Mam nadzieję, że wiesz, kim był Tacyt.
Wiedziała. Są bowiem w życiu człowieka sprawy i prawdy ponadczasowe, których
nieznajomość
jest zwyczajnie wstydem, może nietaktem. To tak, jakby się wpychało do ust kęsy nabite
na
czubek noża. Jakby się załatwiało sprawy fizjologiczne w licznym towarzystwie.
Nietakt, i tyle.
— Czy on chciał przez to powiedzieć, że władza tworzy sama siebie?
— Sprecyzuj! — warknął spomiędzy liści
Zagryzła wargi. Zawsze z tym miała kłopot. Skupić wszystkie szare komórki nad jedną
jedyną kwestią do rozwiązania? Co za piekielny wysiłek!
— Czy człowiek, który zdobył władzę, zmienia się w kogoś innego? Czy też zdobywszy
władzę zmienia, dopasowuje innych ludzi do własnego ,,ja”?
Stara olcha milczała. Widać Michał rozgryzał problem, którego wcześniej nie dostrzegł.
— Nie wiem.
Skinęła głową, choć nie mógł tego widzieć. Podrapała lewą łydkę pokąsaną przez komary.
— Idę.
3Olcha nie odezwała się ani słowem. Michał z ulgą przyjął jej oświadczenie. Z trzydziestu
trojga ludzi skupionych z konieczności w jednym obozowisku należeli do nielicznych
„samotników z przekonania”.
Gaga włożyła tenisówki. Nie umiała chodzić boso nawet po dywanie. Zsunęła się
ostrożnie z
chropowatego pnia i spojrzała na jezioro. Leżało ciche i uśpione. Gładkie jak lustro z
rzadkimi refleksami rzucanymi przez zachodzące słońce.
,,Pocztówkowe! — pomyślała z niesmakiem. — Nic w tym widoku nie przyprawia o
dygotanie
kolan. — Zwiedzajcie Mazury! To dobre na orbisowski plakat dla amerykańskich
turystek”.
Zamarzyła, by nagle wypłynął potwór z Loch Ness. Lub żeby ktoś chociaż kłapnął
szczękami.
Rekin czy wilkołak, wszystko jedno.
Byle kłapnął.
Obóz leżał pół kilometra dalej, na skraju dużej polany. Wokół stał las, gęsty w środku,
podbity ściółką z krzewów, rzadki na obrzeżu, stężały od wyziewów z kominów pobliskiej
cementowni. Takie miejsce dostali razem z kuchnią i barakiem, tu rozstawili namioty i tu,
zgodnie z wolą miejscowych władz, usiłowali być zadowoleni. Z wszystkiego.
Gaga wlokła się polną dróżką w kurzu i upale. Po tygodniu burz i wyładowań, potopów na
polach i w namiotach nastąpiło przesilenie. Pogoda ustaliła się i trzydzieści pięć stopni w
cieniu odbierało siły i resztkę energi nawet naj-wytrwalszym. Właściwie powinna być
teraz w obozowej kuchni i myć ziemniaki, ale nigdy nie robiła tego, czego od niej
oczekiwano. Na
dobrą sprawę nie pomagało nic: prośby, groźby, łechtanie ambicji. No, nic. Była chyba
wodoszczelna. Impregnowana. Jak zresztą większość z nich.
To nie był obóz harcerski ani szkolna kolonia. To było coś w rodzaju… koloni karnej.
Zbieranina ludzi w wieku lat czternastu, piętnastu a nawet starszych. Pochodzili z róż-*
nych miast, szkół i środowisk. Nie, nie byli nieletnimi przestępcami. Ani narkomanami na
,,odwykówce”. Byli zbieraniną młodzieży, której coś się w życiu nie udało: czas, w
którym przyszli na świat, rodzice, zdrowie lub światopogląd. A często wszystko naraz. I
byli
zarazem tymi, którym się
4
udało: zdobywcy laurów przeróżnych olimpiad matematycznych, fizycznych,
polonistycznych,
lingwistycznych. Mogło się zakręcić w głowie od sukcesów. Ale się nie zakręciło.
Przynajmniej im. Na początku warczeli jeden na drugiego. Ostro ścierały się
indywidualności, dawały znać o sobie braki w wychowaniu, w kulturze. Po dwóch
tygodniach mogli już patrzeć na siebie bez specjalnego obrzydzenia. Tu i ówdzie
zawiązały się pajęczyny, bardzo wątłe nitki, nie, nie była to jeszcze przyjaźń. Zaledwie
coś z „pogranicza”.
Ale było.
Na ogół dorastali w warunkach zupełnie innych niż ich opiekunowie. „Sarkofagi”
zwabione miesięcznym pobytem w lasach* niewiele rozumiały ze spraw nurtujących ich
podopiecznych. A może i nie chciały rozumieć? Trzeba dodać na ich usprawiedliwienie,
że wychowawcy nie
stworzyli własnego frontu. Nie okopali się na pozycjach dorosłych, którzy z wieku i
urzędu zawsze mają rację. Żyli na względnym luzie starając się o to, by było co jeść i
gdzie spać.
I żeby nikt się nie utopił.
‘
To wszystko.
W obozie nie było flagi na maszcie. W ogóle nie było masztu. Nikt nie trąbił pobudki.
Jeśli coś wyganiało z namiotów — to głód. „Wielkie żarcie” stawało się spoiwem
łączącym anioły i diabły w jednym wspólnym przeżuwaniu. Tym mlaskającym od
pokoleń dawało się sójkę w krzyż.
Przy następnym posiłku już mlaskali mniej. Po tygodniu wcale. Ale tworzyło to tylko
cienką politurę, pod którą gotowały się namiętności jak w kotle czarownic. Byli tacy, jak
ukształtowało ich życie: ani gorsi, ani lepsi od swoich rówieśników. Może tylko zdolniejsi
w czymś tam. Diamenciki zagrzebane w popiele z dużego wygasłego ogniska. Materiał do
szlifu
lub odprysk na złom. Tego nikt nie mógł wiedzieć.
I nie wiedział.
— Nie ma obiadu! — syknęła Margareta odrzucając z czoła kosmyk wiecznie tłustych
włosów.
Gaga uśmiechnęła się.
— Jest, siostro, jest. Tylko ty o tym nie wiesz!
5Oczywiście był. Gulasz z ziemniakami, pomidory i kompot. Tylko zupy fasolowej ze
skwarkami nie udało się uratować. Obiad, choć wystygły, wygrzebany do ostatniej kropli
sosu z
wojskowej menażki, smakował jak wykwintne danie z renomowanej restauracji.
— Dzięki — powiedziała oblizawszy łyżkę. Marmolada wzruszyła ramionami.
— Za co? Przecież ci się należał. Zawsze schowam co trzeba do menażki.
— Nie mogę się zmusić do pracy przy tych kotłach — westchnęła Gaga. — No, nie mogę.
Marmolada wykrzywiła twarz w grymasie na kształt uśmiechu. Każdy sąd dałby jej za
wygląd
przynajmniej trzy lata w zawieszeniu. Ale o kwantach wiedziała niemal tyle, co ostatni
laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki.
— Nie każdemu dana jest miłość do kulinariów — wychrypiała. Miała głos
przypominający
zgrzyt żyletki o szybę. I szramę sięgającą od lewego ucha do kącika warg. Nikt nie
wiedział, skąd pochodziła szrama, i nikt też nie był na tyle idiotą, by o to pytać. Dusza
Marmolady
miała coś z su-fietu: pęczniała, nabierała powietrza i… opadała.
— Gdzie reszta ludzi?
— Porozłazili się. Dwunastu chłopa zabrał Jacek do miasta. Mają przywieźć prowiant.
Mięso się skończyło i jak naczelnik nie wykombinuje, to będziemy żyć kaszą i
marchewką.
Gaga uśmiechnęła się. Jej było wszystko jedno. Mogła żyć i kaszą. Ale najbardziej lubiła
pierogi. Szczególnie te z jagodami.
— Jacek zabrał Gnojka?
Przez zniekształconą twarz Marmolady przeleciał cień uśmiechu. Wyglądała jak wesoła
wdówka po Frankensteinie.
— Jasne. Bał się go tu zostawić. Chłopcy poprzysięgli zemstę. Nie uratuje go nawet fakt,
że jest synkiem wychowawcy. Jacek to wie.
— Gnojek myślał, że jest poza podejrzeniami. Durny. Marmolada podniosła się z pieńka,
na
którym siedziała.
> Zajrzała do pustej menażki.
— Dobra. Umyję. — Odeszła wyprostowana trzymając wysoko uniesioną głowę.
Plik z chomika:
uzavrano
Inne pliki z tego folderu:
Krystyna Boglar - Brent.epub
(138 KB)
Krystyna Boglar - Brent.pdf
(596 KB)
Krystyna Boglar - Calkiem przyzwoite pieklo.epub
(201 KB)
Krystyna Boglar - Calkiem przyzwoite pieklo.pdf
(814 KB)
Krystyna Boglar - Dalej sa tylko smoki.epub
(139 KB)
Inne foldery tego chomika:
K. Kaźmierczak
K.A. Tucker
K.L. Slater
Kai Strittmatter
Kaja Platowska
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin