Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.pdf

(1011 KB) Pobierz
Opowiadania wieczorne -
całość
Bolesław Prus
Gebethner i Wolff, Warszawa, 1935
Pobrano z Wikiźródeł dnia 14.08.2016
BOLES ŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
OPOWIADANIA
WIECZORNE
NAKŁAD
G E B E T H N E R A I W O L F FA
WA R S Z AWA
OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL
[1]
D R U K A R N I A N A R O D O WA W K R A K O W I E
1935
P A Ł A C I R U D E R A.
ROZDZIAŁ I
W KTÓRYM CZYTELNIK POZNAJE WIELKĄ FAJKĘ
W NIEWIELKIM PAŁACU.
 Są
wyspy wśród morza, oazy wśród pustyń, a ciche dzielnice
wśród ruchliwego miasta.
 Odludzia
takie sąsiadują niekiedy z pryncypalnemi ulicami,
niekiedy stanowią ich przedłużenie i jakby ciąg dalszy, Chcąc
je odnaleźć, potrzeba z jakiejś głównej arterji ruchu i turkotu
zejść na prawo, albo na lewo. Wówczas, po upływie kilku
minut, gładki asfaltowy chodnik stanie się ostrym brukiem,
bruk zwykłym gościńcem, miejski rynsztok ścieżyną albo
rowem.
 Wielkie
kamienice ustępują miejsca żółtym, różowym,
pomarańczowym i czarnym domkom, pokrytym przegniłemi
goniami, albo parkanem ze starych desek. Jeszcze dalej spotkać
można gołębniki, pochylone skutkiem wieku, studnie z
żórawiami, przedhistoryczne olejne latarnie, grządki
kapuścianych głów i drzewa, usiłujące okrywać się liściem i
rodzić owoce.
 W
dzielnicach takich tłuścioch, jadący odrapaną dorożką z
pod Karasia, pozuje na miljonera, przeglądającego place, a
chłopak felczerski w zielonym krawacie i odprasowanym
kapeluszu udaje urzędnika z banku. Młode kobiety nie
uśmiechają się tu w przelocie, ponieważ nie ma kto podziwiać
ich białych zębów; mężczyźni włóczą się jak żółwie, gotowi co
chwilę stanąć i oglądać nawet chudego konia ze startym
grzbietem, który, przymknąwszy oczy, z wyrazem melancholji
szczypie suchotniczą trawkę.
 Dokoła
pustki sterczą wysokie kominy, czarne lub wiśniowe
dachy i ostre wieże kościołów; dokoła kipi życie: słychać gwar
głosów ludzkich, turkot wozów, bicie w dzwony, albo świst
lokomotyw. Lecz tutaj cisza. Do miejsc tych rzadko zajeżdża
szlifierz ze swym przeraźliwie dźwięczącym młotkiem, a
rzadziej jeszcze kataryniarz ze swym astmatycznym
instrumentem. Żaden baryton nie ryczy tu: „Węgle kamienne!“
żaden dyszkant nie wrzeszczy: „Węgle do samowara!“ — i
tylko czasem obdarty Żydek z Pociejowa mruczy pod nosem:
„Handel! handel!“ — umykając co rychlej do bardziej
ucywilizowanych okolic.
 Dobrzy
ludzie żyją tu bez ceremonij. W dzień powszedni,
ukryci za parkanami, doją swoje krowy, wołają: „Mal... mal...
mal... maluśki!“ na prosięta, lub dla pożytku bliźnich wyrabiają
trumny i beczki; w niedzielę zaś, w barwistych kamizelkach i
nocnych kaftanikach, zasiadają ławy, ustawione wzdłuż
domów, i rozmawiają z sąsiadami przez ogrody. Tymczasem
ich dzieci na środku ulic grają w kiczki, oblewają się wodą, lub
rzadkich przechodniów obrzucają kamieniami, stosownie do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin