Filipowicz Kornel - ROZSTANIE I SPOTKANIE - OPOWIADANIA OSTATNIE.pdf

(573 KB) Pobierz
Kornel
Filipowicz
ROZSTANIE I SPOTKANIE
Opowiadania
ostatnie
Wojna musiała się skończyć najpóźniej kwadrans po szóstej, bo o szóstej
przychodziła po Leszka jego siostra, Hanka, i mówiła: — Leszku, wstydź się,
miałeś być w domu o
piątej. Ale jeśli wojna miała się skończyć o szóstej
piętnaście, to przygotowania do niej musiały się rozpocząć znacznie
wcześniej, bo wojna między państwami może wybuchnąć dopiero po pewnym
czasie. Państwa muszą najpierw powstać, a potem się rozwinąć. Trzeba
zbudować miasta, drogi, linie kolejowe i porty. Między państwami muszą
zostać wytyczone granice, potem trzeba nawiązać stosunki dyplomatyczne,
handlowe i kuturalne, bo inaczej wojna nie miałaby sensu. Wojna jest
przecież po to, aby zrywać, niszczyć i burzyć. Ale aby coś mogło być
zburzone, to najpierw musi zostać zbudowane. To jasne.
O godzinie drugiej po południu Leszek był już po obiedzie, bo w domu u
nich jadało się trochę wcześniej niż u nas. O drugiej więc, kiedy ja wypijałem
na stojąco wodę z kompotu, Leszek już czekał na mnie. Dziękował za
kompot, siedział na krześle wyprostowany, wyraz twarzy miał poważny i
skupiony, obserwował przy tym i nasłuchiwał, co się u nas w domu dzieje.
Czy przypadkiem nie zanosi się na coś, co mogłoby wojnie przeszkodzić?
Czyli, jak to pisano w gazetach — zapobiec wojnie? Ale na szczęście nic
takiego w domu się nie działo. Nie musiałem iść do przymiarki ubrania, nikt
do nas dzisiaj nie przyjeż-
dżal, nie zanosiło się na to, aby w jadalni miało się coś odbywać, na przykład
rozciąganie prześcieradeł. Z kuchni słychać było brzęk zmywanych talerzy i
beznamiętną rozmowę, która wróżyła popołudnie w domu spokojne. W ko-
rytarzu trzasnęły drzwi, ktoś powoli schodził po schodach. Głosy dolatujące
w tej chwili z głębi naszego mieszkania, a nawet z podwórza i z ulicy,
należały do całkiem innego świata. Mógł sobie tam gdzieś istnieć, tak jak
istnieje gdzieś wszechświat, ale nic a nic nas nie obchodził. Byle nam nie
przeszkadzał.
Wielki dywan leżący na podłodze pośrodku pokoju i drugi, znacznie
mniejszy, oddzielony od niego, leżący bliżej okna, były podstawą terytorialną
naszych państw. Nie sądzę, aby istniało na świecie coś, co by się do tego
celu bardziej nadawało. Dla nas, którzy znaliśmy się na tym, odpowiednie
sfałdowanie dywanu i uformowanie z niego gór, wąwozów i dolin trwało parę
minut. Prowizoryczne wytyczanie granic (nieskomplikowane, gdyż biegły
przeważnie grzbietami górskimi) i podzielenie wyspy na dwie równe części,
zajęło nam też niewiele czasu. Z wielkim pośpiechem, ale doskonale
organizując sobie pracę, przystąpiliśmy do urządzania naszych krajów.
Budowaliśmy miasta, rozpoczynając od stolicy, gdzie najokazalszym
gmachem była siedziba rządu, w której mieszkał także prezydent, gdyż nasze
państwa były republikami. Potem wznosiliśmy kościoły, koszary i więzienia i
budowaliśmy drogi, linie kolejowe, porty i lotniska. Stawialiśmy, tam gdzie to
było potrzebne, mosty i drążyliśmy tunele. Mimo że nam się śpieszyło,
budowaliśmy wszystko solidnie, a niektóre budynki ozdabialiśmy nawet
figurkami z plasteliny. Zakładaliśmy parki, sadziliśmy drzewa. Stosunki
między naszymi państwami były jednak ciągle napięte, na granicach wciąż
stały wojska. Byłem zdaje się pierwszym, który wyraził opinię, że najwyższy
już czas, aby nawiązać stosunki dyplomatyczne między naszymi państwami.
Gdybym nie ja wystąpił z tą inicjatywą, na pewno zrobiłby to Leszek.
Propozycja moja została przyjęta i wkrótce odbyła
się konferencja pokojowa na wyspie, dokąd nasze delegacje udały się
statkami eskortowanymi przez okręty wojenne. Statki płynęły w gali
flagowej, a my czuliśmy, że zbliża się bardzo ważna w historii naszych
państw chwila. Przecież nie tak dawno naszych państw nie było. Leżały tylko
na podłodze dywany, trochę na brzegach postrzępione i pracowicie przez
Wikcię pocerowane, a klocki, żołnierze i armaty spoczywały w pudle pod
łóżkiem. Teraz mieliśmy państwa i za chwilę mieliśmy uroczyście potwierdzić
ich istnienie. Było to bardzo wzruszające.
W czasie obrad zjadaliśmy po dwa kruche ciastka, jeszcze ciepłe, które
moja babka zwykle o tej porze przynosiła i stawiała na stole na talerzyku do
dyspozycji uczestników konferencji. Zjadamy je, ale nie dziękujemy.
Traktujemy te ciastka jako pokarm, który się nam należy w chwili, kiedy
mamy ważniejsze sprawy na głowie. Rokowania toczą się na ogół pomyślnie,
choć nie są łatwe. Czasem ktoś z nas prosi o krótką przerwę i wybiega, aby
zrobić siusiu. Ustalenie granic połączone jest z ustępstwami, bo obie strony,
aby coś zyskać, muszą się czegoś wyrzec, to zrozumiałe. Obaj z Leszkiem
wiemy, że czas nagli, bo właśnie zegar w kuchni wybił pół do trzeciej, ale
zdajemy sobie także sprawę, że jeśli wojna ma wybuchnąć, to przedtem musi
być pokój i wszystko musi być jak należy uporządkowane. Przeprowadzamy
więc poprawki graniczne spierając się czasem o szczegóły, które omal nie
doprowadzają do zerwania konferencji. Ale w końcu nawiązujemy szczęśliwie
stosunki dyplomatyczne i wkrótce następuje wymiana ambasadorów i
uroczyste składanie listów uwierzytelniających. Chwila jest doprawdy
podniosła. Wygłaszamy jakieś mowy, kompanie honorowe prezentują broń.
Orkiestry grają hymny, pochylają się sztandary. (Mamy własne hymny,
których melodia jest dosyć niewyraźna, dominującą za to rolę odgrywają
trąbki i bębny, tra ta ta ta, bum bum bum). Po nawiązaniu normalnych
stosunków dyplomatycznych wycofujemy nasze wojska do koszar, na
granicy zostają tylko straże. Ruszają pierwsze
pociągi z towarami, przejeżdżają bez przeszkód udekorowane flagami przez
graniczne mosty. Kontrole i rewizje stają się czystą formalnością.
Prowadzimy ożywioną wymianę towarową, targujemy się, nasi
przedstawiciele handlowi mają pełne ręce roboty. Aby jeszcze bardziej
zacieśnić przyjazne więzy i upiększyć nasze życie państwowe, urządzamy co
pewien czas wizyty naszych mężów stanu. Więc znów hymny państwowe i
kompanie honorowe. Goście przejeżdżają wzdłuż szpaleru wojskowego i
udają się na rozmowy, które toczą się w atmosferze bardzo serdecznej i mają
przebieg bardzo pomyślny. (Zjadamy po jednym ciastku). Nic na razie nie
mąci naszych przyjaznych stosunków. W czasie wizyt naszych prezydentów,
ministrów i generałów dbamy bardzo o ich bezpieczeństwo, pamiętamy
bowiem, że wojna światowa rozpoczęła się od zabójstwa austriackiego
następcy tronu. Choć mniej lub więcej skrycie dążymy do wojny, gdyż wojna
jest naszym celem, nie życzymy sobie wojny przedwczesnej. Pozwalamy
naszym mężom stanu rozprawiać o pokoju, a sami pilnie się zbroimy.
Produkujemy coraz więcej armat, okrętów, samolotów, doskonalimy naszą
broń. W czasie wizyt, kiedy jest mowa o przyjaźni i wiecznym pokoju,
podpatrujemy nawzajem swoje urządzenia wojskowe. Udając, że jesteśmy
zajęci czym innym, kryjemy się za rogiem kredensu albo za wielką donicą z
palmą i śledzimy stamtąd ruchy naszych wojsk, siedziby dowództw, budowę
nowych lotnisk i fortyfikacji. Tak więc, prowadząc oficjalne i, jak już
mówiłem, zawsze przyjazne rozmowy (odpowiadając przy tym na jakieś
bezsensowne pytania babki albo matki, które przechodzą od czasu do czasu
przez jadalnię), nie zaniedbujemy równocześnie niczego, co może wzmocnić
potęgę militarną naszych państw.
Czasem zdarzało się coś głupiego i zupełnie nieprzewidzianego: do jadalni
wpadał na przykład nasz wielki szary kot, który nie mając zrozumienia dla
naszych spraw, usiłował wleźć pod dywan powodując coś w rodzaju trzę-
sienia ziemi. Musiałem kota łapać i wynosić na korytarz.
(Z naszym psem nie mieliśmy takich kłopotów, był posłuszny, wystarczyło
powiedzieć: wynocha do kuchni - i już go nie było). Więc po wizycie kota
musieliśmy ogłaszać stan klęski żywiołowej i z gorliwym pośpiechem, prze-
ścigając się we wzajemnej pomocy, odbudowywaliśmy zburzone domy i
mosty i naprawialiśmy uszkodzone linie kolejowe. Z kuchni rozlegało się
jedno krótkie uderzenie, co oznaczało, że jest kwadrans po trzeciej, i po
chwili wkraczał mój ojciec. Leszek podnosił się z ziemi i mówił „dzień dobry”,
potem zaraz siadał znów na ziemi, a ja krzyczałem rozpaczliwie „uwaga!”,
gdyż noga mojego ojca znalazła się właśnie w niebezpiecznej bliskości mojego
sztabu generalnego.
I Co, znowu będzie wojna? - mówił mój ojciec, a w jego głosie wyczuć
można było brak entuzjazmu dla wydarzeń, które miały się tu wkrótce
rozegrać.
-
-
Na razie jest pokój, bawimy się w państwa - mówiłem.
Ale wojna jest niewykluczona, dlatego śpieszymy się, bo o szóstej
przychodzi moja Nemezis - powiedział kiedyś Leszek.
Ojciec mój zatrzymał się i bardzo uważnie przyjrzał się Leszkowi, jakby
się przestraszył, że Leszek nagle zwariował.
-
-
-
-
Nemezis dziejowa, tak mówimy o siostrze Leszka, od czasu jak
Pfff - powiedział mój ojciec lub może zaśmiał się i zrobił wielki krok
Grzecznie się bawią. Może zjesz obiad w małym pokoju? - proponowała
Nie lubię jeść w małym pokoju, zjem w kuchni - odpowiadał mój ojciec
profesor Grudniewicz... - pośpieszyłem uspokoić ojca.
ponad moim sztabem generalnym.
moja babka.
ku niezadowoleniu babki, która lubiła ceremonialność obiadową nawet w
dni powszednie.
Mieliśmy około dwóch godzin spokoju, bo po obiedzie ojciec ucinał sobie
drzemkę, a potem szedł z psem na spacer. Ale zjawienie się mojego ojca było
jednak potwierdzeniem faktu, że czas mija nieubłaganie. Dwie godziny to
niby dużo, ale równocześnie mało, bo coraz mniej. Poza
tym mieliśmy jeszcze nasz czas wewnętrzny, którego istnienie i działanie
czuliśmy bardzo wyraźnie, niezależnie od tego, który odmierzał zegar
kuchenny. Nasz zegar wewnętrzny szedł prędzej od zegara kuchennego i
kazał nam przyśpieszać nasze działania, jeśli spełnić się miało to, co było
naszym dążeniem i celem. Niedługo więc po przyjściu ojca któryś z nas,
obojętne kto, ja albo Leszek, uruchamiał samolot zwiadowczy i bzzz żżżż źźźź
leciał wzdłuż granicy, starając się, przynajmniej na razie, nie naruszać
obszaru powietrznego sąsiada.
-
-
-
-
-
Jak twój samolot naruszy granicę - będę strzelał!
Moje samoloty zwiadowcze osiągają szybkość dwustu pięćdziesięciu
A moje ulepszone działa przeciwlotnicze biją celnie na odległość trzy
Bźźź żżżż zzzz...
Uwaga, było naruszenie granicy!
kilometrów na godzinę i wysokość dwa tysiące czterysta metrów.
tysiące metrów!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin