Kornel Filipowicz - Chwila, w której wszystkie języki świata.pdf

(72 KB) Pobierz
Chwila, w której wszystkie języki świata...
Wczoraj, kiedy tu przypłynąłem, było już ciemno. W pokoju czekało na mnie
przygotowane do snu łóżko, zapalona lampa naftowa, pod lampą talerzyk z
mięsem, dwie kromki chleba i wielki porcelanowy kubek zimnego mleka. Byłem
zmęczony, zasnąłem szybko. Dopiero teraz zobaczyłem, że nad łóżkiem wisiał
obraz przedstawiający Chrystusa. Chrystus miał ma sobie skromną, niebieską
szatę, jego głowę otaczała wąska, srebrna aureola. Był to jedyny znak jego
świętości, poza tym Chrystus nie wydawał się pełnić tu żadnej misji. Jego biała,
delikatna, uniesiona lekko w górę dłoń jakimś nieśmiałym i jakby nieoficjalnym
gestem pozdrawiała mnie i nakazywała tylko spokój i cierpliwość - nic więcej.
Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że nie jest to Chrystus katolicki. Zbliżyłem się
do okna, rozchyliłem firanki i popatrzyłem na niebo. Było bardzo jasne, prawie
białe, jakby przesłonięte kalką kreślarską, ale nie widać było na nim chmur.
Stałem, chwilę nasłuchując, potem wyjąłem z walizki ręcznik i mydło i
zapukałem do drzwi, które, jak mi się wydawało, prowadziły do kuchni. Nikt się
nie odezwał. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do kuchni. Na stole, przykrytym
białą ceratą, stały dwa talerze, dwa kubki i drewniany półmisek z nakrojonym
chlebem. Na ścianie między oknami wisiał zegar z porcelanową tarczą w kwiaty,
dwoma ciężarkami w kształcie szyszek i mosiężnym wahadłem. Tykał leniwie,
jakby zwlekał i ociągał się. W kuchni słychać było jeszcze jeden dźwięk:
buzowanie ognia pod blachą, na której stał rondel z mlekiem i patelnia przykryta
pokrywką. W szczelinie między blachami migotał płomień. W rogu
kuchni, koło
drzwi, stała drewniana umywalka z wielką, białą miednicą, obok niej krzesło z
przewieszonym przez poręcz ręcznikiem. Na podłodze koło umywalki stał
dzbanek z wodą. Dotknąłem ręką dzbanka, woda była ciepła. Mogłem się umyć
tutaj wygodnie - dlaczego więc poszedłem się myć do morza? Chcę być szczery i
powiem, co wpłynęło na moją decyzję: po prostu rozmowa z samym sobą.
Dialog odbywał się w moim prywatnym języku i polegał na bardzo szybkiej
wymianie obrazów i towarzyszących im uczuć, ale po przetłumaczeniu na słowa,
wyglądałoby to mniej więcej tak:
-
Umyję się w ciepłej wodzie i w ciepłym powietrzu, potem wyjdę, aby
się rozejrzeć. Skoro wszystko jest przygotowane, to znaczy, że on tu jest gdzieś
w pobliżu.
-
-
On jest gdzieś w pobliżu i obserwuje mnie. Pójdę umyć się w
A on sobie właśnie pomyśli: mięczak - udaje
morzu, żeby wiedział, że nie jestem mięczakiem.
mężczyznę. Zapaliłem w piecu, nagrzałem wody, a on zamiast umyć się jak
człowiek - zgrywa się.
- Umyję się więc tutaj, w ciepłej kuchni.
Ale człowiek jest słaby i trudno mu czasem powstrzymać się od zrobienia
czegoś na pokaz. Udaje się przecież nie tylko przed ludźmi, ale i przed samym
sobą. Zobowiązuje to nas samych i pozwala nam być lepszymi, silniejszymi i
dzielniejszymi, niż w istocie jesteśmy. Wychodzę z domu i idę nad morze. Zaraz
za progiem ogarnia mnie surowe i zimne powietrze, wydaje się, jakby był
przymrozek. Świeci blado słońce. Jest cicho i pusto. Biegnę po płaskich,
wypolerowanych przez wodę płytach skalnych, schodzących terasami ku morzu.
Zatrzymuję się na jego brzegu. Woda jest przeźroczysta, dno idzie stromo w dół i
niknie z oczu. Od brzegu na głębinę poszła jakaś większa ryba, zostało stado
małych rybek, które z początku oddaliły się trochę, ale potem wróciły i mogłem
je widzieć z bliska. Były zdumiewająco podobne do pewnych małych rybek,
żyjących w czystych, podgórskich potokach i rzeczkach mojej ojczyzny. Nazywają
się strzeble i należą do gatunku Phoxinus. Mniejsza zresztą o klasyfikację. Otóż
były to niewątpliwie takie same rybki albo ich bardzo bliskie krewniaki - ale
jakim sposobem żyły tu, w morzu, blisko dwa tysiące kilometrów na północ od
miejsc, z których je znałem? (Przemknęła mi jakaś niejasna myśl o ich
przedlodowcowym pochodzeniu, ale nie mogłem sobie przypomnieć szczegółów i
skąd to wiem). Wydawały się takie same, ale czymś się jednak różniły; inaczej
się trochę poruszały, były jakby powolniejsze. Zdjąłem sweter i koszulę i myłem
ręce i twarz. Woda była lodowata, nie miała słonego smaku. Znowu myślałem o
rybkach, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie o nich czytałem. Może
nigdzie, tylko moja wyobraźnia usiłowała poprzez czas i odległość połączyć mój
kraj z miejscem, w którym się teraz znalazłem? Po kamieniach i wodzie
przemknął nagle cień jakiegoś wielkiego ptaka. Co ja tu robię? Skąd się wziąłem
na tej pustej, skalistej wyspie, tak dalek o od kraju? Ależ tak, przybyłem tu
najzupełniej dobrowolnie, przyleciałem kilka dni temu samolotem, a potem
przypłynąłem motorówką. Opuściłem ziemię wysłaną zieloną, puszystą trawą,
miejsca położone nad rzekami, ocienione drzewami, zanurzone w powietrzu, które
bez przerwy szumi, dzwoni, śpiewa. Tu, na wyspie pokrytej kamiennymi płytami,
nie rosną drzewa ani nawet krzaki. W szczelinach między skałami tkwią tylko
kępki niebieskozielonej trawy, a powietrze nad tą kamienną pustynią jest
milczące.
Siedzimy w kuchni za stołem, jemy śniadanie. Człowiek siedzący naprzeciw
mnie jest ode mnie starszy i trochę do mnie podobny. Jest dosyć wysoki, chudy,
ma ostry nos, twarz jakby pozbawioną mięśni, zbudowaną tylko ze ścięgien i
kości obciągniętych skórą. Ma bladoniebieskie oczy i włosy nieokreślonej barwy,
podobnej do koloru tutejszych skał. Należymy do bardzo blisko ze sobą
spokrewnionych istot ludzkich, ale nie rozumiemy naszej mowy. Być może
kiedyś porozumiewaliśmy się bez trudu, ale teraz nie potrafimy już tego,
jesteśmy więc skazani na milczenie lub, co na jedno wychodzi, na mówienie w
swoich językach ― do siebie samych. Jemy smażoną rybę z ziemniakami,
popijamy mlekiem. Skąd mleko na tej kamiennej wyspie? Nie
zastanawiam się
nad tym, podobnie jak nie dziwi mnie tutaj obecność radia, telewizji i wielkiej,
czerwonej butli z gazem. Jemy więc śniadanie w milczeniu, tyka zegar, na blachę
kuchni spada od czasu do czasu z sykiem kropla wody. On, mężczyzna siedzący
naprzeciw mnie, przysuwa mi półmisek z ziemniakami i smażoną rybą, kiwa
głową zapraszająco. Kładę dłoń na brzuchu, potem rozkładam bezradnie ręce.
Ale on jeszcze raz zachęca mnie do jedzenia: napina swój biceps, uderza w niego
kułakiem, chce powiedzieć, że smażone ziemniaki z rybą - dają siłę. Śmiejemy się
obaj, potem pijemy mleko i zapalamy papierosy. Jesteśmy obaj syci, papieros
dopełnia i zaokrągla nasze dobre samopoczucie. Uśmiechamy się do siebie,
pokazujemy palcem na papierosa, potem podnosimy kciuki do góry na znak, że
papieros jest dobry, że nam smakuje. Znów uśmiechamy się do siebie. W ten
sposób możemy żyć i cieszyć się chwilą teraźniejszą - ale nie możemy sobie nic
powiedzieć o tym, co było dawniej, wczoraj, przed chwilą, kim byliśmy kiedyś i
co przeżyliśmy. Nie możemy też sobie zakomunikować naszych zamiarów,
planów na przyszłość, tego, co chcemy robić za godzinę, a nawet za chwilę.
Absolutnie niedostępne dla nas jest to, co każdy z nas z osobna myśli na
przykład o socjalizmie, prezydencie USA, papieżu, Brigitte Bardot.
Mój gospodarz wstał od stołu i powiedział coś,
zapewne podziękował mi za towarzystwo. Uśmiechnąłem się do niego,
powiedziałem dziękuję, potem poszedłem do swojego pokoju. Włożyłem wiatrówkę,
wziąłem paczkę papierosów i zapałki i wyszedłem na dwór. Kiedy przechodziłem
przez kuchnię, usłyszałem głos mówiący w radio językiem, którego nie
rozumiałem. Gospodarz słuchał radia, napełniał przy tym uważnie termos kawą.
Przerwał na chwilę tę czynność, aby kiwnąć głową i uśmiechnąć się do mnie. Na
dworze nie było już mgły, podniosła się, odsłaniając widok, ale zasnuła jeszcze
bardziej niebo, które wydawało się teraz wisieć nisko nad ziemią. Ale za to
powietrze pod tym niskim niebem było przejrzyste jak szkło. Widać było bardzo
wyraźnie przeciwległy brzeg zatoki i ostry, najeżony głazami cypel półwyspu,
który, jak z mapy wynikało, odległy był ponad cztery kilometry. Teraz wydawał
się leżeć nie dalej niż kilometr. Powietrze było spokojne, morze nieruchome i
gładkie. Skały odbijały się w wodzie wyraźnie jak w lustrze. Ich odwrócony
obraz wydawał się bardziej rzeczywisty niż one same. Szedłem wzdłuż brzegu,
potem zawróciłem do domu, bo uprzytomniłem sobie, że w kącie pokoju, w
którym spałem, stoi wędzisko pozostawione tam do mojej dyspozycji i że
najlepsze, co mógłbym teraz wymyślić, to będzie zrobienie z niego użytku. Dziwne,
doprawdy, że o tym zapomniałem. Mój gospodarz wyszedł już z domu,
widziałem go schodzącego po stromym brzegu w kierunku przystani. Na
ramieniu niósł wiosła i przewieszoną torbę płócienną. Drzwi domu były
zamknięte, ale klucz tkwił w zamku. Pomyślałem, że to przed zwierzętami, ale
jakież zwierzęta mogą, oprócz przelotnych ptaków, żyć na tej kamiennej wyspie.
Oprócz ptaków - i ludzi. Otworzyłem drzwi, przeszedłem przez ganek, przez
ciepłe wnętrze kuchni, w której tykał zegar, i wziąłem z mojego pokoju
wędzisko. Potem wróciłem nad wodę i szedłem powoli wzdłuż brzegu, rzucając
błystką. Patrzyłem, jak srebrna, metalowa rybka leci w powietrzu, ciągnąc za
sobą żyłkę, pada na wodę, tonąc, błyska, ginie. Zwijając z powrotem żyłkę,
mogłem zajmować się czym innym, rozglądać się dookoła i od czasu do czasu
patrzeć pod nogi. Uderzenie ryby byłbym poczuł w mięśniach i byłbym
odpowiedział błyskawicznym zacięciem, miałem ten odruch w pogotowiu. Ale
żadna ryba nie interesowała się błystką, moja żyłka wracała posłusznie, bez
oporu, na kołowrotek. Patrząc w lewo, w stronę przystani, mogłem widzieć
mojego gospodarza ubranego w luźny, szary sweter, pochylonego nad siecią:
układał ją w zwojach na lewej burcie łodzi. Panowała cisza, powietrze było
nieruchome, bladoniebieskie niebo - pogodne. Ale oto nad gładką powierzchnią
wody pojawiły się dwa ptaki, których przedtem nie widziałem. Były to dwie
czarne rybitwy, które na Polesiu nazywają „bury-wistnikami”. Mówią o nich, że
wiedzą o burzach więcej niż człowiek, a nawet barometr. Miały niespokojny lot,
jakby miotała nimi burza. Czasem zawisały w powietrzu nieruchomo z drżącymi
skrzydłami, jak ważki, patem wznosiły się strzelistym lotem w górę, koziołkowały
w powietrzu, leciały w dół na łeb, na szyję albo rozwiewały się w powietrzu, i nie
było ich. Ale za chwilę pojawiały się znów, w nieoczekiwanym miejscu. Niebo
było jednak pogodne, powietrze ciche, morze gładkie. Poczułem lekkie uderzenie,
przyciąłem i zacząłem szybciej zwijać. Na haku szarpał się mały szczupa-czek,
jaskrawo ubarwiony, nieprzytomny ze strachu i wściekłości. Odczepiłem go i
puściłem przy brzegu do wody. Woda była płytka i przeźroczysta. Widziałam go -
stał nieruchomo na tle szarego kamienia, drżały mu tylko nerwowo płetwy
piersiowe. Tupnąłem nogą - strzelił jak błyskawica i zniknął w głębienie. Mój
gospodarz podniósł głowę, popatrzył na mnie, ale zaraz wrócił do swojego zajęcia.
Było cicho i pusto, nawet rybitwy gdzieś odleciały. Szedłem powoli, krok za
krokiem, rzucając ciągle błystką. Koło przystani zwinąłem żyłkę, oparłem
wędzisko o ścianę szopy, usiadłem na kamieniu i zapaliłem papierosa.
Gospodarz popatrzył na mnie, jakby chciał coś powiedzieć lub może mi się
tylko zdawało? Rzuciłem niedopałek papierosa do wody. Człowiek siedzący w
łodzi znów popatrzył na mnie. Widziałem w jego oczach coś, czego nie mogłem
zrozumieć. Jakąś myśl, wahanie, obawę? Pokazałem palcem na siebie, potem
obiema rękami zrobiłem ruch naśladujący wiosłowanie; miało to znaczyć: pojadę
z tobą i będę wiosłował... Patrzyłem w jego twarz, czekając na odpowiedź, i
zdawało mi się, że jego twarz przesłoniła na chwilę chmura, ale on uśmiechnął
się i wskazał mi ręką ławkę. Zdjąłem cumę z pala, wrzuciłem ją do łodzi i
wsiadłem. Człowiek przesunął się w stronę rufy, usiadł na tylnej ławce, złożył
dłonie na kolanach i patrzył na mnie. Siedzieliśmy teraz twarzami do siebie.
Ująłem wiosła, zrobiłem efektowny zwrot, prawie w miejscu, ciągnąc prawym, a
kontrując lewym wiosłem. W czasie wykonywania tego manewru nie patrzyłem
na człowieka, który siedział naprzeciwko mnie. Patrzyłem na wodę, widziałem
migające na jej dnie wielkie, płaskie kamienie, potem przestałem widzieć dno,
łódź wychodziła na głębię. Czułem pod sobą jej spokojny, dostojny oddech, niby
oddech śpiącego wielkiego zwierzęcia. Brzeg oddalał się. Podniosłem oczy i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin