Kornel Filipowicz - Pyłek w oku.pdf

(57 KB) Pobierz
Pyłek w oku
Siedzieliśmy w wąskiej i długiej celi, zamkniętej z jednej strony
zakratowanym oknem, z drugiej masywnymi drzwiami. Okno zasłonięte było
od zewnątrz żelaznym kloszem, pozwalającym widzieć górą tylko skrawek nieba;
dołem, przez szczelinę między parapetem a krawędzią blachy - wycinek podwórza.
Szczelina miała pół centymetra szerokości, ale można było przez nią widzieć
trzymetrowy pas dziedzińca więziennego wysypanego żwirem i tłuczoną cegłą.
Drzwi osadzone były w głębokiej framudze, drzewo pomalowane lakierem w
sztuczne słoje, zamek i okucia staromodne, grube, przypominały trochę drzwi do
zakrystii. Pośrodku drzwi wycięty był okrągły judasz. Poza nim, jeśli
strażnik zapomniał czasem opuścić klapkę, widać było przeciwległą, szarą ścianę
korytarza.
Wszystkie sprawy dotyczące naszego życia tutaj załatwiane były przez drzwi.
W okno tylko patrzyliśmy. Siedząc w kuczki pod ścianą, wpatrywaliśmy się w
prostokąt nieba: rano jasny i świeży, ciemniejący w miarę jak zbliżała się noc.
Przed polu-dniem słychać było za oknem ćwierkot wróbli, wieczorem świergot
jaskółek oblatujących więzienie. Czasem, kiedy tam, na zewnątrz, zanosiło się na
deszcz, dobiegał z daleka bardzo głośny zgrzyt tramwajów. 2 bliska słychać było
głosy samochodów. Niekiedy rozlegał się strzał.
Szesnastu więźniów stłoczonych na tej wąskiej, małej przestrzeni - to byli
bardzo rozmaici ludzie; byli wśród nich naukowcy, malarze pokojowi,
restauratorzy, studenci, zawodowi wojskowi; był także szewc oraz osobnik bez
zawodu, na wolności grywający na gitarze, posiadający papuzi talent do języków.
Człowiek ten dopiero tu, w więzieniu, zyskał określoną pozycję społeczną: był
„starszym celi”. Najmłodszy z nas miał siedemnaście lat -najstarszy pod
siedemdziesiątkę. Byliśmy brunetami, blondynami, łysymi lub siwymi, wielu z
nas miało prawdopodobnie tak zwane kiepskie charaktery, z tego, co opowiadał,
wynikało, że dali się dobrze we znaki kobietom, z którymi mieli na wolności
do czynienia, a w robieniu interesów nie mieli przesadnych skrupułów. Mieliśmy
też bardzo różne przekonania polityczne, ale - jak mawiał jeden z nas, który przed
wojną wykładał na uniwersytecie, wszystkich nas łączyła pewna wspólna rzecz:
po swojemu kochaliśmy ojczyznę i nienawidziliśmy tych, którzy odebrali nam
wolność. Ten sam człowiek powiedział także kiedyś, że każdy człowiek, obojętnie
czy jest wysoki, czy niski, bandyta czy urzędnik pocztowy, ma coś, co kocha
więcej niż własne życie. To było takie inteligenckie gadanie, bo my sami nigdy o
czymś takim nie mówiliśmy ani nie myśleliśmy. Dość na tym, że wszyscy, jak
nas tu było szesnastu, byliśmy tak zwanymi więźniami politycznymi. Popadliśmy
w konflikt z Niemcami na różnych, sprzecznych ze sobą pozycjach - tak niekiedy
sprzecznych, że zanim się tu znaleźliśmy, zużyliśmy wiele sił na to, aby sobie
nawzajem obrzydzić życie. Jednak w końcu spotkaliśmy się tutaj, gdzie nasz los
zależał od tego, co z nami zechcą zrobić nasi wspólni wrogowie. Niektórzy z
nas utrzymywali, że nasz los jest w rękach Boga. Tak czy owak - byliśmy
zamknięci na klucz i otoczeni tęgimi murami.
Co dzień o szóstej rano starszy celi trąbił przez kułak pobudkę. Wielu z nas
nie spało już od godziny lub dwóch; leżeli z zamkniętymi oczami i myśleli. Starszy
celi mówił, że w izbie śmierdzi jak w ustępie, i otwierał okno. Z dworu wlewała się
zimna, pachnąca dymem parowozowym struga powietrza. Myliśmy się, polewając
sobie na ręce wodę, goliliśmy się, zamiataliśmy podłogę. Niektórzy klęczeli na
siennikach i modlili się. Cały budynek napełniał się stukotami i szmerami, które
prze-nikły przez ściany i przypominały, że wszędzie dokoła nas, nad nami i pod
nami, więźniowie zajęci są tymi samymi czynnościami. W korytarzu rozlegał się
szczęk klucza, słychać było ściszone głosy i szuranie butami. Była to chwila,
kiedy zdawało się, że korytarz otwarty jest wprost na miasto i na wolność.
Rozlegał się gwałtowny trzask klucza w naszym zamku, robiliśmy pośpieszną
zbiórkę z miskami w rękach, a wielka aluminiowa chochla, ruchliwa i zwrotna,
nalewała każdemu z nas szybko porcję kawy. W chwili, gdy to się działo i
gdy miało się szczęście stać w dobrym miejscu, można było widzieć przez
zakratowane okno w korytarzu kwitnące jabłonie i grusze, i zieleniejące
świeżą zielenią grządki między małymi domkami przedmieścia. Z kominów
unosiły się tam słupy niebieskiego dymu, szosą przejeżdżały samochody,
mijając furmanki i rowerzystów. Aluminiowa chochla cofała się, grube drzwi
zamykały się, klucz w naoliwionym zamku wykonywał dwa głośne obroty.
W godzinę lub dwie po śniadaniu zaczynało się urzędowanie, którego
przedmiotem byliśmy my. Rozlegało się skrzypienie żelaznej bramy, a na
dziedziniec zajeżdżały małe, czarne „Ople”, wielkie, kryte brezentem „Heinkle” i
„Biissingi”. Przez szczelinę pod osłoną okienną widzieliśmy wysiadających z aut
gestapowców z teczkami pod pachą. Szoferzy palili papierosy, spacerowali po
dziedzińcu, rozglądali się lub siadali na ławeczce, przymykali oczy i nastawiali
twarz do ostrego, wiosennego słońca. Na korytarzu rozlegały się szelesty i stukoty,
potem trzask klucza w zamku, strażnik wywoływał nazwiska więźniów.
Samochody zabierały nas na przesłuchanie, wywoziły do obozu lub za miasto w
pustą, poprzecinaną gliniastymi jarami okolicę. Tymi, którzy wracali po
przesłuchaniu do celi, trzeba było się zaopiekować; ich bielizna przesiąknięta była
krwią i kałem, trzeba ich było rozbierać, myć, okładać kompresami. Klęli,
uśmiechali się przy tym lub popadali co chwilę w omdlenie. Rozmawialiśmy o
gestapowcach, którzy nas przesłuchiwali, znaliśmy ich przecież tak dobrze,
byliśmy ciekawi ich humorów i o czym między sobą mówili. Nigdy nie
rozmawialiśmy o śmierci.
Dwa razy w tygodniu obchodziła cele Krysia, przyprowadzana z oddziału
kobiecego przez strażnika. Przynosiła nam wypraną bieliznę, poskładaną w
kostkę. Widzieliśmy Krysię w otwartych drzwiach; pochylała się nad koszem,
wyjmowała paczkę, rozwijała ją na oczach strażnika i wręczała starszemu celi.
Strażnik patrzył obojętnie na jej ręce. Krysia miała czarne włosy, była niska,
miała bladą twarz i delikatne, wymyte czysto ręce. Drzwi zamykały się, a starszy
celi, jedyny, który był do tego przez nas upoważniony, przeszukiwał bardzo
dokładnie zakładki u koszul, miejsca, w których ukrywa się grypsy. On jedyny był
także upoważniony do kolportowania treści grypsu, on tylko miał szansę podania
go za pośrednictwem porządkowych do sąsiedniej celi. To, czego można było się
dowiedzieć z grypsu, odnosiło się do bardzo już spóźnionych wiadomości z frontu
wschodniego i zachodniego; najświeższe dotyczyły ostatnich wydarzeń w mieście,
niekiedy zawierały listę osób skazanych przez Niemców na śmierć. Ponieważ te
ostatnie wiadomości obchodziły nas, uważaliśmy za rzecz słuszną, że pierwszy o
tym dowiaduje się starszy celi, ów gitarzysta z zawodu, który, jeśli uzna to za
stosowne, może nam o tym nie powiedzieć.
O godzinie pierwszej za masywnymi, okutymi żelazem drzwiami przelewała
się nowa fala dźwięków, jakby korytarz otwarty był na obu końcach na ulicę,
którą wieje wiatr. Odmykały się drzwi i aluminiowa chochla podawała nam zupę.
Jedliśmy zupę, kucając na piętach pod ścianami. Potem myliśmy menażki,
zamiataliśmy jeszcze raz podłogę -i dzień zaczynał się chylić powoli ku
wieczorowi. Niektórzy z nas udawali się na spacer. Maszerowali parami od okna
do drzwi i z powrotem, robiąc zwroty podobne do tych, jakie wyczyniają
niedźwiedzie w klatce. Poruszając się w ten sposób, można było zrobić ładnych
parę kilometrów, rozmawiając przy tym półgłosem lub, jeśli kto wolał, milcząc i
myśląc. Za oknem gasł powoli dzień. Potem robiło się nagle w celi bardzo ciemno i
przestawaliśmy widzieć nasze twarze. Jeszcze tylko za oknem, ponad żelazną
zasłoną, jaśniał długo skrawek czystego nieba.
*
Był piątek, dzień, w którym odwiedzała nas Krysia. Nazajutrz, w sobotę,
czekały nas, jak zwykle pod koniec tygodnia, porządki w celi, przed niedzielą,
która była dniem spokojnym, gdyż ci, którzy zawiadywali naszymi sprawami, w
niedzielę i święta nie urzędowali. Mijał jeszcze jeden tydzień; w tym czasie ubyło z
naszej celi dwóch ludzi, wywieziono ich do obozu. Dwóch innych leżało w kącie na
sienniku; jeden miał wykręcone w stawach obie ręce, drugi posiekane jak kotlet
pośladki i odbite nerki. Leżeli w ciemnym kącie, patrzyli na nas błyszczącymi od
gorączki oczami, czasem odzywali się, prosili, żeby ich obrócić albo podać wody do
picia.
O dwunastej godzinie rozległ się szczęk klucza
w naszej celi, drzwi otworzyły się nagle i w korytarzu zobaczyliśmy Krysię.
Stała pochylona nad koszem i przekładała paczki z bielizną, szukając numeru
naszej celi. Miała śmieszną, wystającą górną wargę, spod chustki wyglądały jej
czarne, lśniące włosy. Komendant naszego piętra, gruby, ze sztuczną szczęką
Niemiec, stał oparty jedną ręką o framugę drzwi, w drugiej trzymał klucze
nawleczone na wielkie, żelazne koło. Odwrócił głowę, otworzył usta i patrzył przez
okno w korytarz na domki i kwitnące jabłonie. Nie spojrzawszy na paczkę, kiwnął
głową, Krysia podała paczkę starszemu celi i uśmiechnęła się, unosząc lekko
górną wargę, potem schyliła się i pociągnęła kosz w stronę sąsiedniej celi.
Strażnik przymknął drzwi i przekręcił dwa razy klucz w zamku. Starszy celi
przykucnął koło drzwi, w miejscu, w którym nie mógł być widziany przez judasza,
i przeglądał bieliznę. Udawaliśmy, że nie interesujemy się nim zbytnio;
byliśmy zajęci obserwowaniem podwórza więziennego. Starszy celi rozwinął wąski
skrawek papieru, trzymał go chwilę blisko oczu, potem złożył i schował
do kieszeni. Miał dosyć wesołą twarz, był zresztą z natury człowiekiem pogodnym.
Podszedł do okna z rękami w kieszeniach i powiedział:
-
Dobra jest, chłopaki! Ruscy zajęli Wielkie Łuki, Wiaźmę i Rżew.
Kompletny rozgrom dwóch armii niemieckich. W Afryce kraksa, Rommel
odwołany do raportu.
-
A co słychać na mieście? - spytał ten, co miał odbite nerki.
Starszy celi odwrócił się do niego.
- Bez zmian: szkopy pakują walizy i smarują nogi łojem...
Ten żart, słyszany już tyle razy, wzbudził znowu wesołość. Uśmiechali się
też obaj nasi towarzysze leżący w kącie na sienniku.
Ale wkrótce dowiedzieliśmy się jeszcze czegoś, co było także w grypsie, a co
nie zostało głośno powiedziane. Starszy celi powiedział to jednemu z nas w czasie
popołudniowego spaceru, a ten znalazł sposobność, aby zakomunikować to
trzeciej osobie - ta zaś z kolei następnej. Tym sposobem do wieczoru
dowiedzieliśmy się o tym wszyscy; wszyscy za wyjątkiem jednego z nas, tego,
którego to dotyczyło. Parę dni temu organizacja dokonała zamachu na szefa
policji niemieckiej. Wczoraj pojawiły się na mieście afisze ogłaszające listę
osób skazanych na śmierć. Wśród pierwszych dziesięciu nazwisk,
wydrukowanych jak zwykle tłustymi czcionkami, było tam nazwisko człowieka,
który był lokatorem naszej celi.
Nazywał się Osmudzki, miał około trzydziestu lat, ciemne, przycięte krótko
włosy, był wysoki, nieco przygarbiony, skupiony w sobie, jak to bywają często
sportowcy. Miał szare, bardzo dobrze skrojone i gatunkowe, ale podniszczone
ubranie na sobie. Z wykształcenia był, zdaje się, chemikiem czy fizykiem, a z
przekonania syndykalistą, co nie było tu, wśród nas, wyraźnie rozumiane, ale
nikogo nie dziwiło. Był człowiekiem równym. Dwa tygodnie temu przyszedł do
naszej celi, był dwa razy, dzień po dniu, przesłuchiwany, potem leżał kilka dni w
kącie celi, ale prędko przyszedł do siebie i teraz był jednym z nas, zachowywał się
tak samo jak my: wstawał, golił się, jadł, mył menażki i kładł się spać. Niczym się
specjalnie wśród nas nie wyróżniał. Zaczął dla nas istnieć jako dziwna,
odrębna istota dopiero teraz, kiedy dowiedzieliśmy się, że niedługo przestanie żyć.
Ten dzień do wieczora dłużył się i rozciągał w nieskończoność. Osmudzki
był między nami, krążył po celi, rozmawiał, poruszał rękami i nogami. Staraliśmy
się być naturalni, nie dać mu do poznania, że interesujemy się nim lub, broń
Boże, nie dać odczuć, że mamy coś przed nim do ukrycia. Chcieliśmy być
zwyczajni, tacy jak co dzień, tacy, jakimi byliśmy zawsze, odkąd przyszedł do nas.
Lecz czy nasze gesty i odezwania się, wbrew temu, co chcieliśmy, nie były
przesadnie powściągliwe lub nadmiernie swobodne? Diabli wiedzą! Nie byliśmy w
każdym razie tego pewni. Mieliśmy ciężkie godziny przed sobą. Widzieliśmy go
Zgłoś jeśli naruszono regulamin