ANTONI MARCZYŃSKI - Przeklęty statek.doc

(1699 KB) Pobierz



ANTONI MARCZYŃSKI

Przeklęty statek

 

Edycja na podstawie wydania z 1929 roku nakładem Towarzystwa Wydawniczego „Rój”

Edycja na podstawie wydania z 1926 roku nakładem Towarzystwa Wydawniczego „Rój”

Ark. druk. 15,0. Ark. wyd. 14,80. Podpisano do druku i druk ukończono w październiku 1989 r.

Papier offset, kl. III 70 g. rola 61 cm Zakłady Graficzne w Katowicach,

ul. A. Czerwonej 138 zam. 1302/7123/9 100 000 + 200 egz. R-10



Dżentelmen i bandyci czyli „edukacyjne” powieści A. Marczyńskiego

 

Pchani ciekawością oraz łudząc się, że zapobiegniemy zhańbieniu nieszczęsnych, białych Niewolnic z Long Island wkradliśmy się na Przeklęty statek. Będziemy nim żeglować aż do Czarnego Lądu, gdyż tam właśnie przewidziany jest kres podróży. (Nie wtajemniczonym należy się w tym momencie kilka słów wyjaśnienia: Czarny ląd to tytuł ostatniej części „trylogii” A. Marczyńskiego.) Ażeby jednak przedwcześnie nas nie rozpoznano, musimy przebrać się i upodobnić do któregoś z pasażerów „Afrodyty”, stać się jednym z nich.

Problem identyfikacji, a zatem pytanie: z kim chcemy się utożsamić? — kim chcemy być? rozstrzygnięty zostanie najprawdopodobniej szybko i jednomyślnie. Zresztą nie mamy wielkiego wyboru, bo przecież trudno dołączyć do bandy zbirów lub przerażonych dziewic. Wkładamy więc kostium jedynej pozytywnej postaci —głównego bohatera, w ten sposób przeżyjemy niezwykłe przygody, zyskamy uwielbienie kobiet oraz podziw i szacunek mężczyzn.

A zatem krok za krokiem, śladami inżyniera Pułaskiego, jak jego cień, sobowtór czy alter ego, wchodzimy do powieści. Kto sądził, że jest to miejsce spokojne i bezpieczne, niech lepiej szybko się wycofa, albowiem już na pierwszej stronie jest trup dziewczyny, więzień skrępowany sznurami, dozorca — brutal, sadysta i morderca (?) a na dodatek dziwnie podejrzana kreatura lekarz, Hindus. Miejsce też jest odpychająco ponure i nic dobrego nie wróży: ciasne kabiny więzienia głęboko pod pokładem ukryte, na korsarskim statku żeglującym pośród wód bezmiaru. Wokoło dzieją się rzeczy niepokoją­ce i tajemnicze. Łowimy uchem strzępki rozmów, krzyki i wulgarne przekleństwa, szmery, nieznane odgłosy. Na szczęście jesteśmy niewidzialni (bo ukryci w „skórze” Kazimierza Pułaskiego), a pomimo to lawinowy bieg zdarzeń wprawia nas w panikę i przerażenie. Zdezorientowani opuszczamy bohatera, po prostu dezerterujemy. Ginie on natychmiast z naszych oczu. Zawstydzeni, ochłonąwszy z pierwszych emocji, przyrzekamy już więcej nie stchórzyć, nie zawieść, do końca odważnie zmierzyć się z przeciwnościami losu. Nie przerwiemy zatem raz jeszcze lektury, ani nie zamkniemy ze strachu oczu. Nie opuścimy naszego literackiego , ja”, które autor stworzył specjalnie w tym celu, by zaspokoić głód przygody i szlachetnej walki, by zrealizować nasze skrywane wstydliwie marzenia, by nas wyleczyć z kompleksów.

A więc uwierzmy, że dla nas, a przede wszystkim o nas, lecz nieustraszonych, piękniejszych i mężniejszych niż w rzeczywistości, książka ta opowiada. Łatwość metamorfozy, która podczas czytania dokonała się, najlepiej zaświadcza o potrzebie takiej maskarady. Rolę tę, bądź dziwnie podobną, odgrywaliśmy niejednokrotnie w naszych snach czy marzeniach. Scenariusz jest znany, opracowany w szczegółach, od dawna przygotowany. Toteż bez trudu, a nawet z satysfakcją poddajemy się fantazjom autora i jego reżyserskim wskazówkom. Udoskonalają one wyimaginowaną niegdyś kreację, odkrywają w nas samych nieznane możliwości, każą wierzyć w siebie i ufać, że potrafimy zmierzyć się z przeciwnościami Losu, gdy zajdzie potrzeba, zmierzyć z Życiem by walczyć o życie!

W tych rozważaniach na temat bohatera i naszych związków uczuciowych z postacią dochodzimy tym samym do ważnego wniosku: skąd brała się tak wielka popularność pisarza wśród młodych chłopców i dojrzałych czytelników. Pierwszoplanowość ról męskich, męska optyka w narracji, temat przygody a nawet więcej — walki, toczonej w obronie męskiego honoru bądź niewieściej cnoty, wszystko to zachęcało do lektury, kompensując zwyczajność codziennego bytowania. Schematycznie nakreślony wizerunek „młodego wojownika”, nawet pewna przeciętność jego w początkowych partiach powieści ułatwiała akceptację przez szerokie rzesze czytelników. Indywidualizacja ograni­czała się do imienia, nazwiska, zawodu, nota bene także dość standardowo wybranych, a cała reszta pozostawiona była wyobraźni twórczej czytelnika. Zwyczajność czy nawet banalność sytuacji wyjściowej, pozwalała na ciekawsze, bardziej zaskakujące rozwijanie fabuły. Zdarzenia całkowicie przypadkowe i nieoczekiwane, przeradzały się w intrygują­cą, sensacyjną akcję. Wówczas to, w sposób świadomy bohater wyruszył na spotkanie przygodzie. Przyświecały mu oczywiście cele najszlachetniejsze ze szlachetnych: obrona słabych i nieszczęśliwych, moralnego ładu i sprawiedliwości, godności Polaka i dobrego imienia Polek. Któż pod takimi sztandarami karku by nie nadstawiał? Każdy, z entuzjaz­mem i poświęceniem, tym bardziej, że na wprost, w obozie wroga, na linii strzału, autor ustawiał postaci, których negatywny stereotyp wytrwale i skutecznie kształtowała publicystyka i literatura brukowa dwudziestolecia. Byli to: Żyd, Niemiec oraz Moskal bądź Ukrainiec. Ich wady, nakreślone z pasją karykaturzysty, bez skrupułów o wiarygod­ność portretu, jak np. zachłanność, kłamliwość, lubieżność, brutalność i prostactwo, stanowiły wyborne tło dla cnót Słowianina bezinteresownego i niepoprawnie sentymen­talnego, Polaka dżentelmena i Europejczyka. Nawet oszustwo czy podstęp, do którego wzorem legendarnych bohaterów musiał niekiedy się uciec, ujmy mu nie przynosiły, budząc raczej podziw dla umiejętności radzenia sobie i znajdywania wciąż nowych sposobów unicestwiania Zła.

Świat zbrodni i gwałtu, w myśl reguł gatunku (a także zgodnie z naszym życiowym doświadczeniem), miał oczywiście przewagę: finansową i techniczną „pomoc” oraz dysponował armią ślepo posłusznych „niewolników”. Mimo to, w ostatecznej rozgrywce ponosił klęskę w potyczce z naszym samotnym, romantycznym dżentelmenem. Jak to się działo? To proste. Wszak wzniosłe intencje i bezprzykładna odwaga wspierały żarliwe uczucia czytelników. Ponadto, ów nieustraszony bohater, to przecież dobrze nam znany rycerz z bajki, który wyruszył w daleki świat, aby zdobyć skarb, zabić smoka i uwolnić zaklętą królewnę. Jakże więc nie miał zwyciężyć? Źli i występni natomiast, od których aż czarno było na kartach powieści, bez pardonu byli potępieni i okrutnie ukarani. Nie mogli zresztą ani przez moment liczyć na współczucie. Że to niepedagogiczne? Być może, lecz przecież powieści Marczyńskiego nie zamierzały kandydować do miana dydaktycznych powiastek, a kompozycyjne konwencje gatunku przewidywały „wyrzucenie” nędzników poza świat przedstawiony, poza krąg naszych zainteresowań. Odegrawszy swą niewdzię­czną rolę, znikali ze sceny. Ich los nie zaprzątał już czyjejkolwiek uwagi, jeśli nawet ostatecznie i nieodwołalnie nie został rozstrzygnięty.

Sensacyjno przygodowy schemat odrzucał możliwość metamorfozy pierwszoplanowych postaci. Zasadą było wyraziste i jednoznaczne nakreślenie ich psychologicznych sylwetek. Główny bohater musiał być monolitem, który niezachwiany przetrzyma wszystkie próby, przetrwa przeciwności losu, ominie pułapki niewiadomego.

Wartka, wielowątkowa, niekiedy symultanicznie rozwijana akcja skupiała na sobie całą uwagę czytelników nie pozostawiając ani chwili czasu na analizę psychologicznych wahań, ewolucji, przełomów. Cała zmienność i dynamika zarezerwowane były dla sensacyjnej intrygi. Postaci zaś, niczym pionki na szachownicy, przypisywane do czarno-białego szablonu i charakterystycznych rekwizytów ułatwiających rozpoznanie oraz idei, które mieli reprezentować i strzec, z rąk czytelników otrzymywały etykietki: przyja­ciel wróg, decydujące o sławie bądź hańbie.

W tym dychotomicznym podziale porządkującym świat pomagały swojskie, "bliskie sercu imiona np. Marysia, Aniela, Andrzej, Jerzy, przeciwstawione egzotycznym i obcobrzmiącym. Z tymi cudzoziemskimi czytelnik nie zaprzyjaźniał się; odczuwał wobec nich pewien dystans i z chłodnym zaciekawieniem śledził ich losy. Troską i sympatią otoczeni byli przede wszystkim rodzimi „globtroterzy”. O nich i za nich można było umierać z niepokoju, z nimi zwyciężać. Były to role obsadzone przez nas w wyobraźni i dlatego tak ważne i „odpowiedzialne”.

Mechanizm utożsamienia i emocji, który budzi się już w chwili rozpoczęcia lektury i wejścia w rolę, wykorzystał Marczyński zaraz na początku powieści pt. Przeklęty statek. Porozumiewając się dyskretnie z czytelnikiem „za plecami” bohatera, pozwala mu się domyślać, iż Pułaski nie zginął, lecz gdzieś się ukrywa. Zatem rozwijająca się akcja nie zmierza do wykrycia tajemnicy, lecz prezentuje pomysłowość bohatera, jego determinację i brawurę w tej nierównej walce. Można by powiedzieć, iż nie „co”, ale „jak” służy budowaniu napięcia w świecie powieści oraz poza nią, w relacji tekst — autor.

Marczyński zręcznie prowadzi tę dwupłaszczyznową, emocjonującą grę wyobraźni, lęku i niepewności. Wiele jego powieści przypomina dlatego w technice narracji filmowy scenariusz. Zbliżenie i oddalenie postaci, wnikliwie oglądany szczegół i przelotnie zarejestrowany cień, sylwetka przemykająca przed naszymi oczami (okiem kamery); obraz zatrzymany w kadrze i fragment migającego za oknem pejzażu. Fabuła spójna, powiązana w przyczynowo-skutkowe łańcuchy zdarzeń kontrastuje z krótkimi, na pozór oderwanymi scenkami, które jakby pocięte przez montażystę oczekują na uporządkowa­nie.

Oprócz formalnych chwytów rodem z kinematografu, filmowa jest przede wszystkim fabuła! Barwna, dynamiczna, nieprawdopodobna i przerażająca jak baśń. Również jak w baśni pojawia się na końcu morał, podbudowany krzepiącym happyendem. Dobro zwycięża Zło, Prawo triumfuje nad Bezprawiem, niecne czyny i nędzne zamiary ustępują miejsca (przegrywają) poświęceniu, bezinteresownej hojności i czystej, głębokiej miłości.

Czarno-biała faktura powieści, która jak wspomniałam sprzyjała wyrazistej, ekspresywnej waloryzacji, pozwalała czytelnikowi rozpoznać własną, uczuciowo bliską i pożądaną przestrzeń, w której znajdował azyl przed szarym dniem, brakiem perspektyw i nędzą codziennej egzystencji. Nie musiał mu w tych wyborach głośno pomagać autor, ani też jego interpretacyjno-oceniający komentarz. Już w samym sposobie kreowania postaci i rozwijaniu wątków krył się wartościujący sąd o bohaterach i otaczającym ich świecie.

Postaci kobiece, choć jeszcze mniej zindywidualizowane niż mężczyźni, były

poddane bardziej szczegółowej obserwacji (z tzw. męskiego punktu widzenia). Stereotyp tym razem jeszcze dobitniej rządził budową idealnego modelu. Ich aktywność na kartach powieści w dużym stopniu ograniczała się do uprzyjemniania bądź komplikowania męskiego życia. A trzeba zgodzić się, iż życie dżentelmena było niełatwe, a nawet niewdzięczne, bowiem choć łatwo było pokonać groźnego gangstera, ileż trudniej „dopilnować” kobietę, a na dodatek przekonać, iż jest godnym jej miłości... Te piękne, rycerskie gesty umieli wykonać oczywiście tylko Polacy. Dla cudzoziemców nasza galanteria względem dam była dziwna a nawet bezsensowna. Przypomnijmy sobie scenę z Niewolnic, kiedy to Andrzej Ordęga w „uniformie” polskiego dżentelmena wkracza do akcji:

Cóż to panu szkodzi, że majtek jakąś tam dziewczynę zaczepił...

Jak to, Mr. Jefferson. Dżentelmen powinien stanąć w obronie kobiety.

Andrzej nie tylko zresztą obronił ją, ale zaopiekował się taktownie i serdecznie, nie próbując bynajmniej korzystać z praw „wybawiciela”, nie oczekując dowodów wdzięcz­ności.

Prawdziwy mężczyzna — to dżentelmen (i vice versa), powtórzy wielokrotnie w swo­ich powieściach Antoni Marczyński. Ten znak równości pomiędzy dwoma członami definicji będzie osią konstrukcyjną w typologicznym rysunku większości postaci. I z tego punktu widzenia patrząc na jego książki, można mówić o świadomej, dydaktycznej intencji nadawczej ich autora.

Stereotyp dżentelmena wytrwale zresztą lansował autor Niewolnic z Long Island także w czasach, gdy typ ów coraz bardziej archaicznym się stawał. Tym razem już nie „patriotyczne”, lecz czysto komercjalne względy zadecydowały o wskrzeszeniu mitu, legendy, a właściwie pewnej idei. Przebywając (od 1938 r.) za oceanem pisarz utrzymywał się tylko z pióra. Jednakże w kraju najlepiej rozwiniętej masowej komunikacji nie było to łatwe. Wówczas poszukując źródeł zarobku odnalazł słaby punkt Amerykanów. Jako człowiek z innego świata miał jedyny niewątpliwy atut w ręku: pochodził z Europy i cała wielka tradycja śródziemnomorskiej kultury wspierała jego prestiż. Sprzedaż recepty na „lwa salonowego” i „rycerza bez skazy” wśród kowbojów powinna więc była się udać. Savoir vivre, „egzotyczny” flirt salonowy z dżentelmenem w roli głównej, był strzałem w dziesiątkę. Zdobywca serc Najmilsza Gra Towarzyska (po polsku i angielsku ułożone), wydane w latach 50-tych była na amerykańskim rynku atrakcją i swoistym ewenementem.

Dla wielbicieli Marczyńskiego, pisarza który zmarł z dala od Polski, w niedostatku i niejasnych okolicznościach ten jeden z ostatnich, „wielkich” jego pomysłów jest wzruszający. Wzruszający w sentymentalnym (mimo wszystko, tak) przywiązaniu do niemodnych konwenansów, w naiwnej wierze w uniwersalność wzorców wyniesionych z przedwojennej Polski i przeniesionych w amerykańską dżunglę. „Misjonarska” działalność pisarza, który chciał „dzikusów” cywilizować, ubrać we fraki, smokingi i wysłać do salonów, dziś wydaje się śmieszna. A może to była wyłącznie zabawa, rzecz cała potraktowana z przymrużeniem oka? Nie umiem powiedzieć, lecz że z konwencji (a przy okazji i z dżentelmenów) umiał znakomicie kpić, mamy na to liczne dowody. Sięgnijmy do tych niepodważalnych, literackich akt sprawy.

Lata 30-te, przynosząc bujny rozwój kultury masowej, a więc i literatury popularnej, utrwalały jej konserwatyzm, przywiązanie do tradycyjnych norm i wartości, co z kolei prowadziło ku coraz większej stereotypizacji fabuł, a nade wszystko powieściowych postaci. Wówczas to Marczyński, trochę z przekory i wrodzonego poczucia humoru, a z pewnością szukając również nowej formuły dla spragnionej jakiejś odmiany publiki literackiej, powołuje do życia „małego dżentelmena”, komicznego detektywa, można by powiedzieć — anty bohatera, Rafała Królika. Nazwisko to zapewne należało traktować jako nomen — omen, bowiem odwagą istotnie on nie grzeszył, podobnie jak urodą i niestety — intelektem. Owszem, stosował logiczne zasady dedukcji (w czym miał zapewne przypominać wielkiego Sherlocka Holmesa), lecz komicznie bezproduktywne bywały te rozważania. Autor, a czytelnik wraz z nim, bawią się znakomicie. Sylwetka „bohatera” oraz kryminalna fabuła raz po raz zaprzeczają bowiem znanym, stereotypowym ujęciom. Humorystyczna wersja Marczyńskiego jest więc świadectwem zamknięcia pewnego etapu w rozwoju gatunku. Teraz mogła pojawić się jedynie groteska, na zasadzie krzywego zwierciadła „powtórzona” formuła kryminalna powieści.

Taka właśnie też jest postać Rafała Królika (Przygoda w Biarritz, Ulubieniec seniorit, Miłość szejka), który dla „niepoznaki” melduje się pod intrygującym nazwiskiem: Kilurk (anagram), sympatycznego łakomczucha, niezręcznego choć pełnego zapału wielbiciela płci pięknej, wplątanego nieustannie w jakieś absurdalne, zwariowane sytuacje. Sam bohater nie jest tak bardzo nimi zaskoczony, bowiem „... znał dobrze swój wybujały optymizm, swoje roztargnienie i swojego ... pecha”.

Demitologizacja postaci, pełne humoru i dowcipu zaprzeczenia schematom i sztampie odbywa się przy pomocy języka i na poziomie języka. Oto na przykład zabawa z rozbijaniem frezeologizmów:

Ocknął się ze straszliwym bólem głowy, mokry i zziębnięty do kości.

Deszcz? przez chwilę wsłuchiwał się w szum domniemanego deszczu, wyciągnął rękę i stwierdził, że naprawdę pada. Co ,,pada". Leje! Leje, jak wół do karety!... Nie, to przysłowie brzmi jakoś inaczej zreflektował się, ale nie zdołał sobie przypomnieć właściwego tekstu przysłowia. Zresztą, cóż mi to pomoże?

Inny fragment pozwoli nam lepiej zrozumieć mechanizm sytuacyjnego dowcipu, budowanego poprzez absurdalne zagęszczanie stereotypowych motywów, skrzyżowanych na dodatek z językowym żartem:

Ale spał niedługo. Obudził się z mocno bijącym sercem.

                           Acha, palpitacje. Kąpiel była za gorąca. A mówiłem ci, mówiłem, chłopyszkuzrzędził na siebie, licząc uderzenia pulsu.

Wtem ... drgnął. Krzesło przewróciło się na kamienną posadzkę z łoskotem.

                           Serce mi pękło! przeraził się serio, gdyż był jeszcze na pół zamroczony po dzisiejszej libacji z Michałem. Jednak przyłożywszy dłoń do lewej piersi stwierdził z radością, że serce bije mu nadal. Nie pękło, chwała Bogu! mruknął i odwrócił się na drugi bok. Jakiż ze mnie idiota przyznał lojalnie.Przecież gdyby ono pękło, nie usłyszałbym już tej eksplozji, albowiem byłbym zimnym trupem... Letnim, powiedzmy. ..No tak, ale w takim razie co spowodowało ten łoskot? Krzesło? Hm, stało stąd daleko...

Z ciekawości odemknął jedno oko i zdrętwiał z przerażenia, ujrzawszy jakąś rosłą postać na środku łazienki.

Kto tu jest?! wrzasnął przeraźliwie. Zerwał się, usiadł, lecz zanim zdążył wyciągnąć dłoń do kontaktu światła, jakaś łapa schwyciła go pod gardło. Duch!!! —przemknęło mu przez głowę i niesamowity strach zjeżyl mu wszystkie włosy. Jego dłonie wysunięte naprzód w samoobronnym odruchu natknęły się w ciemnościach na przegub muskularnej ręki, wymacały rękaw wełnianego swetra, spinkę mankietu koszuli i jakąś łańcuszkową bransoletkę. Hm, duchy na ogół tak się nie ubierają. Więc ... bandyta?!

Myślenie obiegowymi metaforami, które uprawia detektyw, szczególnie w sytuacji zagrożenia, sparaliżowany strachem, zderza się ze zdroworozsądkową refleksją, a i ta okazuje się zwykle nonsensowna.

„Mały dżentelmen” oczywiście sprawdzał się ostatecznie, aczkolwiek dość przypadkowo, w narzuconej mu roli, wplątany w dramatyczne sytuacje, których miejsce akcji bywało niezwykłe i egzotyczne (Bliski Wschód, Afryka, Hiszpania itp.) niemniej jednak, zdajemy sobie doskonale sprawę, że „format” tych zdarzeń, ciężar gatunkowy intrygi był niewielki, zapewne jak wzrost detektywa.

Prawdziwą, męską szkołą życia było morze. Tutaj, w chwili śmiertelnego zagrożenia mężczyzna nieustraszony i zrównoważony, ponadto elegancki wobec dam dawał niekwes­tionowane dowody bycia dżentelmenem w myśl zasad kodeksu honorowego lansowanego przez pisarza (zob. nowelę Gentlemen z tomu Pieczeń z antylopy. Warszawa 1928 r.).

Epolety 100% mężczyzny zdobywało się nie w salonach, buduarach czy na parkiecie, bo tam jedynie można być bawidamkiem, lecz walcząc z żywiołem, groźnymi bandytami czy mordercami. Z tych to powodów akcja bardzo wielu powieści Marczyńskiego rozgrywa się przynajmniej fragmentarycznie na morzu. Wyliczmy te najwcześniejsze, którymi autor podbił rynek i publiczność literacką: Perła Szanghaju (1928), Wyspa nieznana (1928), Aloha (1929), Książę Wa-Tunga. Powieść o współczesnym korsarzu z Borneo (1929; cz. II — Ostatnia torpeda), Upiory Atlantyku (1929; cz. II — Lot nad oceanem), Straszna noc. Powieść morska (1930; ekranizacja 1931) itd. Również na morzu rozgrywa się akcja jedynej młodzieżowej powieści pt. Nowa Atlantyda (1932). O niej to, surowy i wymagający krytyk Kazimierz Czachowski, znawca polskiej literatury tak pisał:

W tej powieści, w ramach ciekawej fabuły o celowo zamierzonym dydaktyzmie, udało się Marczyńskiemu rozwinąć niemały talent w przedstawieniu żeglugi morskiej i życia na morzu.

Myślę, że udało mu się coś więcej — zaszczepić w młodych czytelnikach dumę i godność Polaka, odwagę w dążeniu do celu, śmiałość w podejmowaniu ryzyka a nawet walki, gdy zagrożona jest wolność i byt ojczyzny. Polska jest przecież wszędzie tam, gdzie są Polacy.

Minęło parę lat i ci sami chłopcy, których charaktery ukształtowały książki Marczyńskiego, a wyobraźnię karmiły niezwykłe przygody, w 1939 r. ruszyli do walki w obronie kraju nie zważając na logikę, rozsądek, ludzki strach.

Myślę, że wciąż nie doceniamy wpływu literatury młodzieżowej na naszą psychikę, wrażliwość i dojrzałe życie. Aby wnioski te uczynić bardziej przekonywającymi, sięgnijmy do tekstu. Oto jedna z końcowych, ideologicznie najważniejszych scen. Pisarz, z perspektywy „obcego” tzn. Niemca wypowiada swoje patriotyczne credo. Nowa Atlantyda, do której dotarli młodzi bohaterowi — Jerzy Rawski i Marysia Śląska — wyspa na oceanie, będzie polską kolonią! Oto świetlana wizja, którą karmił swoich młodych czytelników Marczyński. Przeczytajmy fragment tej pięknej bajki:

Ojcze! krzyknął z wyrzutem niepoprawny szowinista i zacisnął pięści.

                           Mamy się cieszyć z tego, że ten bogaty i przepiękny i ogromny szmat ziemi jest własnością Polaków? Że dzięki temu mogą się rozwijać najpomyślniej, kiedy my dusimy się w ciasnej ojczyźnie? Że mogą się stać potęgą pierwszą w Europie podobnie jak Rosja, która trzęsie dziś całą olbrzymią Azją po swym zwycięstwie nad Chinami i po zawarciu przymierza z Indiami, wyzwolonymi spod jarzma angielskiego?

Stary Niemiec spoważniał, westchnął i odparł zniżonym głosem:

                   ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin