BOLESŁAW PRUS - OPOWIADANIE LEKARZA.pdf

(75 KB) Pobierz
OPOWIADANIE LEKARZA
Kilkanaście lat tonu garstka "inteligentnych" warszawian zbierała się w pewnej
cukierni. Schodziliśmy się nad wieczorem, pijaliśmy kawę i herbatę, jadaliśmy
ciastka i lody i naturalnie rozmawialiśmy o wypadkach bieżących. Zebrania te
nazywały się "giełdą", albowiem prawie każdy uczestnik przynosił z sobą nowiny i
sprzedawał je towarzyszom - za inne nowiny, takiej samej wartości.
- Słyszeliście, że A. przegrał w karty trzy tysiące rubli i nie zapłacił?
- A czy wiecie, że B. zeszedł pana C. na bardzo czulej rozmowie ze swoją żoną?...
- Stare dzieje!... Ciekawe jest to, że pana E. przydybano na kasowych nadużyciach i
będzie proces...
Nowin tych między innymi słuchał zazwyczaj milczący lekarz, nazwijmy go -
Steckim. Spokojnie oglądał ilustracje i nagle wybuchnął krótkim śmiechem.
"Giełdziarze" umilkli, a jeden z. nich, może dotknięty śmiechem, zapytał:
- Cóż się to stało doktorowi?...
- Przypomniałem sobie pewne zdarzenie - odparł Stocki i w dalszym ciągu oglądał
drzeworyty.
Śmiech jego zmroził towarzystwo. Przestano opowiadać sobie "wiadomości
giełdowe", a poczęto rozmawiać o pogodzie. Wreszcie ten i ów podniósł się z krzesła,
a po upływie kilku minut
Zostaliśmy tylko we dwu: Stecki i ja.
- Przejdźmy się po ogrodzie - rzekł lekarz.
A gdy znaleźliśmy się w alei, dodał:
- My tu jednak nieźle oporządzamy bliźnich!... Gdyby opinie miały moc
urzeczywistniania się, jedna połowa naszych znajomych musiałaby iść do kryminału,
druga do grobu.
- Chyba zanadto pesymistycznie sądzisz pan nasze... zamiłowanie nowin. Prawda, że
niekiedy powtarzamy niemożliwe i nawet ohydne pogłoski, ale robimy to w sposób
tak oględny, tak nieledwie serdeczny, że chyba nikomu nie wyrządzamy krzywdy.
Przypomnij pan sobie choćby dzisiejsze anegdoty. Wprawdzie jeden mówił, że E.
przyłapano na kradzieży, ale ktoś drugi zaraz temu zaprzeczył, a trzeci wspominając
o romansie pani B. z panem C. nie omieszkał dodać, że wiadomość ta robi wrażenie
plotki.
- A jednak bywają nieszczęśliwi, których zabija plotka nawet opowiedziana z
poprawkami i zastrzeżeniami - odparł zamyślony lekarz.
- Znał pan takiego nieszczęśliwca?... - spytałem.
- Prawie że znałem - odpowiedział i po chwili zaczął historię, którą tu wiernie
powtarzam.
----------------------------------
Z małych przyczyn niekiedy rodzą się duże skutki. W marcu 187* roku, jako student
piątego kursu medycyny, biegłem do szpitala, ażeby dowiedzieć się o rezultacie
analizy zrobionej dla jednego z moich chorych.
Powtarzam: biegłem do szpitala, gdyż właśnie, podczas mojej wędrówki, ustępująca
zima wysypywała resztę śniegu w postaci mokrych płatów padających tak gęsto, że
przechodnie robili się podobnymi do białych niedźwiedzi. Gdyby nie ten śnieg,
szedłbym znacznie wolniej, spóźniłbym się o parę minut i nie spotkałbym w
szpitalnej sieni rzadko widywanego kolegi, zwanego Parmezanem, ponieważ chwalił
się raz, że jego dziadek należał do farmazonów. Parmezan, przy pomocy szwajcara,
oczyszczał swój wiotki paltocik ze śniegu wołając melodramatycznym głosem:
- Milion szkarlatyn i tyfusów!... Nie dość, że przemoczyłem nogi, ale jeszcze wpadła
mi za kołnierz grudka śniegu. Brrr!...
Błysnął żółtawymi oczyma, otrząsnął się i poszliśmy razem na korytarz, właśnie w
chwili kiedy po zawiei grudniowej w wysokich oknach szpitala ukazało się słońce
prawie majowe.
