Kornel Filipowicz - Ślub w małym drewnianym kościółku.pdf

(74 KB) Pobierz
Ślub w małym drewnianym kościółku
Na szczyt wzgórza wspinaliśmy się stromą, kamienistą drogą, ale teraz
wydostaliśmy się już na wygodną ścieżkę prowadzącą przez młody, świerkowy las.
Wziąłem Joannę za rękę i szliśmy w milczeniu, dosyć od siebie daleko, połączeni
tylko dłońmi. Nie wiem, o czym Joanna myślała, ja myślałem o czymś, czego nie
chciałbym jej powiedzieć. Wyobraziłem sobie mianowicie, że jesteśmy już
małżeństwem, i zrobiło mi się smutno, gdyż uczułem, że odeszło od nas coś, co
już nigdy do nas nie wróci. Jakby pozbawiono nas swobody wyboru i odebrano
nam nasze pierwsze i najważniejsze prawo, prawo dobrowolności naszego
związku, i odtąd będziemy już musieli żyć i robić wszystko pod przymusem.
Odebrano nam? Nie, gorzej, to my sami pozbawiliśmy się tego prawa, godząc się
na ślub przed ołtarzem, to my sami nałożyliśmy na siebie pęta, których nie
będziemy już mogli nigdy zerwać. Puściłem rękę Joanny, udając, że sięgam po
chusteczkę, gdyż nagle przeraziłem się, że Joanna w jakiś sposób mogłaby się
dowiedzieć o tym, co ja myślę. A przecież ja w tej chwili niczego bardziej nie
pragnąłem, niż wziąć z nią ślub, to znaczy związać się z tą właśnie kobietą na
zawsze!
Tydzień temu, po wizycie u księdza Suchowol-skiego, napisałem do Joanny
list. Czekałem bardzo długo na odpowiedź, dopiero wczoraj dostałem
kartkę, na
której było tylko jedno zdanie, że Joanna przyjeżdża i prosi, abym, jeśli mogę,
czekał na nią o dziesiątej rano na stacji. Potem jechaliśmy furmanką,
siedzieliśmy koło siebie na wysokim, twardym siedzeniu okrytym szorstkim,
samodziałowym kocem. W nogach leżała mała, żółta walizka Joanny. Przed
sobą mieliśmy zgarbione plecy furmana w przefarbowanym na brązowo płaszczu
wojskowym. Kiedy wóz wyjechał za miasto, przestał trząść na kocich łbach, a
konie powoli zaczęły wspinać się na górkę, wziąłem Joannę za rękę i
popatrzyłem na jej twarz. Joanna nie odwróciła do mnie głowy, nawet nie
uśmiechnęła się; może tylko jej usta się uśmiechnęły. Podniosła nieco głowę i
wciągnęła nozdrzami zapach unoszący się nad zagonem kwitnącego łubinu,
który właśnie mijaliśmy. Spytałem:
-Joanno, powiedz, przywiozłaś metrykę, kenkartę i dowód zameldowania?
-Nie...
-
-
Dlaczego, kochana, nie przywiozłaś?
Przywiozłam, przywiozłam - odpowiedziała Joanna
zniecierpliwionym tonem, jakby się na mnie o coś gniewała.
Furmanka zatrzymała się przed krzywym gankiem wspartym na dwóch
słupkach. Wyskoczyłem i po chwili wróciłem z paczką owiniętą papierem
pakunkowym i przewiązaną sznurkiem. Położyłem paczkę koło walizki Joanny,
konie zaraz ruszyły.
-
-
słyszał.
Potem przejechaliśmy wysoki, grabowy las i na skraju lasu zatrzymaliśmy
się przed domem, w którym mieszkałem. Zjedliśmy barszcz i ziemniaki ze
skwarkami. Na stole postawiłem flakon z kwitnącą gałązką kasztana. Joannie
bardzo się ten kwiat kasztana podobał, prawie cały czas rozmawialiśmy
o
roślinach i drzewach. Po obiedzie zmywaliśmy talerze i garnki, potem Joanna na
godzinę położyła się - a teraz właśnie idziemy do Ustkowa. Las skończył się,
przed nami są łąki i pola schodzące w dolinę rzeki płynącej wśród drzew. Po
drugiej stronie rzeki widać wieś zanurzoną w kwitnących biało sadach, a
trochę z boku, na małym pagórku, drewniany kościółek otoczony lipami, których
korony wznoszą się wyżej dachu i prawie zupełnie go zakrywają. Przystajemy na
chwilę i patrzymy na krajobraz, który rozpościera się u naszych stóp. Mówię
doJoanny:
-
Popatrz, tam, w dole, między drzewami, leży Ustków. A trochę w
lewo, prawie niewidoczny, bo zasłonięty także drzewami, jest właśnie ten mały,
drewniany kościółek, o którym ci pisałem.
-
-
kwadrans.
Zbiegliśmy na przełaj przez łąkę, potem szliśmy jarem, pod baldachimem
drzew, których gałęzie przeświecające słońcem stykały się nad naszymi głowami.
Było tu chłodno i trochę mroczno, ze stromych brzegów jaru ściekały strużki
rdzawej wody. Do wsi było już niedaleko, oddzielała nas od niej tylko rzeka.
Stanęliśmy na jej brzegu: woda była czysta, ale trochę wezbrana i dość szeroko
Tak - powiedziała Joanna - ale to jeszcze dosyć daleko.
Nie, niedaleko. Teraz już cały czas z górki, będziemy tam za
Co masz w tej paczce? - spytała Joanna.
Kura - zabita, oskubana, sprawiona, tylko włożyć do rondla. Na
jutro. Na przyjęcie weselne... -powiedziałem Joannie na ucho, żeby furman nie
rozlana.
-
Nie ma mostu? - spytała Joanna.
-Jest, ale kilometr wyżej, trzeba by obchodzić. Wezmę cię na barana i
przeniosę. Mam na sobie kąpielówki, zresztą tu wszędzie płytko, najwyżej do
kolan.
-
Joanna.
-
-
-
-
-
Nie, przeniosę cię na drugą stronę.
Przesąd? - spytała Joanna.
Ach, nie! Mówiłaś przecież, że jesteś trochę przeziębiona.
Byłam, głupstwo. Mogę przejść.
Nie, bo woda jeszcze bardzo zimna.
Mogę przecież zdjąć pantofle i pończochy i przejść - powiedziała
Usiadłem, zdjąłem trzewiki, skarpety i spodnie.
Potem wziąłem Joannę na barana. Woda była rzeczywiście zimna. Szedłem
powoli, trzymałem się krawędzi usianego twardym żwirem brodu, ale czasem
zapadałem się do pół uda. Joanna trzymała mnie rękami za szyję i obejmowała
w pasie nogami. Czułem jej ciało na swoich plecach.
-
-
-
Ciężko ci? - spytała.
Nie. Ale chyba trochę przytyłaś? - powiedziałem, żeby jej zrobić
Może, bo nie ma teraz w ogóle mięsa i mama codziennie na obiad
przyjemność, bo Joanna zawsze była zdania, że ma za mało kobiecą figurę.
robi kluski. Już mi nosem wyłażą.
Na drugim brzegu usiedliśmy na mojej marynarce, żeby mi nogi obeschły, i
zapaliliśmy papierosa. Powiedziałem:
-
Najgorsze już mamy poza sobą. - Joanna spojrzała na mnie.
Dodałem więc po chwili, aby nie było wątpliwości, że mam na myśli przejście
przez rzekę: - Wrócimy naokoło, przez most. A jutro albo pojutrze przyjdziemy tu
na ryby, dobrze?
-
-
cały dzień.
Wyobraziłem sobie, jak tam wygląda: szeroka, spokojna toń wody, sucha,
piaszczysta łąka porośnięta mmiankiem i macierzanką, topole i sosny. Było tam
Dobrze, jak będzie pogoda. Tu jest dosyć ładnie. A ryby są?
Są duże klenie. Tam w prawo, za zakrętem, jest kilka bardzo
głębokich miejsc. Weźmiemy ze sobą coś do jedzenia i picia i możemy tam być
tak ładnie, że doznałem aż jakiegoś przykrego uczucia niepokoju i zagrożenia -
jakby teraz, gdy na świecie jest wojna, w pięknie czaiło się jakieś
niezrozumiałe, straszliwe niebezpieczeństwo. Joanna patrzyła w tamtą stronę.
Powiedziałem:
-
Tam jest naprawdę bardzo ładnie.
Joanna odwróciła głowę, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Wstaliśmy i
ruszyliśmy dalej. Przeszliśmy przez wieś, tak spokojną, jakby nieza-mieszkaną.
W ogrodach, przed oknami domów, kwitły bzy. W sadach, wśród zieleniejących,
okwit-łych już wiśni i czereśni, jabłonie i grusze wyglądały jak białe bukiety. Na
drodze było pusto, w piasku grzebały się kury i wróble, zza płotów odzywały się
czasem psy znudzonymi głosami, na od-czepnego. Skręciliśmy z drogi w prawo, w
krótką aleję lipową. Na końcu alei stał kościół i wyglądał nie jak zbudowany
przez ludzi, ale jakby wyrósł sam, jak wyrasta grzyb spod ziemi, pod drzewem.
Nabożeństwo jeszcze nie skończyło się, gromada ludzi stała na zewnątrz,
zwrócona twarzami w stronę otwartych szeroko wrót kościoła i wpatrzona
w jego
ciemne, migocące żółtymi światłami wnętrze. Minęliśmy kościół i usiedliśmy pod
omszałym, kamiennym murkiem, na stercie dębowych bali. Po drugiej stronie
drogi, naprzeciw kościoła, stała murowana, obrośnięta dzikim winem plebania.
Powiedziałem:
- Poczekamy tu na księdza Suchowolskiego. Zobaczymy go, jak będzie
wracał, i wtedy pójdziemy.
Słońce zachodziło za górę i zaczynało kłaść wielki cień na pola, ale tu, gdzie
siedzieliśmy, świeciło jeszcze i było jasno jak w południe. Pachniały słodko
jakieś kwiaty - jaśminy, a może kwitnące żółto na kościelnym murku
rozchodniki? Z kościoła słychać stłumione dźwięki organów, potem organy
milkną i rozlega się bardzo cicho dźwięk, jakby po śniegu biegł koń, ciągnąc za
sobą bezgłośnie sanie, pobrzękując tylko janczarkami. Potem nastaje zupełna
cisza i po chwili, przy wtórze basów organowych, rozlega się pieśń:
Do Twej dążym kaplicy,
Co z brzegu czeka nas.
Wśród wichrów, nawałnicy,
W pochmurny, słotny czas...
Nie patrzę na Joannę, przymykam oczy, mówię:
― Wiesz, źle jakoś dzisiaj spałem.
Joanna nie odzywa się. Myślę o czymś, czego nie chciałbym jej powiedzieć.
To coś byłoby dosyć trudno wyrazić słowami. Chodzi o jakieś uczucie, trzeba by
było dużo mówić, żeby je wypowiedzieć. W tym spokoju, w kwitnieniu, w
zapachach, dźwiękach - było coś ponad miarę szczęścia, jakiego wolno nam
zaznać w kraju, który był w niewoli.
*
Gospodyni księdza Suchowolskiego wprowadziła nas, poprosiła, abyśmy
usiedli, i powiedziała, że ksiądz proboszcz zaraz przyjdzie. Stała chwilę z
rękami opartymi na wysokiej poręczy odsuniętego nieco od stołu krzesła, na
którym pewnie siadywał ksiądz Suchowolski. Gospodyni była wysoka, chuda,
miała ciemne włosy i czarne, blisko siebie osadzone oczy. Spytała, którędy szliśmy
i czy widzieliśmy, jak pięknie tego roku kwitną w Ust-kowie bzy. Potem wyszła,
zostawiając nas samych. Siedzieliśmy koło siebie przy długim stole nakrytym
białą, kratkowaną ceratą. W każdej kratce była mała, bladoliliowa różyczka.
Naprzeciw nas, na ścianie, wisiał wielki, czarny krzyż z Chrystusem
pomalowanym lakierem na biało. Z otwartej szeroko rany w boku, z rąk, nóg i
spod cierniowej korony Chrystusa ciekła czerwona krew. Na innej ścianie wisiały
oprawione w złote ramki fotografie z seminarium duchownego, 2 misji i wizytacji
parafii przez biskupa. Między oknami wychodzącymi na ogród stał przy ścianie
wysoki, oszklony zegar z okrągłą, srebrną tarczą, dwoma ciężarkami na
łańcuszkach i wahadłem, które kiwało się powoli na boki, jakby 2 trudem
pokonując siłę własnego bezwładu, i zdawało się, że za chwilę stanie. Ale zegar
szedł, tykał twardo i głośno i nie spóźniał się. Dochodziła siódma. Milczeliśmy
oboje 2 Joanną. W pokoju było mroczno i jakoś obco, ale pomyślałem, że ślub
będziemy przecież brać nie tu, lecz w małym drewnianym kościółku pachnącym
cedrem i ziołami. Taki ślub będzie dla nas, niewierzących, czymś zupełnie
możliwym do przyjęcia. Pomyślałem też, że niepotrzebnie się martwiłem. Po ślubie
nic się przecież nie zmieni. To się dokona jakby poza nami, nie dotykając
naszych uczuć, nie niszcząc ich ani nie zmieniając. Nawet gdyby się to miało
stać dzisiaj, zaraz, za chwilę, nic się w nas i w naszych uczuciach nie zmieni.
Ksiądz Suchowolski mówił, że świadkowie to głupstwo, dwie osoby zawsze się
na probostwie znajdą. Próbowałem sobie wyobrazić, co będziemy robić, jak
wrócimy do domu. Trzeba jeszcze dzisiaj nastawić kurę, bo nie wiadomo, ile się
będzie gotować. Jutro się cłogotuje. Mam trochę pszennej mąki, spróbujemy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin