Bolesław Prus - Anielka.pdf

(988 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
BOLESŁAW PRUS
Anielka
.
,
Anielka jest piękną dziewczyną, a przy tym ani ubogą, ani sierotą. Posiada wszelkie wa-
runki szczęścia: ma rodziców, uczoną guwernantkę, własnego psa i — mieszka na wsi.
A wieś, szczególniej podczas lata, jest najstosowniejszym miejscem pobytu dla dzieci.
Są one tam zdrowe, swobodne i lepiej bawią się niż w mieście.
Na obszarze kilkuset morgów spotykają wielką rozmaitość widoków, napawających
wrażeniami prostymi i spokojnymi młode ich dusze. Tam niebo nie jest próżnią między
domami, ale samoistnym sklepieniem, które dobry Bóg rozciągnął nad światem i oparł na
falistym polu. Tam są łąki pachnące, przezroczyste i chłodne strumienie, w których pływa
obfitość małych rybek. Łany jasnozielonych kłosów żyta kołysze wiatr jak niestrudzona
niańka, śpiewając półgłosem: „aa… a!… aa… a!…” — bawiąc ich pąsowymi makówkami
i niebieskim chabrem.
Między łanami widać ścieżkę, po której idzie z wolna dziecię odziane w szarą płachtę,
z ciepłymi dwojaczkami dla ojca. Dalej gościniec, gdzie znudzony długim wypoczynkiem
piasek niekiedy zrywa się w kłębach i udaje podróżnego, aby tumanić ludzi w polu. Dalej
zagony ziemniaków, gdzie drzemie pierzchliwy zając. Szare płaty ugorów, na których pasą
się zamyślone i strzygące uszami stada rogatego bydła, a dalej — już na granicy świata —
lasy, ciemne i surowe z wierzchu, hałaśliwe i wesołe we wnętrzu…
Przy gościńcu wieś ciągnie się we dwa pogięte szeregi, o parę staj — dwór otoczony
wielkim ogrodem, szeroki, dostatni. W jednym skrzydle dworu Anielka uczy się pod
okiem guwernantki, a w oszklonym ganku od ogrodu jej braciszek Józio bawi się obok
matki. Jemu jeszcze wolno bawić się w godzinach powszechnej pracy, bo on mały, ma
dopiero lat siedem.
Ładna jest wieś, w której mieszka Anielka. Ładna, gdy nad polami skowronki świer-
goczą, gdy od łąk dolatuje ciche dźwięczenie ostrzonych kos, gdy na gościńcu biegają
z krzykiem opalone dzieci, gdy we dworze po skończonych lekcjach matka z Anielką
i Józiem wyjdzie do ogrodu, aby ze wzgórza patrzeć na pola, łąki, strumienie, gościniec
i las odległy.
Może powiedzą sobie z uczuciem sprawiedliwej dumy: wszystko, co stąd wzrok obej-
mie, ożywia myśl i wola naszego ojca — to nasze! Gdyby nie on, nie byłoby tu ani tak
pięknie, ani tak dostatnio!…
A może żadna z nich nie wejdzie na wzgórek, skąd widać całą majętność, aby nie
przypominać sobie, że lasu wkrótce już nie stanie, bo go sprzedano, że na łąkach jest
mało kosiarzy, bydło nie ma co jeść na ugorach i pola są źle obsiane.
Tu i owdzie między dworskim zbożem tuła się bydlę włościańskie; do niepilnowanego
lasu wjeżdżają obce fury. Stodoły puste, budynki obdarte, w spichrzu ledwie parę garści
ziarna leży na spróchniałej podłodze. Kilka koni fornalskich rżą w stajni nad pustym
żłobem, parobcy wałęsają się po dziedzińcu, a w kuchni krzyk. Jeden z fornali woła, że
już nie będzie jadł kaszy na wieczerzę, bo ją miał dziś dwa razy, inny wyrzeka, że chleb
jest pełen ości i mniejszy, niż być powinien.
Gdzie klucznica, żeby uspokoiła swary w kuchni? Podobno jest w miasteczku, leczy
się na ból zębów, a może — szuka nowego obowiązku. Gdzie ekonom czy rządca, aby
,
dojrzeli robót w polu i nie pozwalali krzywdzić dworskich obszarów? Rządcy już od roku
nie ma, a ekonom wyjechał za własnymi interesami.
A gdzie pan tego majątku?…
O tym najmniej wiadomo. On bywa gościem w domu, nawet wówczas, gdy jego
sąsiedzi całe dnie przepędzają w polu. Ostatni raz wyjechał dziesięć dni temu kończyć
interesa. Niedawno sprzedał las i wziął trzy tysiące rubli zadatku. Ale na lesie ciążą serwi-
tuty, które wypada znieść na św. Jan. Jeżeli serwitutów nie zniosą, pan lasu nie sprzeda
i będzie musiał ustąpić z majątku, co prawda, bardzo odłużonego. Niemcy zawarli z nim
taki układ, który on pół roku temu śmiejąc się podpisał, pewny, że… jakoś to będzie!…
Bodaj to — dobre przysłowia!… Ale Anielka nie zna się jeszcze ani na przysłowiach,
ani na interesach.
Obecnie pojechał dziedzic kończyć sprawę lasu z komisją włościańską. I skończył po-
myślnie, gdyż na św. Jan ma przyjechać komisarz i asystować przy ostatecznej ugodzie
z włościanami. Podobno chłopi zdecydowali się wziąć po trzy morgi na osadę za zrzecze-
nie się swoich praw — i — wszystko pójdzie dobrze.
Z tego powodu dziedzic, pan Jan, nie śpieszył się z powrotem do domu. Dziś już nic
w gospodarstwie nie poprawi, bo to czerwiec. Weźmie się dopiero po ukończeniu interesu
leśnego. Tymczasem musi się zobaczyć z krewnym, który wyjeżdża za granicę, i udzielić
rad przyjacielowi, który się żeni.
Dziedzic był człowiekiem lekkiego serca, przynajmniej tak nazywali go rolnicy pe-
danci. Najważniejszy interes opuścił on dla rozrywki w towarzystwie ludzi dobrego tonu,
a już dla uniknięcia przykrości Bóg wie czego by się nie wyrzekł. Jakiś głos wewnętrzny
szeptał mu, że wszystko zrobi się bez jego udziału; od dzieciństwa zaś miał to przekonanie,
że ludzie jego stanowiska nie mogą nurzać się w pracy i poziomych kłopotach.
Bawić się, błyszczeć dobrym tonem, dowcipkować i utrzymywać arystokratyczne sto-
sunki — oto były cele jego życia. Innych nie znał, i z tego może powodu w ciągu kilku-
nastu lat stopniał mu w rękach naprzód majątek własny, a obecnie — posag żony.
Kiedyś (gdy się ureguluje zachwiane społeczeństwo) miał nadzieję odzyskać wszystko.
Jakim sposobem? Gdyby go o to zapytano, uśmiechnąłby się tylko i skierowałby rozmowę
na inny przedmiot.
Ludzie jego sfery rozumieli widać ten sposób; inni nie zrozumieliby go. Po co więc
wdawać się z nimi w gawędy?
Niekiedy w stadle, gdzie mąż jest istotą, która dzięki wychowaniu i stosunkom póź-
niejszym nigdy nie dotknęła stopą ziemi, trafia się żona energiczna i rozsądna. Tu na
nieszczęście nie było ani jednego, ani drugiego.
Pani Janowa, matka Anielki, za czasów kwitnącej młodości odznaczała się niepo-
spolitym wdziękiem, słodyczą charakteru i towarzyskimi zaletami. Umiała ubierać się,
przyjmować gości, grać, tańczyć i mówić po ancusku częściej niż rodowitym językiem.
Przez kilka lat po zamążpójściu bawiła się jak anioł, a mąż za nią przepadał. Później, gdy
mąż ochłonął nieco w sakramentalnej miłości, stała się wzorową żoną i po całych dniach
siedziała w domu nudząc się w sposób, o ile można, łatwy, a bezwarunkowo cnotliwy.
W końcu zaczęła chorować i od trzech mianowicie lat otoczyła się lekarstwami.
Pan tymczasem jeździł — niby Sowizdrzał — jak mówi lud. Niekiedy wpadał do domu
i prosił żonę o podpisanie jakiegoś papieru. Ta skarżyła się przed nim na samotność i brak
wygód; ale gdy mąż obiecał, że od św. Jana wszystko zmieni się na dobre, uspakajała się
i podpisywała, co chciał.
Ludzie wiejscy znali ją tylko z kościoła; w kuchni nie widziano jej nigdy. Światem jej
był dwór i niekiedy park. Lekarstwa, wystrzeganie się szkodliwych wpływów klimatycz-
nych, wspomnienia zabawy i nudy obecne — wypełniały jej życie, które znosiła raczej
z apatią niż z rezygnacją.
Położenia nie rozumiała, o możliwej stracie majątku nie myślała nigdy. Gdy doszło
do tego, że mąż począł zastawiać jej klejnoty, płakała i robiła mu wymówki. Pomimo to
dziwiła się, że nie ma tej służby, co niegdyś, i wypowiadała życzenia swoje jak za najlep-
szych czasów: „Kup mi to” — „przywieź owo” — „przyjmij tego…” — a gdy mąż woli
jej nie spełnił, nie unosiła się gniewem ani niepokoiła obawą złej przyszłości.
Anielka
„Jaś
nie e
mi tego zrobić!” — myślała nie przypuszczając nawet, aby Jaś
nie
czegoś zrobić jako kandydat na bankruta.
Pod bezpośrednim wpływem matki chował się Józio. Do czwartego roku życia kar-
miono go sagiem, manną i cukrem;, nie pozwalano mu wychodzić zbyt często na dwór,
aby się nie zgrzał lub nie zaziębił; nie dawano mu biegać, aby sobie czego nie złamał.
System ten zrobił dzieciaka wątłym; a ponieważ w owym czasie jego mama poczęła
leczyć się, więc i jego leczono. W ciągu trzech lat następnych chłopiec nauczył się trochę
po ancusku, poznał w siódmym roku życia dużo lekarstw, był uważany i sam uważał
się za chorego. Dziecko, z natury nie najgorsze i nie najbardziej tępe, zrobiło się tworem
nudnym, bojaźliwym, nieruchawym i wyglądało na idiotę.
Józio albo milczał, albo mówił o swych chorobach jak dojrzały hipokondryk. Na ob-
cych robił dziwne wrażenie, ale w domu przyzwyczajono się do niego.
Starsza siostra jego, Anielka, miała lat trzynaście. Przyszła na świat jeszcze w tej epoce,
kiedy mama bawiła się. Oddano ją więc pod dozór nianiek i piastunek, z których żadna
nie służyła we dworze dłużej roku. Z jakiego powodu? O tym podobno tylko dziedzic
wiedział.
Że zaś bony, a później guwernantki mało zajmowały się edukacją Anielki, dziecko więc
samo się wychowywało. Anielka biegała po wielkim ogrodzie, właziła na drzewa, bawiła
się z psami, a niekiedy z folwarcznymi dziećmi, na co jej jednak nie pozwalano. Czasem
wpadała do stajni i jeździła konno jak chłopczyk, co bardzo martwiło jej przewodniczki,
osoby dziwnie skromne i z tego zapewne tytułu cieszące się życzliwością dziedzica.
Lecz teoretyczne nauki dziewczęcia były strasznie zaniedbane, podobnież tak zwane
„ułożenie”. Nic tych rzeczy nie umiała, gdyż nikt jej nie uczył.
Takie okoliczności utworzyły z Anielki istotę nieco szczególną, lecz sympatyczną. Po
rodzicach odziedziczyła piękność i wrażliwość. Wiek robił ją żywą jak iskra; swoboda
zbliżyła ją do natury, którą Anielka kochała i pojmowała.
Zachowanie się jej było pełne niespodzianek. Każde silniejsze wrażenie objawiało się
w niej jak w dziecku: śmiechem, płaczem, skokami lub śpiewaniem. Rzeczy piękne lub
tylko ładne zachwycały ją; czyjś smutek i kłopot mógł ją pobudzić do aktu poświęce-
nia. Gdy zaś miała czas zastanowić się nad czym, zdania jej przypominały osobę zupełnie
rozwiniętą, nieco sentymentalną, zawsze szlachetną.
Nareszcie pewnego dnia zrobiono odkrycie, że Anielka umie bardzo mało, prawie nic,
więc — sprowadzono jej mądrą guwernantkę, pannę Walentynę.
Była to osoba w gruncie rzeczy dobra, dość umiejąca, ale na swój sposób zbakie-
rowana. Nieładna, stara panna, trochę demokratka, trochę filozofka, trochę histeryczka
i wielka pedantka. Kto ją widział przy lekcji, mógł sądzić, że patrzy na mumię. Pod zimną
jednakże powłoką kwasiło się dużo rozmaitych uczuć, które z panny Walentyny mogły
zrobić w danym razie pomocnicę mężnej Judyty, w innym — ofiarę niesumienności ja-
kiego przedstawiciela płci męskiej. Jedno i drugie w miniaturze.
Taką jest doraźna charakterystyka głównych działaczy niniejszego opowiadania. Wszy-
scy oni stąpają po podminowanym gruncie, który w języku pospolitym zwie się: ban-
kructwem.
.
,
,
-
Ktokolwiek spożywał papierowe owoce z drzewa wiedzy o złym, dobrym i nudnym, ten
nie zapomniał chyba cywilizacyjnej czynności zwanej wydawaniem lekcji.
Bez wielkiego trudu możemy uprzytomnić sobie mętne chwile, w czasie których po-
przednik nasz, wedle szkolnego spisu uczniów,
ka
albo
l a
zadaną lekcję. Pamię-
tamy chaos, jaki wypełniał całą naszą istotę od kurzu na podeszwach aż do pomady ma
włosach, gorączkowe oczekiwanie własnej kolei i pytania natrętnie cisnące się do myśli:
„A może mnie nie
ie?…
może godzina wybije?… może go inspektor wywoła?… może
stanie się coś dziwnego?…”.
Tymczasem spotniały nasz poprzednik wypowiadał ostatnie wyrazy lekcji i siadał
przypatrując się z wielką uwagą piątce, trójce albo jednostce, którą obok jego nazwiska
Anielka
rysował w swoim katalogu profesor. Potem — czuliśmy wewnątrz jakąś niezmierną ciszę,
wśród której, z łoskotem kamienia uderzającego w szybę, wywołano nasze nazwisko.
Odtąd nie czuliśmy, nie widzieli i nie myśleli nic, zasłuchani w wartki potok wyrazów,
który wypływał nam z okolic przełyku, obracał język, potykał się o zęby i poruszywszy
kolumnę powietrza tudzież władze umysłowe znudzonego profesora, krystalizował się
ostatecznie w „notesie”, przybierając tam formę mniej lub więcej opłakanego stopnia.
Błogie zadowolenie wewnętrzne bywało zwykle nagrodą tej pracy, jakąśmy (wedle
jednozgodnej opinii osób starszych) wykonali dla dobra naszej przyszłości, na którą —
piąta deklinacja łacińska, słowa:
ein, a en
i
e en,
tudzież fałszywie podane nazwiska
królów egipskich — stanowczy wpływ wywrzeć miały.
Tak rzeczy stoją w szkołach, gdzie z powodu natłoku uczniów inkwizycje pedagogiczne
odbywają się krótko i nieczęsto. W edukacji zaś prywatnej, przy której uczeń wciąż musi
wydawać lekcje, miejsce trwogi i gorączkowej niepewności zajmuje trwające kilka godzin
ogłupienie, a potem — wybuch ukontentowania, jakby nas z ukropu dobyto.
Chwila podobna zbliża się właśnie dla Anielki, wypowiadającej przed guwernantką
swoją, panną Walentyną, ostatnią popołudniową lekcję — jeografii.
Dziewczynka stoi na środku pokoju, oparłszy złożone jak do modlitwy ręce na czar-
nym, lakierowanym stole. Ciemne włosy jej w powodzi czerwcowego słońca błyszczą jak
złotymi nićmi przetkane. Machinalnie przestępuje z nóżki na nóżkę i błądzi oczyma po
drzwiach, prowadzących do pokoju matki, po suficie lub stole, zarzuconym materiałami
i narzędziami oświaty.
— Modena — trzydzieści tysięcy mieszkańców. Dla ochrony od upałów ma okryte
chodniki… Reggio, wymawiaj: Redżio…
— Ależ Reggio mówić nie potrzeba, a tym bardziej dodawać: wymawiaj. Jesteś strasz-
nie roztrzepana, moja Anielciu, a masz już lat trzynaście.
Upomnienie to wyszło z wąskich ust panny Walentyny, osoby, która cieszyła się sza-
rymi włosami, szarą twarzą, szarymi oczyma i ciemnopopielatą suknią w białe kropeczki.
— Redżio… — powtórzyła Anielka i zacięła się. Na białą twarz jej wystąpił silniejszy
rumieniec, szafirowe oczy niespokojnie przebiegały ze stołu na sufit. Aby wyjść z kłopotu,
szepnęła cicho:
— Reggio — wymawiaj: Redżio… — A potem powtórzyła głośno: Redżio… —
piętnaście tysięcy mieszkańców…
I odetchnąwszy jak tragarz, który ustawił nareszcie wielki kufer w lokalu trzeciego
piętra, mówiła dalej:
— Niedaleko tego miasta widać rozwaliny zamku Canossa…
— Kanosa! — poprawiła ją dama popielatego koloru.
Powtórnie zbita z tropu dziewczynka znowu zarumieniła się, zawahała, później po-
wtórzyła raz już wypowiedziany azes: „niedaleko tego miasta…” i kończyła:
— …na podwórzu którego cesarz Henryk IV w kornej postaci przez trzy dni błagał
Grzegorza VII, papieża, o zdjęcie klątwy,  roku… Carrara…
— Ależ nie
a a a,
tylko Karara…
— Karara… Karara nieopodal od morza, łomy marmuru, słynnego z białości…
Skończyła, dygnęła i usiadła na krześle, myśląc: „Boże! jakie to nudne…”.
Uczona dama, z której niobów ciekawie wyzierał zakurzony podkład włosienia, wzięła
do ręki pióro i po głębokim namyśle napisała w dzienniczku:
„Jeografia — dość dobrze”.
Anielka siedziała z głową pochyloną, niby nie patrząc na dziennik. Mimo to szafirowe
oczy jej zrobiły się prawie czarne, kąty ust pochyliły na dół…
„I bawić się nie pozwalają, i piszą tylko: dość dobrze — pomyślała. — Niedługo już
słońce zajdzie…”.
Dama przygarnęła do siebie książkę.
— Będzie stąd — rzekła — od „Wielkie księstwo toskańskie (starożytna Etruria)…”
aż do…
Przewróciła dwie kartki:
— Aż do: „weszły w skład królestwa włoskiego…”.
I nadgryzionym paznokciem zrobiła w oznaczonym miejscu kreskę.
Potem odchrząknęła i głosem łagodnym mówiła:
Anielka
Zgłoś jeśli naruszono regulamin