- No spojrzyj, kolega - zawołał Parmezan - czy to podle słońce nie mogło wystąpić
przed dziesięciu minutami ?...
Znowu otrząsnął się i tak energicznie tupnął w podłogę, że w korytarzu
odpowiedziało dźwięczne echo. Na ten odgłos uchyliły się najbliższe drzwi i
usłyszeliśmy upomnienie:,
- Cicho tam!... w szynku jesteście czy w stajni?... Jednocześnie ukazał się nasz
gromiciel. Byt to kolega z powodu swojej figury przezwany Basetlą. Spostrzegłszy
nas zamknął drzwi i rzekł prawie szeptem:
- Ach, to wy!... Wielki los wygraliście!... Pokażę wam tak piękny okaz suchotnika, że
bez preparowania można go umieścić w gabinecie osteologicznym... Skóra i kości...
Niech pęknę, jeżeli kiedy widziałem coś podobnego!...
- Cóż to za jeden?... - spytałem zaciekawiony.
- Wyobraźcie sobie, że jest to kolega medyk, z drugiego kursu. Odludek, pesymista,
ale co za wściekła energia w tym facecie! Jeszcze tydzień temu chodził na własnych
nogach i udzielał marnie płatnych korepetycji. (Winszuję uczniom i ich rodzicom!) A
kiedy nareszcie legł w barłogu, nikomu nie dal znać, że jest chory. Dopiero stróżka
zawiadomiła rządcę domu, rządca policję, policja uniwersytet, no i dostaliśmy go
tutaj, wątpię jednak, czy na dłużej niż tydzień. Dlatego radzę wam nasycić oczy
widokiem jego szkieletu, dopóki jest w akcji...
- Jak on się nazywa?... - zapytał skrzywiony Parmezan.
- Szwarckopf... Szwarcman... czy coś w tym rodzaju. Zresztą nie pamiętam! - odparł
Basetlą.
- Chyba zobaczymy go?... - odezwałem się do Parmezana.
- Jak chcesz - odparł nie okazując ciekawości. Weszliśmy. Chory nie leżał na ogólnej
sali, lecz w pokoju oddzielnym. Ponieważ słońce znowu zgasło i śnieg zaczął padać,
więc nie bez trudności dojrzałem na łóżku pacjenta. Wyglądał na człowieka
dwudziestokilkuletniego, miał rude włosy, rudy zarost i ciemne głębokie oczy.
Basetlą zbliżył się do niego i zaczął mówić:
- Nasz chory kolega wyobraża sobie, że ma wadę serca. Słuchałem go, ale nic nie
znalazłem. Zbadajcie wy, może który co odkryje, choć jestem pewien, że tam nic nie
ma. Kolega zdaje się być trochę zagłodzony i w tym tkwi źródło choroby; musiał za
często praktykować posty, choć jest, Boże odpuść, kalwinem.
- Musi tam jednak być jakiś nieporządek w sercu - odezwał się chory stłumionym
głosem. - Czuję to po pulsie, który jest za prędki i nieregularny.
"Szczęśliwe złudzenia!" - pomyślałem widząc, że tego biedaka chyba już nic nie
uratuje.
- A teraz przekonamy się, co znajdą koledzy - rzeki Basetlą. -Poznajcież się... kolega
Parmezan...
Usłyszawszy nazwisko chory rzucił się w łóżku i usiadł. Istotnie był przerażająco
chudy. Utkwił oczy w Parmezanie i zawołał chrapliwym głosem:
- Musisz pan być kontent, co?... Jesteś bodaj że na piątym kursie, a ja nie mogę
wygrzebać się na trzeci.
- Ależ, kolego... ja nic... - szepnął jakby tłomacząc się Parmezan.
- Niechże się to raz skończy!... - krzyczał chory. - Słuchajcie, panowie - zwrócił się
do nas. - Słuchajcie... Jak Boga kocham... daję słowo honoru, że tamtego jabłka nie
chciałem schować, tylko poprawiłem je na koszyku, ażeby nie spadło...
- Ależ, kolego... nikt o tym nie mówił... nikt nawet nie myślał!... - jąkał bardzo
zmieszany Parmezan.
- Prześladowaliście mnie wszyscy... Przez was straciłem dwa lata, przez was
musiałem uczyć największych osłów i biedaków!... - mruknął chory i upadł na
poduszkę.
Po chwili zaczął szeptać:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin