Junger E. - W stalowych burzach.pdf

(1202 KB) Pobierz
W stalowych burzach
Ernst Jünger
Poległym
Spis treści
W kredowych okopach Szampanii
Od Bazancourt do Hattonchâtel
Les Eparges
Douchy i Monchy
O codziennych walkach pozycyjnych
Przygrywka do bitwy nad Sommą
Guillemont
Koło Saint-Pierre-Vaast
Odwrót znad Sommy
We wsi Fresnoy
Przeciw Hindusom
Langemarck
Regniéville
Flandria raz jeszcze
Podwójna bitwa pod Cambrai
Nad potokiem Cojeul
Wielka Bitwa
Angielskie natarcia
Mój ostatni szturm
Przebijamy się
Posłowie
W kredowych okopach Szampanii
Pociąg zatrzymał się w Bazancourt, małym miasteczku Szampanii. Wysiedliśmy. Z niedowierzającą
nabożnością wsłuchiwaliśmy się w powolny takt walcowni frontu, melodii, do której będzie nam
dane przywyknąć w ciągu długich lat. W dali, na tle szarego grudniowego nieba rozpływała się biała
piłeczka szrapnela. Wionął ku nam oddech walki, wypełniając nas osobliwym drżeniem. Czy
przeczuwaliśmy, że niemal wszyscy zginiemy - jeden wcześniej, inny później -w dniach, gdy głuchy
pomruk przejdzie w ryk nieustannego grzmotu?
Wyszliśmy z uczelni, szkół, warsztatów, by w trakcie kilku tygodni szkolenia stopić się w jedno
wielkie, wypełnione entuzjazmem ciało. Potomkowie epoki stabilności, tęskniliśmy za czymś
niezwykłym, za wielkim niebezpieczeństwem. Wtedy to porwała nas wojna jak rausz. Ruszaliśmy
w deszczu kwiatów, róże i tętniąca krew wprawiały nas w nastrój upojenia. Wojna wszak musiała
nam to dać: wielkość, moc, odświętność. Marzył nam się męski czyn, radosny bój strzelców na
kwietnych łąkach zroszonych krwią. „Najpiękniejsza ze wszystkich to śmierć...”. Ach, byle tylko nie
siedzieć w domu, byle mieć w tym swój udział!
„Drużynami do szeregu!!”. Rozpalona wyobraźnia uspokajała się w marszu po ciężkim, gliniastym
gruncie Szampanii. Ołowiem ciążyły tornister, naboje i karabin. „Marsz krótkim krokiem! Uważać
tam z tyłu!”
Wreszcie doszliśmy do kwater 73 pułku piechoty - wsi Orainville, jednej z nędznych dziur w tej
okolicy. Stało tam pięćdziesiąt domów z cegły lub kredowego kamienia i zamek w parkowym
otoczeniu.
Ruch na wiejskiej drodze zdumiewał wzrok nawykły do miejskiego ładu. Można było dostrzec tylko
paru spłoszonych i obszarpanych cywilów; wszędzie zaś, w znoszonych strzępiastych płaszczach,
żołnierzy, o twarzach ogorzałych, okolonych wielką brodą, którzy przechadzali się wolnym krokiem
lub stali w małych grupkach pod drzwiami domów witając nas, nowicjuszy, żartobliwym
pokrzykiwaniem. W jednej z bram stała, w otoczeniu gońców, którzy pobrzękiwali menażkami,
kuchnia polowa roztaczająca ciepło i woń grochówki. Wydawać się mogło, iż życie biegnie tu nieco
wolniej, że jest przygaszone. Rozpoczynający się rozpad wsi pogłębiał jeszcze to wrażenie.
Pierwszą noc spędziliśmy w ogromnej stodole, po czym adiutant pułkowy, porucznik von Brixen,
rozdzielił nas na zamkowym podwórzu. Dostałem przydział do dziewiątej kompanii. Już ten pierwszy
dzień wojny przyniósł decydujące przeżycie. Jedząc śniadanie siedzieliśmy w szkole, gdzie nas
zakwaterowano. Raptownie zagrzmiał w pobliżu ciąg głuchych tąpnięć, a ze wszystkich domów
żołnierze runęli ku wylotowi wsi. Zrobiliśmy to samo, nie bardzo zresztą wiedząc, czemu. Ponownie
rozległ się nad nami osobliwy, dotychczas nieznany łopot i szum, który utonął w ogłuszającym
trzasku. Dziwiłem się, że ludzie wokół mnie przypadali w pełnym biegu do ziemi, jakby w obliczu
straszliwej grozy. Wydało mi się to wszystko nieco śmieszne, jak wówczas, gdy oglądając jakieś
czynności nie bardzo rozumiemy ich sens.
Wkrótce zjawiły się na wyludnionej drodze ciemne grupki niosące w pałatkach lub na splecionych
dłoniach czarne strzępy. Z osobliwie przygnębiającym poczuciem nierzeczywistości wpatrywałem
się w zakrwawioną postać, której noga zwisała z korpusu w dziwnym zakrzywieniu. Człowiek ten
wyrzucał ochrypłe „ratunku!”, jakby w jego krtań wczepiła się nagła śmierć. Niesiono go do
budynku, gdzie u wejścia powiewała flaga z czerwonym krzyżem.
Cóż to być mogło? Wojna pokazała szpony i zrzuciła maskę dobroduszności. Było to tak zagadkowe,
tak nieosobowe. Nikt nie myślał o wrogu, tej podstępnej tajemniczej istocie gdzieś w dali. Zajście to,
w pełni leżące poza granicami doświadczenia, wywarło tak ogromne wrażenie, iż tylko z najwyższym
trudem można było zrozumieć jego powiązania z rzeczywistością. Jawiło się jak upiór w jasną
godzinę południa.
Granat uderzył w portal zamku, ciskając do wejścia chmurę kamienia i odłamków, akurat, gdy
uciekali tamtędy mieszkańcy wystraszeni pierwszymi eksplozjami. Zabrał trzynaście ofiar, wśród
nich dyrygenta Gebharda, postać dobrze mi znaną z hanowerskich koncertów promenadowych.
Uwiązany koń szybciej od ludzi zwietrzył zagrożenie, zerwał się kilka sekund wcześniej i nie
draśnięty pogalopował na dziedziniec zamku.
Nieodparta ciekawość pchała mnie na miejsce tragedii, choć ostrzał mógł się w każdej chwili
powtórzyć. Obok miejsca eksplozji kołysał się szyld, na którym ręka jakiegoś dowcipnisia wypisała
słowa „Pod Granatem”. Zamek był więc już znany jako niebezpieczne miejsce. Na drodze
czerwieniły się wielkie kałuże krwi, dokoła leżały pasy i podziurawione hełmy. Odłamki poszarpały
i poprzebijały ciężkie żelazne wrota portalu, krew opryskała kamień nadproża. Czułem, jak obraz ten
siłą magnesu przyciąga mój wzrok; jednocześnie dokonywała się we mnie głęboka przemiana.
Rozmawiając z towarzyszami zauważyłem, że ten incydent niejednemu wytłumił wojenny zapał.
Tego, że i na mnie wywarł on mocne wrażenie, dowodziły liczne halucynacje słuchowe, zmieniające
każdy odgłos przejeżdżającego wozu w fatalny furkot złowieszczego granatu.
Miało to nam właściwie towarzyszyć przez całą wojnę, ów skurcz przy każdym, raptownym
i nieoczekiwanym odgłosie. Czy to przejeżdżający z hukiem pociąg, czy upadek książki, czy też nocny
krzyk - zawsze zamierało serce w poczuciu wielkiego nieznanego zagrożenia. Było to oznaką czterech
lat spędzonych w cieniu śmierci. Przeżycie to oddziaływało z taką mocą w ciemnej krainie leżącej
poza granicami świadomości, że przy zakłóceniu zwyczajnego ładu w bramy wkraczała śmierć - ów
odźwierny z przestrogą na ustach, jak w zegarze, gdzie co godzina zjawia się z kosą i klepsydrą nad
cyferblatem.
Wieczorem tego samego dnia nadeszła oczekiwana z utęsknieniem chwila, gdy obładowani
ruszyliśmy na pozycje bojowe. Droga wiodła przez ruiny wsi Betricourt wyrastające z fantastycznego
półmroku, do samotnej, ukrytej w zagajnikach jodłowych leśniczówki, „Bażanciarni”, gdzie
odpoczywała rezerwa pułkowa, w ramach której operowała do tej nocy dziewiąta kompania. Jej
dowódcą był podporucznik Brahms.
Przyjęto nas, rozdzielono na drużyny i wkrótce znaleźliśmy się w kręgu brodatych, okrytych
stwardniałą gliną wojaków, którzy powitali nas z jakąś ironiczną dobrodusznością. Pytali, jak
wygląda Hanower, czy wojna prędko się skończy. A potem rozmowa, chciwie przez nas
wyłapywana, obracała się z lakoniczną monotonią wokół fortyfikacji, kuchni polowej, odcinków
okopu, ostrzału granatniego i innych spraw wojny pozycyjnej.
Jakiś czas potem u wejścia chaty, w której się zatrzymaliśmy, zabrzmiał okrzyk „Wychodzić!”
Ustawiliśmy się w drużynach i na komendę „Ładować i zabezpieczyć” z tajemną rozkoszą
wsunęliśmy łódki ostrych naboi do magazynków.
Później rozpoczął się milczący marsz naprzód, szeregiem, na przełaj przez nocną krainę, usianą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin