Kornel Filipowicz - Scena końcowa.pdf

(68 KB) Pobierz
Scena końcowa
Dzisiaj jest świeży i pogodny ranek, stoję w kolejce do kasy ogrodu
zoologicznego, jednego z największych i najdawniejszych w Europie. Mam
przed
sobą Japończyków w srebrnych okularach, milczących, grzecznych, uważnych,
wycieczkę z Indii, smagłe i smukłe jak trzciny kobiety, mężczyzn w białych
furażerkach, jakichś Anglików i Amerykanów obwieszonych aparatami
fotograficznymi. Kupuję bilet z osobno płatnym dodatkiem uprawniającym do
zwiedzania akwarium, terrarium i nowego pawilonu małp, a także kolorowy
folder z planem, który ułatwi mi orientację. Siadam na ławce, mijają mnie ci,
którzy stali w kolejce za mną. Jacyś Francuzi, Murzyni, Arabowie. Z głębi
ogrodu, spomiędzy drzew i zarośli, słychać pomrukiwanie lwów i krzyki
ptaków. Pogoda jest słoneczna, migotliwa. Po niebie płyną małe obłoczki,
przesłaniają co chwila słońce. Zieleń zmienia tonacje, na trawie kładą się
cienie, nasilają się, rozjaśniają. Wśród zieleni zapalają się i gasną kolorowe
kwiaty. Oglądam plan, obmyślam marszrutę i cieszę się, że za chwilę zobaczę
znajomego lwa, który może raczy odwrócić głowę i zaszczycić mnie spojrzeniem,
że będę długo stał i patrzył na gibkie ociekające wodą ciało foki w
niewiarygodnie zręcznym ruchu. Zobaczę orła i żółwia. Nieruchomego, jakby
odlanego z brązu i pokrytego wiekową patyną, krokodyla.
Kiedy podniosłem oczy, zobaczyłem stojącego na ścieżce, bardzo blisko
mnie - różowego flaminga. Zjawił się niepostrzeżenie, cicho jak duch, wyszedł
pewnie z szuwarów okalających basen. Stał na swoich długich i cienkich jak
źdźbła trzciny nogach i patrzył na mnie. Wyciągnąłem do niego rękę,
pustą, bo
nie miałem mu co dać, i chyba uśmiechnąłem się. Flaming cofnął się o krok, ale
nie oddalił się. Może nie chciał niczego ode mnie, tylko pragnął się przywitać?
Gdy wstałem z ławki, aby odejść, flaming pozostał tam, gdzie był, pośrodku
ścieżki, patrzył, ale nie ruszył się z miejsca.
Szedłem ścieżką wśród dziwnej, na pół swojskiej, na pół egzotycznej
roślinności, wzdłuż szpaleru czerwonych, przyciętych geometrycznie buków,
mijałem cedry i olchy, sztywne, srebrne, jakby osypane śniegiem świerki
kanadyjskie i brzozy o delikatnych wiotkich gałązkach i jasnozielonych listkach.
Drzewa śródziemnomorskie sąsiadowały z drzewami dalekiej północy, roślinność
alpejska krzewiła się pod palmami. Myślałem potem często o tym błahym
zdarzeniu, jakim było spotkanie z flamingiem, jednym z tych zwierząt, które nie
będąc specjalnie interesujące, są kolorową cukierkową ozdobą każdego
szanującego się ogrodu zoologicznego, niczym więcej, myślałem o tym, gdyż
spotkanie to było przyczyną czegoś bardzo poważnego. Być może, nawet na
pewno, gdyby nie spotkanie z flamingiem, nie byłbym świadkiem pewnej
wstrząsającej sceny, nie zobaczyłbym tego, co jest tematem opowiadania. Otóż
po prostu: flaming uruchomił w moim mózgu pewien krótki proces myślowy,
który wpłynął na zmianę mojej marszruty po ogrodzie zoologicznym.
Rozumowałem mniej więcej tak: flaming opuścił swoje stado, i to było niezwykłe.
Ale widocznie był to jakiś osobnik nietypowy, odchylony od normy zachowania,
albo ptak był kiedyś chory lub ranny i leczony indywidualnie nabył jakichś
odruchów warunkowych, które kazały mu oczekiwać od człowieka czegoś więcej
niż od stada, jakiegoś szczególnie smacznego i pożywnego kęsa. Może był
ulubieńcem kogoś, kto zjawiał się właśnie o tej porze i karmił go? Następna moja
myśl była taka: ale zwiedzającym nie wolno karmić zwierząt, pouczają o tym
tablice i dowiedzieć się tego można z informatora. A dalej: nie widziałem nigdy w
tym zoo zwierząt jedzących. Może warto zobaczyć? W moim prospekcie podane
są oficjalne godziny karmienia zwierząt. Oto one: 9-10 - małpy, 10-11 - wielkie
koty, czyli lwy, tygrysy, pumy, 11-12 - krokodyle, aligatory, inne płazy i gady,
także ryby. Moim pierwotnym zamiarem było zwiedzanie ogrodu zoologicznego
zgodnie z kierunkiem systematyki państwa zwierząt. Zresztą przeważnie tak
postępowałem, był to nawyk starego przyrodnika. Myślałem więc i dzisiaj
rozpocząć od akwarium, od istot bezkręgowych, tych różnych kolorowych i
dziwnych jamochłonów, gąbek, korali, fantastycznych, bezkształtnych, które
zdają się być dziełem przypadku lub kaprysu, materiałem dekoracyjnym
przyrody, ozdobą dna morskiego. Są dywanami, bukietami, uświetnieniem
podwodnych salonów, jaskiń, grot. Dopiero na ich tle będę widział ryby o
kształtach przedziwnych, ale już skonsolidowanych, i zobaczę po kolei wszystko,
poprzez węże, jaszczurki, krokodyle, ryby i ptaki aż do tych bliskich nam istot,
które przestały być niewolnikami środowiska, igraszką wody i powietrza, które coś
niecoś już kojarzą i rozumieją.
W
czasie mojej wędrówki będzie mi towarzyszyła
cala wiedza, której mnie uczono na pewnym bardzo dobrym uniwersytecie
polskim, i wszystko, czego dowiedziałem się z książek. Raz jeszcze przekonam się,
że prymitywna wa-kuola, pulsująca wewnątrz przeźroczystej komórki
pierwotniaka, będzie kiedyś prawdziwym sercem, a pojedynczy zwój nerwowy -
mózgiem. Że ciała zwierząt kryć będą w sobie coraz doskonalsze narządy i
organy, że ruchy zwierząt będą coraz bardziej celowe, czynności coraz bardziej
skomplikowane, ich życie coraz bogatsze.
Spojrzawszy na zegarek, stwierdziłem, że jest właśnie pół do dziesiątej. Po
chwili spojrzałem jeszcze raz, i to drugie spojrzenie uprzytomniło mi, że
gdybym
rozpoczął wędrówkę, jak na początku planowałem, od akwarium, nie zobaczyłbym
w ogóle zwierząt jedzących, gdyż do małp dotarłbym koło południa, a było
jeszcze za wcześnie na karmienie ryb i krokodyli. Poruszając się więc zgodnie z
systematyką zwierząt, straciłbym okazję widzenia czegoś, co się nie tak często w
ogrodach zoologicznych widzieć zdarza: po prostu jak zwierzęta jedzą, jak
wydzierają sobie kęsy, grymaszą, karmią dzieci. Skręciłem więc w prawo - i
wszystko, co w moim opowiadaniu jest najważniejsze, zaczyna się dopiero
teraz. Tamto, co napisałem wcześniej, jest właściwie niepotrzebne. Byłem zawsze
zdania, że w pisaniu to, co jest niepotrzebne, nie jest obojętne,
gdyż niszczy,
rozkłada to, co jest potrzebne. Po co więc było to opisywać? Mimo że jestem
bardzo skory do skreślania, coś, nie wiem co, każe mi jednak tym razem nie
skreślać tego, co napisałem. Zróbmy więc wyjątek, pozostawmy to, co jest
niepotrzebne, i przyjmijmy, że moje opowiadanie zaczyna się dopiero w tym
miejscu:
Poszedłem ścieżką w prawo, minąłem okrągły gazon obsadzony kwitnącymi
żółto różami i poprzez brązowo-szare pnie kasztanów zobaczyłem dzielnicę małp:
białe ściany pawilonów, okratowane wybiegi, bezlistne kikuty drzew, miniatury
skał. Pośrodku tej dzielnicy piętrzył się okazały niedawno wzniesiony budynek,
przeznaczony dla goryli. Tutejszy zwierzyniec szczycił się najlepszymi podobno w
świecie osiągnięciami w ich hodowli. Najwyższym przyrostem, najniższą
śmiertelnością. Nowoczesne metody żywienia i leczenia sprawiły, że maleńkie,
ale złośliwe bakterie zapalenia płuc przestały już walić z nóg dwustukilowe
samce, ich samice nie roniły martwych płodów, ich dzieci nie miały krzywicy,
nie umierały na biegunkę. Chowały się zdrowo i pomyślnie, można było mieć
nadzieję, że dożyją wieku sędziwego. Pewien dziennikarz, z którym niedawno,
dwa czy trzy dni temu, rozmawiałem, opowiadał mi, że naukowcy opiekujący się
tutejszym zwierzyńcem mieli dalsze i bardzo ambitne plany. Wyniki ich studiów
psychologicznych nad osobowością naszych najbliższych kuzynów (tak ich
nazwał), trzymane jeszcze w tajemnicy, miały być rewelacyjne. Mój rozmówca nie
był oczywiście biologiem, miał o tej nauce raczej mgliste wyobrażenie.
Przypuszczam, że pragnął zachęcić mnie tylko do zwiedzenia ogrodu
zoologicznego jako osobliwości miasta i że czynił to w rozmowie z każdym
obcokrajowcem. W moim wypadku mógł sobie to darować, gdyż i bez jego
namowy byłbym tutaj dziś czy jutro trafił.
Przysiadłem jeszcze na chwilę na ławce, już blisko domu mieszkalnego
goryli, aby przed wejściem wypalić ostatniego papierosa, i patrzyłem na
wznoszące się pod gołym niebem, zbudowane z kamieni zlepionych cementem,
sztuczne skały Gibraltaru, na których żyły ostatnie małpy Europy. W pawilonach
rozrzuconych wśród drzew i żywopłotów mieszkało mnóstwo małp, mniejszych i
większych, różnego pochodzenia, bliższych nam i dalekich. Niektóre z nich były
już tak odległymi naszymi krewniakami, że przypominały bardziej niedźwiedzie,
rysie, łasice, a nawet szczury, niż małpy. Ale pozory myliły. Anatomia, morfologia
i fizjologia dostarczyły bowiem o nich wiedzy, która nie pozwalała
uznać je za
niedźwiadki ani zaliczyć do kotów czy gryzoni. Kończyłem palić papierosa,
myśląc o takich różnych sprawach, a raczej pozwalając mojej wyobraźni na
luźne i powierzchowne kojarzenie myśli - gdy nagle zobaczyłem blisko siebie
dwa duże samochody, czarny i biały, zatrzymujące się gwałtownie naprzeciw
wejścia do pawilonu goryli. Były to na pewno jakieś samochody służbowe,
gdyż
przyjechały od strony bramy, drogą główną, zamkniętą dla ruchu kołowego. Z
samochodów wysiadło kilku mężczyzn, wśród nich jeden w białym lekarskim
kitlu, i pośpiesznie weszło do pawilonu, w którym mieszkały goryle. Źle to
opisałem, gdyż naprawdę odbyło się to w taki sposób: z grupki mężczyzn
oddzielił się i wysunął do przodu starszy siwy pan w myśliwskich butach na
grubej podeszwie, w kraciastej marynarce i włóczkowej czapce na głowie, wszedł
pierwszy, a dopiero za nim ten w białym kitlu i reszta przybyłych. Jeżeli opisuję
tak dokładne szczegóły, to tylko dlatego, że w tej krótkiej scenie, w
automatyzmie ruchów, w zachowanej jeszcze, ale bardzo pośpiesznej i
skróconej ceremonii wejścia było coś, co kazało mi natychmiast wstać i podążyć
za wchodzącymi do pawilonu. Kiedy byłem już blisko drzwi, minął mnie
człowiek w mundurze jakby woźnego albo strażnika. Był zdyszany, widocznie
biegł. Teraz zwolnił, ale przy wejściu, w sposób stanowczy, odsuwając mnie
łokciem, wymusił sobie pierwszeństwo. Był widocznie jakiś bardzo ważny powód
tego dyskretnego pośpiechu. Coś tam wewnątrz budynku działo się albo już się
stało. Wypadek, zbrodnia, porwanie? W dramatycznym napięciu tej chwili było
coś tajemniczego, jak w kronice filmowej, i zapowiadało następne obrazy, które
być może dadzą wyjaśnienie: zobaczymy, jak wynoszą kogoś ciężko rannego lub
nieżywego, wyprowadzają przestępcę.
W błysku fleszów zobaczymy na moment sprawcę, skutego lub
prowadzonego pod ramię przez policjantów, w ułamku sekundy ujrzymy jego
twarz na zbliżeniu, ponurą albo głupio uśmiechniętą lub nijaką, nic niemówiącą.
Przeżyjemy jeszcze jedno widowisko z tych, których nie oszczędza nam
współczesność. Chwilę zdumienia i przerażenia z powodu czegoś strasznego i
bezsensownego, co wydarzyło się znów między nami, ludźmi.
Wszedłszy jednak do środka, doznałem w pierwszej chwili zawodu - nic się
bowiem nie działo. Była cisza, panował półmrok, tylko za pancerną, wielką
długą jak panoramiczny ekran, szybą, zamykającą i oddzielającą część
mieszkalną goryli, było jasno. Ludzi było mało, stali grupkami, patrzyli na
zwierzęta za szybą. Kilka osób nie interesowało się w ogóle zwierzętami. Oglądali
rozwieszone na ścianach plansze, na których pokazano rozsiedlenie
małp na
obu półkulach świata. Widać było sylwetki małp na tle skał, nad brzegami rzek, w
koronach rozłożystych drzew. Ziemia, drzewa, skały i zwierzęta przedstawione
były co prawda schematycznie, ale dawały zupełnie niezłe wyobrażenie o ich
wyglądzie i środowisku, w którym żyją. Panowie, którzy przed chwilą wysiedli z
samochodów i którym było tak śpieszno, stali teraz trochę na boku i spokojnie
rozmawiali, w tej chwili nawet nie rozmawiali, tylko słuchali tego, co mówił ten
starszy jegomość w myśliwskich butach i sportowej czapce. Jeden z nich, ten w
lekarskim kitlu, zapisywał coś pilnie w notesie. Było spokojnie, nic się nie
działo. Może już było po wszystkim? Po zbrodni dokonanej, po usunięciu ciała,
zmyciu krwi, ujęciu zbrodniarza? Trzeba było jeszcze paru sekund, abym
zrozumiał, co się stało. To, co się stało - trwało jeszcze. Na tle białych, wyłożonych
kafelkami ścian widać było masywne, zwaliste ciała goryli zastygłe w
absolutnym bezruchu. Wyglądało to tak, jakby za szybą nie było żywych
zwierząt, tylko powiększone do ogromnych rozmiarów migawkowe zdjęcie. Obraz
był wyraźny, czysty, ale nieruchomy. Ułamek sekundy został zatrzymany i
utrwalony i będzie istniał zawsze taki sam, gdyż nic już w nim zmienić
pantomimie lub żywym obrazie, jakaś kompozycja, obraz miał własną
się nie
może. Ale układ sceny nie był chaotyczny, przypadkowy, była w nim, niby w
i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin