Alan Brennert - Ma Qui.pdf

(103 KB) Pobierz
Alan Brennert - Ma Qui
W nocy śmigłowce furkocząc nad bambusowym dachem dżungli. Spadają z pułapu trzystu
metrów na niewiele ponad trzydzieści, zataczają kręgi, wspinają się wyżej, znowu krążą,
choć nie mają wyznaczonego miejsca lądowania, a na ziemi nie czekają ranni, których
trzeba
ewakuować. Przez łoskot wirników przebijają się potępieńcze wrzaski: jęki, zawodzenia i
błagania, wyłącznie po wietnamsku…
To prawdziwy horror, tajemnicze głosy w ciemności i deliryjne omamy, ale choć
wiadomo,
że dobiegają z głośników zainstalowanych na śmigłowcach, i mimo że w przerwach
słychać
wzmocniony szum przesuwającej się taśmy, to i tak żółtki boją się tego jak diabli.
Zabłąkana Dusza, tak się to nazywa - żałosne skargi martwych Wietnamczyków, których
ciała nie
otrzymały należnego pochówku, a bezsilne dusze tułają się teraz po ziemi. Wojna
psychologiczna. Sanctum przybywa do Wietnamu. Żółtki ukryte w swoich tunelach słyszą
wszystko, wiedzą, że to nieprawda i próbują zasnąć, ale nie mogą, bo cholerny hałas trwa
przez pół nocy. Im niżej krążą śmigłowce, tym donośniejsze stają się jęki, by nagle
ucichnąć, oddalając się wraz z wznoszącymi się maszynami. Zaraz jednak rozbrzmiewają
na nowo,
kiedy kolejny śmigłowiec opada nad dżunglę z ładunkiem dusz zamkniętych w skrzynce.
Co za gówno.
W rzeczywistości wszystko wygląda zupełnie inaczej. Obserwuję ostatnią maszynę, jak
zatacza szeroki krąg i odlatuje na południe, a do dżungli na chwilę powraca cisza. Teren
dokoła mnie przypomina przekłuty pęcherz po oparzelinie: krater wyrwany przez
moździerzowy pocisk, otoczony obwódką wypalonej ziemi, nieco dalej trawa i drzewa
osmalone przez płomienie. Krater służy mi za łóżko, pokój i dom. Śpię w nim - o ile
można to nazwać snem - i zawsze do niego wracam, kiedy zmęczę się przemierzaniem
ścieżek w
poszukiwaniu drogi do Da Nang, Cam Te albo Już Dość, dlatego że ten rozorany kawałek
ziemi stanowi w promieniu wielu kilometrów jedyne cholerne c o ś, co nie jest
Wietnamem.
To nie jest ani dżungla, ani mętna woda, ani zaostrzone bambusowe pale umazane
gównem.
Jest wstrętny, goły i przypomina powierzchnię pieprzonego księżyca, ale stał się taki
dzięki moim rodakom - jedyny autograf, jaki byli w stanie złożyć na tym gorącym,
cuchnącym kraju
- więc śpię w nim i czuję się jak w domu.
Zginąłem niedaleko stąd, na łące w pobliżu brzegu rzeki Song Cai. Mój oddział znalazł się
pod ostrzałem, nie otrzymaliśmy wzmocnienia, więc pędziliśmy co sił w nogach ku
miejscu, z
którego miały nas zabrać śmigłowce. Niektórzy zapomnieli o ostrożności. Martinez nie
zauważył drutu przeciągniętego w trawie i mina eksplodowała tuż pod nim, rozrywając
mu
pachwiny. Umarł, zanim zdołaliśmy donieść go do śmigłowca. Dunbar wdepnął w
pułapkę na
niedźwiedzie: dwie deski ze sterczącymi ostrymi kołkami zatrzasnęły się na jego lewej
nodze
jak szczęki drewnianego krokodyla. Myślałem, że Prosser i DePaul zdołają go uwolnić,
ale
kiedy obejrzałem się, zobaczyłem ich ciała w pobliżu pułapki. Zostali załatwieni przez
snajperów, jak tylko spróbowali pomóc koledze. Cholerne żółtki zostawiły jednak
Dunbara
przy życiu; nadal tkwił w pułapce, błagając o pomoc, a krew tryskała obficie spomiędzy
dwóch desek. Zawróciłem i pobiegłem w jego stronę, ostrzeliwując z M-16 krawędź lasu
w
nadziei, że powstrzymam snajperów na tyle, żeby uwolnić Dunbara…
Trafili mnie zaledwie kilka metrów od niego, i to od razu kilkoma pociskami, które
wyrwały
mi połowę klatki piersiowej. Upadłem z krzykiem, ale jednocześnie widziałem siebie, jak
upadam. Widziałem, jak runąłem na ziemię, a ostre źdźbła słoniowej trawy wbiły mi się
głęboko w twarz. Widziałem, jak pod wpływem siły uderzenia krew trysnęła w górę i na
ułamek sekundy zasłoniła moje ciało szkarłatną chmurą, by zaraz potem rozbryznąć się w
tysiące kropelek i opaść na trawę niczym czerwona rosa fałszywy zwiastun wiosny.
Dunbar umarł kilka minut później. Od zachodu nad wierzchołkami drzew przetoczył się
odległy łoskot nadlatujących śmigłowców. Stałem bez ruchu, wpatrzony w ciało u moich
stóp,
myśląc, że to na pewno nie ja, że to ktoś inny, a potem odwróciłem się i pobiegłem ku
maszynom. Wtedy jeszcze nie zwróciłem uwagi, że moje stopy prawie nie dotykają ziemi
i że
ukryte w trawie druty przecinają moje .ciało, jakby było tylko zabłąkanym podmuchem
wiatru.
Wreszcie zobaczyłem sanitariuszy wciągających rannych do dwóch śmigłowców.
Większość mojego oddziału dotarła do miejsca ewakuacji. Widziałem, jak wnoszono
Silvermana, zauważyłem też Estebana, wyciągającego do sanitariusza zakrwawiony kikut,
który nadal uważał za swoją rękę. Pobiegłem w ich stronę, ale wtedy wielkie chinooki
ruszyły w górę.
- Zaczekajcie na mnie! - ryknąłem, lecz łoskot wirników zagłuszył mój głos. - Zaczekajcie
na mnie, sukinsyny!!!
Nie zaczekali. Nie zatrzymali się. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi i śmigłowce wznosiły
się
coraz szybciej. Co oni wyrabiają, do jasnej cholery?! Pieprzone sukinsyny, wracajcie po
mnie!
Dopiero kiedy stalowe ważki zrównały się z wierzchołkami drzew, a ja zobaczyłem
uginające się gałęzie i trawę chłostaną podmuchami powietrza ciętego przez wirniki,
zorientowałem się, że nie czuję na twarzy wiatru i że nie mam najmniejszych kłopotów z
utrzymaniem się na nogach w środku miniaturowego huraganu, który rozpętał się na łące.
Rozejrzałem się dokoła. Tuż za skrajem łąki na leśną gęstwinę spadały moździerzowe
pociski.
Niektóre trafiały w cel, inne omijały go i wybuchały tam, gdzie jeszcze niedawno
znajdowały
się nasze pozycje. Przed i po każdym trafieniu słyszałem wrzaski żołnierzy Vietcongu,
widziałem jak wybiegają z dżungli, niektórzy z pourywanymi kończynami, inni płonący
jak
pochodnie, i jak padają jeden za drugim, skoszeni odłamkami kolejnych pocisków. Już
wiedziałem, co się stało. Odwróciłem się i niczym w transie ruszyłem w stronę krawędzi
lasu.
Przechodziłem przez płomienie, czując niewiele więcej niż umiarkowane ciepło i
widziałem,
jak grunt tańczy mi pod stopami, choć nie zachwiałem się ani przez chwilę zupełnie jak w
tym dowcipie o pijaku i trzęsieniu ziemi.
Wreszcie ostrzał ustał. Łąka była zryta pociskami i martwa. Trupy - wietnamskie i
amerykańskie - leżały w nieładzie, zwęglone i poszarpane. Szedłem wśród nich, a
unoszący
się dym przenikał przeze mnie jak chmura przez obłok pyłu… Wkrótce ujrzałem inne
widma,
inne postaci stojące nad resztkami ciał. Były tak przejrzyste i eteryczne, że podmuchy
wiatru wywoływane przez odlatujące śmigłowce zdawały się zagrażać ich iluzorycznej
egzystencji.
Prosser spojrzał w dół, na swoje rozszarpane ciało. - Cholera - zaklął.
- Rzeczywiście - zgodził się Dunbar.
- Człowieku, wiedziałem, że to się stanie! - wykrzyknął Martinez. - Dopiero co
podupczyłem sobie w Da Nang. Czy to jakieś pieprzone przeznaczenie, czy co?
Przykazałem sobie w duchu, żeby nigdy nie dyskutować z Martinezem o metafizyce. To
raczej nie miało żadnego sensu.
- I co teraz? - zapytałem. Dunbar wzruszył ramionami. - Niebo, jak przypuszczam.
- Albo piekło - wtrącił się Martinez, niepoprawny optymista.
- Dobra, ale kiedy?
- Myślę, że wkrótce - odparł Prosser takim tonem, jakby mówił o autobusie, który
powinien
przyjechać o 11.00. Spojrzał na nasze ciała i skrzywił się z niesmakiem. Wygląda na to, że
jesteśmy martwi, zgadza się?
Zerknąłem na zmiażdżoną nogę Dunbara, na poszarpany tułów Martineza, na…
- Hej, Collins! Gdzie jesteś, do cholery?
Powinienem być metr albo dwa od zwłok Dunbara, ale nie byłem. W pierwszej chwili
pomyślałem, że podmuch eksplozji przesunął trochę moje ciało, ale choć rozglądałem się
uważnie dokoła, nigdzie nie mogłem go dostrzec. Wreszcie wróciłem do Dunbara i
znalazłem
miejsce, w którym dosięgły mnie kule. Poznałem je po kropelkach krwi zaschniętych na
źdźbłach wysokiej trawy. Przykucnąłem, badając uważnie teren, i zobaczyłem wyraźny
ślad,
ciągnący się zygzakiem przez kilka metrów za tym miejscem.
- Sukinsyny - warknąłem. - Zabrali mnie. - Żółtki? - zapytał Martinez.
- Odciągnęli mnie na kilka metrów, a potem podnieśli we dwóch i zabrali.
- Nikogo nie widziałem - powiedział Dunbar. - Może byłeś zajęty czymś innym.
Prosser zmarszczył brwi i obrzucił okolicę uważnym spojrzeniem.
- DePaul też zniknął. Upadł tuż obok mnie - byliśmy blisko rzeki, bo pamiętam, że
słyszałem szum wody - ale teraz nigdzie go nie ma.
- Może tylko został ranny - powiedziałem. W każdym razie miałem taką nadzieję. Kilka
miesięcy temu dzięki DePaulowi nie wlazłem na coś, co wyglądało jak kępka suchej
trawy, a
okazało się - po ,tym, jak rzuciliśmy tam spory kamień - pułapką podobną trochę do
uzębionej huśtawki. Gdyby nie DePaul, miałbym okazję pobujać się na niej, nabity na
kilkanaście
zardzewiałych metalowych kolców. Przedłużył mi wtedy życie o kilka miesięcy - może
teraz
ja zrewanżowałem mu się tym samym, ściągając na siebie ogień snajperów, dzięki czemu
miał czas na ucieczkę. - Posłuchajcie! - syknął Dunbar. - Śmigłowiec.
Z maszyny wysypali się żołnierze z batalionu sanitarnego i korzystając z tego, że teren
chwilowo był bezpieczny, zabrali się do zbierania tych ciał, które jeszcze zostały na polu
walki. Dwaj z nich wyszarpnęli zmiażdżoną nogę Dunbara z pułapki na niedźwiedzie i
wsadzili zwłoki do worka. Suwak przyciął wargę, więc jeden z żołnierzy musiał rozpiąć
go i
zaciągnąć jeszcze raz. Dunbar nie posiadał się z oburzenia.
- Uważajcie, kretyni! - wrzasnął, po czym odwrócił się do mnie. - Uwierzyłbyś w coś
takiego?
Dwaj inni żołnierze ostrożnie rozbroili drugą minę pułapkę, którą znaleźli w pobliżu ciała
Martineza, po czym zebrali to co zostało z nieszczęśnika - tułów do jednego worka, nogi
do
drugiego - i załadowali go do helikoptera. Martinez przyglądał się temu w milczeniu, a
następnie powiedział do mnie:
- Collins, czy nie uważasz, że powinniśmy… Spojrzałem w jego stronę, ale jego już tam
nie
było. - Martinez?
Ciało Dunbara także zostało zaniesione do śmigłowca. Upadło na podłogę jak worek
cementu, a ja niemal poczułem pęd powietrza, które napłynęło gwałtowne ze wszystkich
stron, żeby wypełnić pustkę, która powstała obok mnie.
Odwróciłem się raptownie. Dunbar też zniknął. - Dunbar!
Maszyna ruszyła w górę, gałęzie okolicznych drzew zaczęły się poruszać gwałtownie, jak
rozgniewani amanci odganiający natrętnego konkurenta, a ja zostałem sam.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale zgłosiłem się na ochotnika. Wtedy wydawało mi się; że to
dobry pomysł: rodziny z Detroit należące do niższej klasy średniej z największym trudem
mogły sobie pozwolić na kształcenie jednego dziecka, a cóż dopiero mówić o dwóch.
Ponieważ moja starsza siostra studiowała już w Ann Arbor, było oczywiste, że m o j e
studia
są raczej mało realne. W związku z tym dałem się przekonać urzędnikom z biura
Zgłoś jeśli naruszono regulamin