Kornel Filipowicz - Opowieść niedokończona.pdf

(112 KB) Pobierz
Opowieść niedokończona
Od czasów najdawniejszych, od kiedy tylko siebie pamiętam, miałem
skłonność do płaczu, z tych samych chyba zresztą przyczyn, które wszystkie na
ogół dzieci pobudzają do łez: z powodu nabicia sobie guza, skaleczenia nogi,
zimna, głodu, strachu, zniecierpliwienia - czy nawet z nudów. Oprócz tych,
które wymieniłem, bywały także jakieś inne, mniej uchwytne, na przykład:
uczucie zdziwienia pomieszanego z niepokojem, które przeżywałem na widok
czegoś dotąd nieznanego, czegoś, czego nigdy dotąd nie widziałem, albo co nie
zgadzało się z moim poglądem na świat. Pisałem już kiedyś o tym. Z czasem,
na szczęście, pozbyłem się tej skłonności do płaczu, co nie znaczy, że
przestałem się wzruszać. Chociaż z biegiem lat moje dziecinne łzy obeschły -
przyczyny mojego smutku pozostały te same, świat bowiem nie przestał
dostarczać mi wciąż nowych, przykrych niespodzianek. Nie przestawał mnie
dziwić, niepokoić, zawstydzać, a nawet wprawiać w zdumienie.
Powodem moich najpierwszych niepokojów była
dziwność otaczającego mnie świata. Przeżywałem ciężko dramatyczne
zachody słońca, po których zapadała niewróżąca nic dobrego ciemność, gdy
słowa starszych, że „słońce po prostu zachodzi”, niczego nie wyjaśniały,
przeciwnie, powodowały jeszcze głębszy smutek i beznadzieję. Burze z
piorunami, od których zapalało się niebo, drzewa, chmury, i stawało w ogniu
wnętrze domu. Nawałnice, które łamały dęby i kładły pokotem sosny.
Gwałtowne ulewy. Powodzie, mrozy, które zamieniały świat w krainę zimną i
martwą. A potem moje pierwsze wędrówki i zdumienie z powodu różnicy w
wyglądzie tych samych rzeczy oglądanych z daleka - i z bliska! Były to inne
rzeczy, choć wmawiano we mnie, że są te same. Usiłowano mnie przekonać, że
drobiazgi są tylko częściami całości, podczas gdy moje zmysły mówiły co innego:
że małe rzeczy są małymi całościami, a wielkie wielkimi, i nie mają ze sobą nic
wspólnego.
Nie będę się dalej rozwodził nad materią świata i tak zwanymi zjawiskami
przyrodniczymi. Szamotałem się z nimi wystarczająco długo, a kiedy się
wreszcie
jakoś uporałem z ziemią, powietrzem, wodą, słońcem i księżycem, piorunami i
śnieżycami (ale czy mogę powiedzieć, że uporałem się z nimi? - nie, przyjąłem
tylko do wiadomości ich niezrozumiałą obecność, pojawianie się, znikanie -nic
więcej) - otóż kiedy przeszedłem nad tym do porządku dziennego, ogarnięty
zostałem przez nowe niepokoje, które nie wiem, skąd się brały. Na pewno
rodziły się one teraz w mojej głowie, choć powodów dostarczał dalej świat, ludzie,
ich rozmowy, książki, gazety, które dosyć lubiłem czytać. Tak, to na pewno
powstawało w mojej głowie, bo chociaż było związane ze światem, to nachodziło
mnie wszędzie: w szkole, w domu, na ulicy, a nawet w łóżku przed zaśnięciem,
kiedy leżałem z zamkniętymi oczami. Jedną z pierwszych takich oderwanych od
rzeczy i obrazów i nachodzących mnie uporczywie myśli (na szczęście także
przejściowo, gdyż i z tym się z czasem pogodziłem) było zdziwienie nad sobą
samym, nad moim własnym istnieniem, życiem, ruchem, widzeniem i
odczuwaniem i nad tym, że mogę o tym wszystkim myśleć. Że widzę nawet z
zamkniętymi oczami to, co było, jest, a nawet przedstawiać sobie to, co będzie.
Ale nie na tym koniec; co dziwniejsze, i o tym chcę więcej powiedzieć: wszystko,
o czym myślałem, wydzielało z siebie jakąś osobliwą substancję, jakby mgłę,
niewidzialną i jakby pachnącą czymś. Ta woń przenikała mnie całego,
napełniała moje serce radością, pobudzała mnie do łez, ożywiała albo wprawiała
w zadumę. Nie było właściwie myśli, która by nie wydzielała z siebie tej dziwnej
mgły, czy jak by to nazwać, która mnie ogarniała i wzruszała. Bo nawet kiedy
pomyślałem: dwa plus dwa równa się cztery - to nawet to proste stwierdzenie nie
było pozbawione czegoś niepokojącego. W rozumowaniu tym kryła się gdzieś
jakaś zagadka. Byłem bowiem przekonany, że nie zawsze dwa plus dwa
równa
się cztery. Na przykład: dwa jabłka plus dwie dynie to nie są ani cztery jabłka,
ani cztery dynie. No ale znowu z drugiej strony: dwie pomarańcze plus dwie
pomarańcze równa się czterem pomarańczom. Czyli na dnie spraw najbardziej
oczywistych kryły się wątpliwości. Nie mówiąc już o tym, że jak tylko
pomyślałem o liczbach, natychmiast przypominały mi się lekcje matematyki, na
których nie zawsze mi się najlepiej wiodło, a to już było wystarczającym
powodem do smutku pomieszanego z nieznośnym uczuciem wstydu. Moje myśli
nie były więc nigdy obojętne, towarzyszyły im nieodłącznie jakby cienie -
wzruszenia. Czasem wystarczyło pomyśleć słowo, jedno słowo, a już to słowo nie
tylko coś znaczyło, ale i wzruszało. Zauważyłem, że zjawisko to jest o wiele
wyraźniejsze, kiedy się pomyśli dwa słowa. Te dwa słowa, zetknąwszy się ze sobą,
natychmiast wydzielały z siebie jakby prąd elektryczny, czasem słaby, czasem
bardzo silny. Było to zjawisko podobne do tego, które obserwowałem, pocierając
bursztyn o czarną spłowiałą spódnicę pluszową mojej babki albo dotykając
ale
wiszącej na krześle brązowej kosmatej marynarki mojego ojca. Powstawał wtedy
prąd elektryczny, który przyciągał piórka i papierki. Więc myślę sobie na
przykład o kamieniu, wróblu, liściu kasztana albo zardzewiałym gwoździu, a
potem zaraz o płynącej wodzie, o zbożu, oknie otwartym, białej sosnowej desce -
i już mam powód do przelotnej radości lub cichego smutku.
Tak więc od najmłodszych lat nie było mi dane zaznać spokoju, nie tylko
zresztą na jawie, ale także we śnie, w którym rzeczy i istoty żywe nabierały jeszcze
gorętszych kolorów, były jeszcze dziwniejsze i jeszcze bardziej wzruszające. Ale
nie mówmy o snach, bo to są inne sprawy. A może nie?
Mniejsza z tym. Potem, w miarę jak byłem coraz większy i starszy, moje
myśli i towarzyszące im uczucia mnożyły się i komplikowały. Aż pewnego dnia
odkryłem prawdę dziwną, a nawet przerażającą: że na ten sam temat różni ludzie
mają całkiem inne i zupełnie od moich odmienne poglądy. Ojciec mój na
przykład był zdania, że nasze stare fotele należy pokryć materiałem szarym w
żółte kwiaty, mama moja była za ciemnoczerwonym, a mnie się zdawało, że
najładniejszy byłby niebieski! Albo na przykład: „Gdzież, u licha, zapodział
się
ten różowy talerzyk?” „Nigdzie się nie zapodział, tylko się po prostu zbił”. „Nie
szkodzi, i tak był brzydki...”. Ta krótka rozmowa mamy mojej z babką roiła się
od nieporozumień, niezgodności, sprzeczności, nielogiczności, bo, po pierwsze:
talerzyk nie był różowy, tylko według mnie fioletowy. Po wtóre: nie sam się zbił,
tylko ktoś go zbił, i po trzecie: nie był brzydki, bo mnie się podobał i było mi go
żal. Gdy po malowaniu naszego mieszkania trzeba było zawiesić na nowo obrazy,
mama moja stanowczo była za tym, aby kwiaty namalowane przez ciocię Lusię,
czyli siostrę mojego ojca, powiesić bardziej w lewo, ojciec mój twierdził, że w
prawo, a ja byłem przekonany że ani w lewo, ani w prawo, tylko trochę wyżej
albo niżej. Poglądy na świat mojej matki, babki i ojca były więc
tym, co ja widziałem i odczuwałem.
Ale różnica zdań na temat foteli, talerzyka i obrazów to były głupstwa w
porównaniu z tym, cze-
go dowiedziałem się z „Hasła Narodu”: że pewien stary człowiek, którego
znałem z widzenia i lubiłem, bo chodził w pelerynie i palił fajkę, otóż że
ten
sympatyczny człowiek jest złodziejem grosza publicznego, czyli wspólnych
pieniędzy. W kilka dni później w gazecie „Pracownik” przeczytałem, że ojciec
sprzeczne ze
sobą i różniły się od moich, a poza tym były niezgodne z rzeczywistością, czyli z
mojego przyjaciela, zawsze bardzo elegancko ubrany, w niebieskim garniturze i w
krawacie w biało-czerwone grochy, redaktor właśnie „Hasła Narodu”, bierze od
kogoś tam pieniądze tylko po to, aby rzucać oszczerstwa, czyli pisać nieprawdę.
Nauka historii, która jakoś w tym czasie rozpoczęła się w szkole, sprawiła, że
długo nie mogłem się pogodzić z myślą, iż moi przodkowie walczyli i ginęli w
obronie ich starej, pogańskiej wiary, a potem ich potomkowie umierali w obronie
nowej chrześcijańskiej, którą im przecież kiedyś siłą narzucono. W obronie jakiej
jeszcze wiary przyjdzie kiedyś mnie i moim następcom walczyć i umierać?
Książki o wojnie światowej, które zresztą lubiłem czytać, gdyż wojny były moją
namiętnością, dostarczały mi z jednej strony dużo przyjemności, ale
z drugiej
wielu nieznośnych wątpliwości. Na przykład: dlaczego, jakim prawem, przed bitwą
księża po obu stronach odprawiają nabożeństwa i modlą się do Boga o
zwycięstwo? W tym czasie, a może nawet nieco wcześniej, pod wpływem
przeżycia związanego z przekroczeniem granicy, legalnym zresztą, w
towarzystwie rodziców, zwątpiłem także w sens podziału świata na państwa.
Przekonałem się mianowicie, że w miejscu, które na mapie oznaczone było grubą
fioletową linią - nie istniała żadna granica. Nie było tam żadnego płotu, siatki
ani drutu kolczastego, a co dziwniejsze - jeszcze daleko po tamtej stronie
„granicy” ludzie mówili tym samym językiem. Od ojca dowiedziałem się, że tak
jest niemal wszędzie: po naszej stronie dużo ludzi mówi po niemiecku,
ukraińsku, rosyjsku, a po tamtej żyją ludzie mówiący po polsku. Nawet rzeki
nie dzielą ludzi. Na przykład po francuskiej stronie wielkiego Renu mieszkają
Niemcy, a po niemieckiej - Francuzi. I jest tak, że Niemcy muszą służyć w
wojsku francuskim, a Francuzi w niemieckim, a potem jak wybucha wojna, to
Francuzi strzelają do Francuzów, a Niemcy do Niemców. Co gorsza,
uprzytomniłem sobie, że mój własny ojciec mógł zginąć za cesarza austriackiego
albo moskiewskiego cara. Nie zginął, ale mógł zginąć!
-
-
Tatuś mógł zginąć?!
Niewiele brakowało. Dziesięć centymetrów, czasem nawet mniej.
To już było potworne. Ale mój ojciec jakoś się tym nie przejmował.
Powiedział tylko, że cała ziemia usiana jest grobami ludzi, którzy zginęli za
cudzą sprawę. Pomyślałem, że jeśli Bóg jest, to wszystko zostanie sprawiedliwie
i pomyślnie załatwione - ale co będzie, jak Boga nie ma? Nie wiem, czy świat
zawsze był tak niedorzeczny, w każdym razie na moich oczach, czyli za mojego
życia, komplikował się niemożliwie. Komu tu było wierzyć, w co wierzyć i jak żyć
na takim świecie? Czyja to wina, że świat jest taki - wina ludzi czy Pana Boga?
Bo na przykład: ja. Mam ręce i nogi, jestem zdrów (nie licząc szkarlatyny,
zapalenia oskrzeli i od czasu do czasu anginy). Słyszę, widzę, poruszam się.
Biegam. A jak się rozpędzę, to unoszę się w powietrze, jakbym miał skrzydła, i
płynę nad łąką, nad rzeką, nad lasem. Wspinam się na drzewa, wdrapuję na
górki, przeskakuję na drugi brzeg potoku. Ale kolega Gutmann ma tyle lat co ja,
to znaczy dwanaście, i nosi już okulary. Jak zdejmie okulary, to nic nie widzi,
może nie tak, żeby całkiem nic, ale mało co. Jeden chłopak, nazywa się Podoski,
jest garbaty, a pewna koleżanka zachorowała, poszła do szpitala, leży
nieruchomo i podobno już nigdy nie będzie mogła chodzić do szkoły. Dwie
koleżanki i jeden kolega zanieśli jej do szpitala bukiet róż, kolorowe papiery,
klej i nożyczki, żeby mogła wycinać ludzi, zwierzęta i kwiaty. A ja tymczasem
sobie beztrosko idę, biegnę, płynę, lecę. Mijam domy, bramy, sklepy, drzewa. Ale
oto idzie człowiek, którego znam z widzenia. Znam go, chociaż człowiek ten nie
ma właściwie twarzy, to znaczy ma tylko połowę twarzy. Druga połowa jego twarzy
jest zrobiona jakby z wątroby, z fioletowo-brązowo-czerwo-nego mięsa, pokrytego
bąblami i strupami. Człowiek ten ma więc połowę nosa, ust i brody, jeden
policzek, połowę czoła i połowę karku. Okropność. Zapomnijmy to prędko. Więc
widzę tego człowieka z daleka i jeśli mam dokąd, to skręcam w prawo albo w
lewo, jeśli nie, to spuszczam oczy, odwracam głowę, nie patrzę na niego. Jego
widok nie wzbudza we mnie litości (chociaż może trochę, bo ja wiem?), tylko
brzydzi, przyprawia o mdłości, a nawet obraża. Mijam go, przystaję kolo
fryzjera i w wąskim, oprawionym w złotą ramę lustrze widzę swoją twarz: jest
jasna, czysta, moje oczy są niebieskie, włosy koloru zboża, jak mawia moja
mama, kiedy chce opisać komuś mój wygląd, ale raczej żyta niż pszenicy. To, że
nie jestem chory, garbaty ani oszpecony przez chorobę, sprawia mi oczywiście
pewne zadowolenie, ale ogólnie rzecz biorąc, pogłębia mój niepokój. Człowieka z
połową krwawej twarzy widuję często na ulicy, ale nie zdarzyło mi się go
zobaczyć w kościele, pewnie modli się w domu, jeśli w ogóle się modli. Człowiek
ten nie bywa też nigdy w kinie ani w teatrze. Ktoś powiedział mi o nim, że jest
bogaty, więc nie musi pracować. Pisze podobno artykuły do jakiejś gazety i
zbiera znaczki pocztowe. Myśl, że łączy nas jednak coś, mianowicie zbieranie
znaczków, napawa mnie nowym, nieznanym, trudnym do określenia uczuciem -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin