Kornel Filipowicz - Zabić jelenia.pdf

(49 KB) Pobierz
Zabić jelenia
Ksiądz Wilga, schodząc ze stopni ołtarza, spojrzał ku szeroko otwartym na
drogę drzwiom kościoła. Była pogoda, ludzi tyle, że część stała na polu. Ponad ich
głowami widać było rozległe, płaskie, obrzeżone smugą czarnego lasu błonia, na
których pasły się gęsi, podobne stąd, z daleka, do białych kwiatów. Niebo usiane
było różowymi barankami. Odwrócił się i ukląkł na najniższym stopniu
ołtarza. „Co ten głupi wygrywa?” - pomyślał, ale dosyć wesoło. W fantazyjnym
potpourri, wśród buczenia basów, zdarzało się księdzu Wildze słyszeć często: „Na
wójtowej roli" - albo: „Pobili się dwaj górale”. To jeszcze nie byłoby nic złego, ale
organista pozwalał sobie niekiedy wplatać w melodie kościelne nawet tanga i
fokstroty. Ksiądz Wilga przeszedł nad tym do porządku dziennego; życie jest
mieszaniną dobrego i złego, mądrości i spraw głupich. Ministrant poruszał
trybularzem, łańcuszki wydawały cichy chrzęst, zapach kadzidła rozpływał się w
powietrzu. W organach zabrzmiała zapowiedź melodii, potem długi akord - i dał
się słyszeć głos organisty. Brzmiał ostro i przejmująco, ale zagłuszył go śpiew
ludzi:
Chwalcie łąki umajone,
Góry, doliny zielone...
Ksiądz Wilga poprawił się, gdyż uczuł, że jakiś kamyczek uwiera go w
kolano. Teraz był już zupełnie szczęśliwy. Przechylił swoim zwyczajem głowę na
lewe ramię, westchnął i modlił się. W przerwach między zwrotkami huczały
organy i słychać było srebrzysty chrzęst łańcuszków trybu-larza.
...Chwalcie cieniste gaiki,
Źródła i kręte strumyki...
Ksiądz Wilga pomyślał, że w ciągu tylu lat nie udało mu się nauczyć ludzi
ładnego śpiewania; tyle że nie fałszowali. Śpiewali na jeden głos, baby cienko,
chłopi grubo. Mężczyźni trzymali się sztywno melodii, kobiety robiły jękliwe
zawijasy, jakby naśladując kręty bieg strumyka, o którym mówiła pieśń. Czasami,
i to tylko na sumie w niedzielę, zdarzyło się księdzu Wildze słyszeć jeden,
jedyny drugi głos. Brzmiał czysto i łagodnie, zawsze w tym samym miejscu, pod
amboną. To śpiewał nauczyciel, który zresztą był trochę niedowiarkiem.
Ksiądz Wilga pomyślał, że i śpiewu trzeba się uczyć. Wszystkiego trzeba się uczyć.
Ksiądz Wilga pomyślał taką śmieszną rzecz: kultura to jest wygładzanie
chropowatości. Modlił się jeszcze chwilę z zamkniętymi oczami, potem otworzył je
na moment i popatrzył na ołtarz okiem gospodarza. Nieszpory miały się już ku
końcowi, kończyła się także pieśń. Przechylił głowę na drugie ramię i poprawił się
na klęczkach. Próbował jeszcze modlić się, ale jego spokój podbity był jakąś
brudną materią, która podnosiła się w nim i mąciła czysty nurt myśli.
Ksiądz Wilga westchnął; miał za sobą trzydzieści lat duszpasterstwa w tej parafii,
leżącej na skrzyżowaniu dróg wiodących w różne strony świata, na granicy lasów i
pustkowi, z dymiącą na horyzoncie wielką fabryką. W ciągu lat puszcza
przerzedziła się, fabryka rozbudowała. Synowie okolicznych biednych chłopów
wyrośli i poszli do fabryki. Byli już tylko półchłopami na ćwierci tych morgów,
jakie posiadali ich ojcowie i dziadkowie. Po dawnemu żenili się, chrzcili dzieci i
ksiądz Wilga chodził do nich z ostatnią komunią. Pili znacznie więcej wódki
niż ich ojcowie i dziadkowie. Do roboty jeździli rowerami, do kościoła przychodzili
ubrani w granatowe, modne garnitury, klękali na chusteczkach, nosili czerwone
buty na grubych zelówkach. Najmłodsi z nich paradowali po szosie w wąskich
spodniach, kolebiąc się z nogi na nogę, jak na amerykańskich filmach;
zachowywali się arogancko, często nie pozdrawiali go. Rozpoczynali swoje
rozmaite sprawy życiowe znacznie wcześniej niż ich ojcowie. Ksiądz Wilga udawał,
że tego nie spostrzega. Miał bowiem pewność, że wszyscy oni zmiękną i skruszeją
i że prędzej czy później zobaczy ich w kościele. Podniósł oczy w górę i patrzył na
czarny, przesłonięty dymem obraz św. Jana Chrzciciela. Odzyskał spokój, poczuł
się nawet szczęśliwy. Wydawało mu się teraz, że stoi na dziobie wielkiego,
napełnionego ludźmi statku, który, wznosząc się i opadając na łagodnych falach,
płynie, płynie, płynie. Dokąd? O tym ksiądz Wilga nie myślał.
Spoza pleców, od strony drzwi, doszedł go szur-got butów - to ruszali się
chłopi. Wychodzili zapalić papierosa i zajrzeć do swoich rowerów opartych
o murek. Było to tak jak zwykle, ale ksiądz Wilga zaniepokoił się czymś;
tam, na zewnątrz, działo się coś, co odciągało uwagę ludzi od niego, od księdza.
Zdawało mu się nawet, jakby z daleka, gdzieś od błoń czy od strony drogi,
dochodziły okrzyki
i nawoływania. Toteż po chwili, kiedy poprzedzany przez ministranta
wychodził do zakrystii, odwrócił głowę i spojrzał w otwarte na ścieżaj drzwi: ludzie
wychodzili dosyć spokojnie. Tylko jakiś chłop przebiegł skosem. Drugi, był to
zdaje się Chomec-ki, stał, opierając but o mur, i zawijał nogawkę u spodni.
Chomecki był to jeden z tych, co to do niedawna obchodzili z daleka kościół, ale
teraz powrócili. „Pewnie czyjeś konie poniosły” - pomyślał ksiądz Wilga i wszedł do
zakrystii.
Chomecki zawinął nogawki u spodni, odrzucił włosy znad czoła i pobiegł na
przełaj przez łąkę w stronę błonia grodzonego żerdziami. Biegli też inni. Tam,
pośrodku pustej przestrzeni, na której z opuszczonymi ku ziemi łbami pasą się
czasem spętane konie gromadzkie i gdzie raz w roku straż pożarna urządza festyn
- stało teraz wielkie, dzikie zwierzę.
Jeleń pochylił w tył głowę, położył rogi na grzbiecie, patrzył i węszył. Stał
pośrodku pastwiska, daleko od ludzi, ale ludzie otaczali go ze wszystkich stron.
Ruszył z miejsca i pobiegł wolno w stronę rzeki. Kulał na tylną nogę, ale
głowę niósł wysoko; ponad nim płynęła lekko w powietrzu wielka i ciężka korona
rogów. Bramę, którą dostał się tutaj, wyszedłszy z wody, zastał zamkniętą.
Zawrócił więc i stanął znów pośrodku pastwiska. Ludzie zbliżali się, dwóch
zachodziło go od tyłu. Jeden niósł w ręku kół wyrwany z płotu. Byk przekręcił
powoli, niechętnie głowę: ludzie zbliżali się ostrożnie. Ten, co niósł w ręku
żerdź, opuścił ją teraz i wlókł za sobą po ziemi. Byk stał nieruchomo, wielki, ciężki
na swoich zbyt, jak się wydawało, wątłych badylach. Wielka korona wisiała nad
nim nieruchomo, podobna do konarów dębu. Odwrócił jeszcze raz głowę:
człowiek w podwiniętych spodniach, wlokący za sobą po ziemi gruby kół, wydał
mu się niebezpieczny. Obejrzał się na boki i ruszył w stronę, gdzie łańcuch
otaczających go ludzi zdawał mu się najsłabszy. Stało tam dwóch chłopaków i
wywijało kijami. Byli to mali ludzie, z którymi miewał w życiu więcej do czynienia
niż z dorosłymi. Sadził krótkimi susami wprost na nich. Chłopcy rozstąpili
się, jeden z nich przewrócił się, piszcząc ze strachu. Minął ich i zatrzymał się
dopiero koło balasek grodzących pastwisko. Za nimi rozpościerały się płaskie,
puste łąki, za łąkami stał już las. Byk zatoczył drobnym truchtem półkole, wziął
rozbieg. Ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa: zamiast przesadzić ogrodzenie,
podskoczył śmiesznie w górę i runął na ziemię, przygniatając ciałem nogi. Rozległ
się tryumfalny krzyk ludzi. Spłoszone stado gęsi uniosło się ciężko w powietrze i
przeleciało ponad ogrodzeniem. Jeleń klęknął na przednich nogach. Pierwszy
kamień uderzył go w brzuch, drugi przeleciał z furkotem koło głowy. Ludzie biegli,
przystawali, wymachiwali rękami, schylali się po kamienie i grudy ziemi, zbliżali
się. Byk podniósł się niezdarnie i ciężko na nogi, ale kiedy już stanął, był znów
wielki i silny. Obrócił się w miejscu, pochylił uzbrojoną głowę - i ruszył do ataku.
-
Chomecki! Idzie na ciebie!
Chomecki pochylił się i, aby zwieść byka, zrobił ruch ciałem w prawo i w
lewo, jak to robią bokserzy. Jeleń odpowiedział takim samym ruchem.
-
Chomecki, po nogach go, po nogach!
Chomecki uskoczył pół kroku w bok, okręcił się
i podciął bykowi żerdzią przednie nogi. Jeleń klęknął, ale zaraz podniósł się.
Ludzie byli już blisko, coraz bliżej. Byk zatoczył koło, drepcząc w miejscu na
tylnych nogach i wiodąc nisko nad ziemią rogami, jakby wzywał przeciwnika.
Jakiś chłop w jasnych spodniach skoczył naprzód i podniósł kij, aby uderzyć go z
góry, między rogi. Byk zrobił mały skręt głową i kij furknął w powietrze jak z
procy, a chłop przewrócił się i zarył twarzą w czarne kretowisko. Buchnął śmiech.
Na szkar-pie kościelnej, na drodze i wzdłuż balasek stały baby i dziewczęta,
patrzyły i śmiały się. Jeleń potrząsnął rogami, zawrócił gwałtownie i zaatakował
znów Chomeckiego - i Chomecki cofnął się. Byk postąpił krok naprzód -
Chomecki znowu cofnął się. Cofali się też dwaj ludzie stojący po bokach
Chomeckiego. Jeden z nich trzymał w ręku stylisko od łopaty. Ludzie dokoła
postępowali naprzód, krzyczeli, podnosili do góry ręce, bili kijami o ziemię, dzieci
rzucały kamieniami. Tylko Chomecki i jego dwaj kompani cofali się. Jeleń tupnął
przednimi nogami. Miało to znaczyć: Chomecki, ustąp się, bo jak nie, to cię
wezmę na rogi, zarzucę na grzbiet i poniosę, tak jak to robię z wilkiem, aby go
potem cisnąć i roztrzaskać mu łeb o pień dębu. Byk pochylił rogi ku ziemi i
runął na Chomeckiego. Chomecki odskoczył, a jeleń dostał po nogach bukowym
styliskiem; upadł i nie wstał już. Leżał z głową przywartą do ziemi. Wysunął język
i dyszał. Jego wielkie, rozgałęzione rogi leżały jak powalone drzewo. Tylna,
zdrowa noga usiłowała odpychać jeszcze ziemię, ale była za słaba, aby ruszyć
ciężkie ciało. Patrzył czarnym okiem na Chomeckiego. Chomecki zbliżał się;
nie miał już w ręku kija, tylko lśniący nóż. Zachodził jelenia z boku, aby go złapać
za rogi, które leżały w trawie i wydawały się ciężkie i bezwładne.
-
-
Nie bój się, Chomecki!
Nie bój się, on ma teraz słabe rogi!
Ale gdy Chomecki pochylił się, byk wykręcił głowę, a jego rogi podniosły się
i zakreśliły w powietrzu drogę, której Chomecki nie przewidział. Jakaś siła rzuciła
Chomeckiego o ziemię, a kiedy
podniósł się, usłyszał, że ludzie wkoło śmieją się z niego:
-
O, skurwysyn, ale mu dał...!
Chomecki popatrzył na swoje nogi: prawa nogawka jego pięknych,
granatowych spodni rozora-na była aż do kolana.
-
Ty, skurwysynu jebany - powiedział cicho Chomecki. Schował nóż do
kieszeni, wziął stylisko z rąk sąsiada i uderzył jelenia w głowę. Jeleń otworzył
pysk i zacharczał. Chomecki uderzył drugi raz, trzeci; bił go między oczy, po
pysku, po nosie. Słychać było uderzenia jak po pustej kości. Byk nie podnosił już
głowy, z jego nozdrzy i z pyska bulgotała rytmicznie krew, niby woda ze źródła. Z
czarnego oka spływały głęboką bruzdą wielkie, czerwone łzy.
-Już ma dość - zauważył ktoś.
-
*
Ksiądz Wilga zapinał powoli guziczki u sutanny. Przez uchylone drzwi
zakrystii widział szorstkie pnie kasztanów, furtkę w żywopłocie i białą ścianę
plebanii przesłoniętą nieruchomo wiszącymi liśćmi jabłoni. Odwrócił głowę, gdyż
ministrant trzasnął głośno szufladą.
-
-
-
Spieszy ci się już, co, Franek?
Nie, ino się zacięła, proszę księdza.
To leć już, leć...
Gotów - powiedział Chomecki. Rzucił stylisko i wytarł ręce o trawę. Ale
teraz nie wiedział, co ma dalej robić.
Ministrant złapał rękę księdza i podniósł ją do ust. W drzwiach zakrystii
stanął kościelny z gaszelni-kiem w ręku.
-
-
-
-
-
-
-
-
-
Jakiego okropnego jelenia zabiły chłopy na błoniu!
Chłopy? Jakie chłopy? Kiedy?
A co dopiero. Nasze chłopy. Sabura, Chomec-ki i tam inni jeszcze.
Co im do głowy przyszło? - zaniepokoił się ksiądz Wilga. Czuł, że nie ma
Przeszedł Wisłę. Kulawy był, widać postrzelony, czy co?
Musiał być postrzelony albo chory. - Ksiądz Wilga przymknął drzwi od
I tak by nie wyżył - powiedział kościelny.
Pochwalony Jezus Chrystus! - krzyknął Franek, włożył czapkę na głowę
Na wieki wieków - odpowiedział ksiądz Wilga. Odwrócił się do
jasnego poglądu na to zdarzenie. - A że się tak dał zabić?
zakrystii, klucze oddał kościelnemu.
i ruszył pędem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin