Tajemnica generała wywiad Hołdysa.docx

(25 KB) Pobierz

 

Tajemnica generała

 

1

Gen. Jaruzelski opowiada Hołdysowi o strachu, genach przefiltrowanych przez głowę, byciu czarnym charakterem i wierze w Boga.

 

ZBIGNIEW HOŁDYS: Na początek chcę panu pokazać moją broń, pewnie pan nigdy nie widział z bliska gitary elektrycznej. Wy, wojskowi, posługujecie się różnymi narzędziami do strzelania – a tak wygląda moja broń. Może pan bzdriangnąć w struny, niech pan bzdriangnie.

 

WOJCIECH JARUZELSKI: A czym ona się różni od klasycznej gitary?

 

Struny ma ze stali, tu są cewki, wytwarzają pole elektromagnetyczne. Hałasuje jak silnik boeinga. Kupiłem ją w 1976 r. w Ameryce. W Polsce nie można było grać muzyki, którą my graliśmy, grałem w podłych restauracjach. Kosztowała tyle, ile tutaj wówczas mieszkanie. Potem wykonywałem na niej piosenkę „Nie bój się tego wszystkiego", a ludzie śpiewali „Nie bój się tego Jaruzelskiego".

 

Ona się zużywa przez tyle lat?

 

Odwrotnie, jest coraz lepsza i nabiera wartości. Właściwie dlaczego pan się zgodził na tę rozmowę?

 

Skłoniła mnie do tego moja córka Monika.

 

Ona bywała kiedyś w klubie Stodoła.

 

Tak. Bardzo sympatycznie o panu mówiła, poza tym czytam pana felietony we „Wprost", podobają mi się. Wiem, że pan był w Perfekcie, ale nic więcej. Zawsze mi się pan kojarzył z tym egzotycznym kapeluszem (uśmiech). Generalnie staram się już unikać wszelkiego rodzaju wywiadów. Po pierwsze, metryka, wiek, a po drugie, jestem ciężko chory. Mam nowotwór złośliwy węzłów chłonnych, kroplówki, chemię, kilka dni w szpitalu, potem parę tygodni w domu, no i znów. Mówię o tym, żeby pan miał świadomość, że rozmawia z człowiekiem, który nie jest w dobrej formie.

 

 

Bardzo źle się pan czuje po tych chemiach?

 

 

Źle. Okropna słabość. Ale nie tylko to. Wie pan, ja mam za sobą długą i trudną drogę. Była na niej i Syberia, i front, i kolejne wydarzenia, niekiedy dramatyczne, tragiczne. I wciąż jestem obiektem nieprzyjemnych sytuacji, rozprawy sądowe, różne audycje, filmy, publikacje.

 

Czyta pan to wszystko?

 

Nie wszystko, mam już skórę wygarbowaną, więc przyjmuje to ze względnym spokojem. Mieszkam na Mokotowie w willi średniej wielkości i jakości – i z coraz większym trudem, ale wciąż pisze.

 

Musi pan pamiętać, że kiedy pan miał willę, to ludzie tu nie mieli mieszkań

 

Tak, to prawda, ale wie pan, w młodości widziałem, co prawda z wyższej społecznie półki, ludzi, którzy mieszkali w czworakach. Wie pan, co to czworaki?

 

Tak.

 

To jest gorsze niż barak, bo barak miał podłogę, a tam przeważnie było klepisko, gromada ludzi w ciemnej izbie, a w sieni prosiak i kury. I te miliony fornali, małorolnych chłopów po wojnie ruszyły do miast. W tych miastach, często zapyziałych i zniszczonych, mieszkało wówczas 7 mln Polaków, a pod koniec tego systemu, w 1988 r., były ich już 24 mln. Trzeba było ich nakarmić, ubrać, wykształcić, przecież był szeroki analfabetyzm, dać im pracę i jakiś dach nad głową. Drażni mnie, jak niektórzy o tym nie pamiętają, lekceważą ten czas, a ja wiem, ze ich dziadkowi czy ojcu słoma wyłaziła z butów.

 

 

Zapytałem pana o samopoczucie, a pan mi opowiedział całą historię. Dlaczego pan nosi ciemne okulary?

 

Zaczął pan, panie Zbigniewie, naszą rozmowę od gitary, narzucając w ten sposób pewną konwencję. Ja, podobno sztywniak, spróbuje się rozluźnić. Nie uciekajmy od razu w temat „okulary". Pan dość obcesowo odniósł się do kwestii mieszkaniowej, muszę to wyjaśnić. Otóż w dekadzie lat 80. przybyło w Polsce około 3 mln obywateli. Być może, jest w tym i jakiś pański wkład, ale już nie mój. Kiedyś żartobliwie powiedziałem, że chyba ów ocet na półkach był jakimś afrodyzjakiem. A teraz półki są pełne, a przyrost wynosi zero. A gdyby tak i dziś przybyło 6 mln? Co wtedy z mieszkaniami? Co ze żłobkami, przedszkolami, szkołami? Wracam do okularów. Mam chore oczy. Były jaskra, zaćma, ale na początku zapalenie spojówek, zaczęło się na Syberii. Byłem wychowany w cieplarni, żadnej pracy fizycznej. Na zmianę beztroska wieś i sześć lat w gimnazjum księży marianów na warszawskich Bielanach. I nagle tajga, mróz, piłowanie wielkich drzew. Dużo wtedy czytałem. Wypożyczałem z biblioteki książki, oczywiście rosyjskie, bo innych nie było. Tołstoj, Czechow, Turgieniew… Nie znałem języka, zdobyłem elementarz. Przy wątłym świetle ogarka, nazywanego kaptiłka, przedzierałem się przez to jak przez dżunglę. Udało mi się poznać nieco wielką rosyjską literaturę i tym samym rosyjską duszę, chyba nieźle ją rozumiem, jest mi w ludzkim sensie bliska.

 

Coś panu pokaże, poznaje pan tego człowieka?

 

No widzi pan, trochę inaczej dziś wyglądam.

 

Pan był majorem, mając 25 lat – tyle lat ma mój syn.

 

Pierwszy stopień oficerski dostałem w 1943 r.

 

Ile pan miał lat?

 

Wtedy miałem 20.

 

Co pan robił podczas wojny?

 

Byłem dowódcą zwiadu konnego, a później szefem zwiadu pułku, bezpośrednio na froncie.

 

 

Z karabinem w ręku?

 

Z pistoletem. Zresztą zachował mi się pistolet z okresu wojny, zdobyczny, walter. Broń niemieckiego oficera.

 

O, jak to się stało?

 

Była noc, las. Ja i kilku zwiadowców. Zapamiętałem dwóch: kpr. Pieczkowski i szer. Sadowski, ten ostatni wkrótce zginął. Zobaczyliśmy z bliska Niemców, oficera. Byliśmy szybsi. „Hände hoch!", szamotanina. No i wzięliśmy go do niewoli (śmiech).

 

Strzelał pan do ludzi?

 

Zdarzało się. Ale jako zwiadowcy podczołgiwaliśmy się do okopów i wrzucaliśmy tam granaty. Jestem przekonany, że zginęło sporo Niemców. To jest wojna. Byłem na pierwszej linii, awansowałem w stopniu i stanowisku dwukrotnie, w ciągu roku. Po wojnie zostałem w wojsku, bo je polubiłem, miałem bojowe doświadczenie. Poza tym stało się ono wtedy właściwie moją rodziną, domem. Ojciec pochowany na Syberii, matka i siostra wróciły dopiero w 1946 r. A ja nie miałem nic – plecak, zapasowa koszula, szczoteczka do zębów, to wszystko. I wojsko.

 

Jacyś fajni kumple?

 

Tak, byli.

 

Rozrabialiście? Śmiało, miał pan 20 lat...

 

Powojenny czas nie sprzyjał zabawom, zwłaszcza jeśli się było w wojsku. Bezpośrednio po zakończeniu wojny przez kilka miesięcy stacjonowaliśmy na terenie Niemiec, w mieście Cottbus. To były koszary, szkolenie, dyscyplina. Surowy czas. Ja nie byłem świadkiem jakichś bezeceństw ze strony polskich żołnierzy.

 

Ale wiadomo, że miały miejsce.

 

Jeśli tak, to sporadycznie. Zapamiętałem jedynie, jak jeden z kaprali, moich podwładnych, próbował się dobierać do jakiejś Niemki. Ostro zareagowałem. A jedyny raz w życiu, kiedy uderzyłem człowieka, to było na Pomorzu Zachodnim. Trwa ostrzał, czołgam się z dwoma zwiadowcami i widzę, że jeden z nich zostaje w tyle, ociąga się, tchórzy. Mówię: „Naprzód, naprzód!", a on nie. No to zbliżyłem się i uderzyłem go w kark rękojeścią pistoletu.

 

Przyspieszył?

 

Zaraz po wojnie spotykał pan AK-owców?

 

Uściślijmy. AK została rozwiązana na początku 1945 r. rozkazem swojego dowódcy.

 

Ale ci ludzie nie zniknęli.

 

 

Tak, powstawały inne organizacje, część z nich miało charakter, nazwijmy to, „poakowski" w sensie ludzkim.

 

Byli dla pana wrogami?

 

Na szczęście nie spotkałem się z nimi oko w oko, w formie bezpośredniej walki, a jedynie ze sztabowego dystansu. Mam szacunek dla tych wszystkich, którzy kierując się patriotycznymi motywami, szli do lasu. Ale czy nie byli patriotami ci, którzy stanęli po drugiej stronie? A ci, którzy szli na Berlin? A miliony tych, którzy ruszyli do szkół, do uczelni, do pracy przy odbudowie kraju? Główną motywacją było to, że jest realna Polska, taka, jaka jest.

 

Nie był to czas na demokrację?

 

Pan tych czasów oczywiście nie może pamiętać, ale pierwsze lata powojenne to była tzw. polska droga do socjalizmu, bez doktrynerstwa. Bierut uczestniczył w uroczystościach państwowych z akcentem religijnym. Ówczesny generał Jaroszewicz na procesji Bożego Ciała prowadził prymasa pod rękę. Niewątpliwie było to traktowane instrumentalnie, ale tak było.

 

Chce pan powiedzieć, że nie wyglądało to wtedy tak groźnie, jak to się potem stało?

 

Było groźnie. Psuły się stosunki Wschód – Zachód. Przede wszystkim walki bratobójcze, a więc najbardziej bolesne. Szkoda, bo przesądziły przecież Jałta i Poczdam. W sierpniu 1945 r. mocarstwa zachodnie cofnęły uznanie rządowi emigracyjnemu w Londynie, wkrótce Polska Ludowa stała się pełnoprawnym członkiem ONZ. Nawet z najlepszymi, patriotycznymi, niepodległościowymi intencjami, z rachubą na III wojnę światową, z przyśpiewką: „Jedna bomba atomowa i wrócimy wnet do Lwowa, jeszcze jedna, ale silna i wrócimy wnet do Wilna", walka przeciwko realnemu państwu skazana była na przegraną.

 

Pan wtedy o tym wiedział?

 

To było oczywiste. Mój dziadek był powstańcem stycznia 1863, dostał wyrok 12 lat zesłania na Syberię, w wyniku amnestii wrócił po ośmiu latach. Moje pokolenie było wychowane w kulcie tego powstania i w ogóle powstań. W naszych genach to po prostu jest, ale geny trzeba przefiltrować przez głowę. Ja przeżyłem dramat 1939 r., wtedy świat mi się zawalił, państwo polskie malowane jako mocarstwo nagle przestaje istnieć. A tu jednak mozolnie powstaje państwo polskie

 

Ci, którzy byli po drugiej stronie, dawni AK-owcy, ludzie, którzy chcieli Polski absolutnie wolnej, oni odwoływali się do wielkich tradycji przedwojennych. Gdyby ich nie tępiono, być może by sprawili, ze ta Polska byłaby demokratyczna już wtedy, tego nie wiemy.

 

 

Jakim cudem?! Niech pan powie, jakim cudem? Powtórzę – przesądziła Jałta i Poczdam, klamka zapadła. Można było te klamkę szarpać, iść do lasu, ale było to skazane na klęskę, niepotrzebne ofiary. Z drugiej strony było poczucie, że powstała jakaś szansa, że Polska może być państwem, nawet ułomnym, nawet zależnym, ale państwem narodowym we wszystkich sferach jego działalności. Więc stabilności takiej Polski trzeba strzec, umacniać ją i stopniowo zmieniać. To mi później towarzyszyło. I doszło do okrągłego stołu…

 

Ale…

 

Opowiem panu taką historię. Po latach odwiedziłem majątek, w którym spędziłem dzieciństwo. Siostra, która po powrocie z Syberii tam pojechała, mówiła: „Nie jedź, bo cię serce będzie bolało. Wszystko wypalone do cna". No, ale raz mnie skusiło. Gdyby nie rzeka Brok, którą pamiętałem, i gdyby nie skarpa, na której stał dwór tobym w ogóle tego miejsca nie poznał.

 

Wysiadam z samochodu ludzie, którzy tam mieszkają, poznali mnie oczywiście, ale nie jako kilkunastoletniego Wojtusia, bo takim mnie nie pamiętali, ale jako człowieka w ciemnych okularach. Syn naszego byłego furmana, który uczył mnie jeździć konno, zaprosił do domu – nawiasem mówiąc – podobnego do tego, w którym mieszkam. Serdeczna rozmowa. Dobra pamięć o moich rodzicach. Ale co jeszcze? Dowiedziałem się, iż do końca 1946 r. tych, którzy próbowali orać i siać, ludzie z lasu przeganiali, bili pałkami, grozili „nie rusz, bo to pańskie". Właściwie powinienem się cieszyć z takiej troski o ziemskie mienie mojej rodziny. Nie cieszę się. Wręcz przeciwnie. Czy takie akcje można zapisać do tradycji niepodległościowej?

 

Mnie zastanawia to, że władza nie dopuszczała możliwości rozmowy. Za każdym razem chcieliście zdławić opozycję jak wroga, jakby nadal trwała wojna. Zawsze była używana siła militarna, aż do 1989 r., kiedy pan zobaczył, że czas wojny minął. Czy to myślenie wojenne, że z kontrrewolucją się nie rozmawia, ją się zwalcza, nie wynikało z tego, że wywodzi się pan z wojska? Pan i inni, którzy byli u władzy, tak na to patrzyliście: to jest wróg. Cyrankiewicz powiedział: „wrogowi odrąbiemy rękę", to nie było zaproszenie do rozmowy

 

Poszedł pan bardzo daleko.

 

Szerokim frontem, otaczam pana.

 

Istotnie, szerokim. Ja tego, co pan mówi, nie lekceważę. Znam wady wrodzone minionego systemu i ciężkie błędy popełnione w czasie jego funkcjonowania, zwłaszcza grzech braku prawdziwej demokracji. Były tez różne bezeceństwa, zwłaszcza potworne zbrodnie z pierwszej połowy lat 50. Ale nie jestem muzykiem, który może tworzyć dowolne kompozycje. Nie mogę uciekać w abstrakcje. Muszę trzymać się realiów. W tym bloku byliśmy, można powiedzieć, na szczególnych prawach, byliśmy swego rodzaju heretycką wyspą. Polskę cechowało wiele odrębnych rozwiązań, szerszy niż w innych państwach bloku zakres różnych swobód, zwłaszcza w obszarze kultury i sztuki, w tym tak bliskiej panu muzyki. Bezprecedensowa pozycja Kościoła, dominująca indywidualna własność chłopska. Mimo nieustających zewnętrznych nacisków nie zeszliśmy z tej drogi.

 

 

Ja tylko mówię, że w ‘56, ‘70, ‘81 używano siły. Na jakikolwiek dialog nie było szans. Stawialiście ultimatum: albo się uspokoicie, albo wjedziemy. No i wjeżdżaliście.

 

Nie bronię starych okopów. Ciągle bije się w piersi, przepraszam, żałuje, ubolewam, niektórych rzeczy się nawet wstydzę. Jednakże chodzi mi o prawdę, chcę, ażeby to wszystko wyważyć. Chociażby grudzień 1970 r. Fatalna

decyzja Władysława Gomułki. Tragedia, wielka tragedia - zginęli ludzie. Mówię z tym większą goryczą ponieważ broni użyli również żołnierze. Ale to nie było po prostu czarno-białe. Pan mówi: rozmawiać. Ale w Gdańsku i Szczecinie palono komitety, szturmowano komendy milicji, rabowano sklepy. W jakim kraju, nawet superdemokratycznym, policja nie używa siły i broni, kiedy wdzierają się do jej budynku, rzucają butelki z benzyną? Gdynia to inna, wyjątkowo bulwersująca, bolesna sprawa.

 

Bo od początku rozmowy nie było i doszło do tego, że wściekli ludzie poszli na komitety.

 

Nie, pojechało trzech członków Biura Politycznego, Kliszko, Loga-Sowiński, Kociołek.  Nie recenzuje ich roli, ale postępowanie Kliszki było skandaliczne. Kontaktowali sie z aktywem partyjnym. Z rozgorączkowanym tłumem nie było szans na rozmowę.

 

Do Magdalenki zaprosiliście wreszcie ludzi z opozycji, a nie z aktywu partyjnego. Czyli okazało się, że można.

 

Od 1970 do 1989, czyli do Magdalenki, to politycznie lata świetlne. Zmieniła się Europa i świat. Przyjście Michaiła Gorbaczowa stworzyło nową sytuację, zimna wojna stopniowo wygasała. Nie zapominam historycznych zasług i pionierskiej wręcz roli „Solidarności", pozostaje z szacunkiem dla wszystkich tych, którzy do dziś są jej wierni, pomimo nieraz dotkliwych tego konsekwencji. Ale też z satysfakcją wspominam reformatorskie kręgi władzy, ich wkład w proces przemian

 

Ucieszył się pan, że taki człowiek jak Gorbaczow się pojawił?

 

Byłem pierwszym z ówczesnych przywódców, który już w miesiąc po objęciu przez niego władzy odbył z nim długą rozmowę. W Warszawie w kwietniu 1985 r. odbywało się posiedzenie władz Układu Warszawskiego. Po zakończeniu prosiłem go, żeby został. On mówi – nie mogę, tyle obowiązków na mnie spadło. – Ale Michaile Sergiejewiczu… No dobrze, „na czasik", czyli na godzinkę. Z tej godzinki zrobiło sie pięć, odbytej w cztery oczy, otwartej, partnerskiej rozmowy.

 

 

To była zwykła, ludzka rozmowa?

 

Ludzka, on jest rzeczowym, sympatycznym człowiekiem. Postawiłem wtedy sprawę tzw. białych plam, w tym paktu Ribbentrop-Mołotow, deportacji, a zwłaszcza Katynia. Przecież to ja pierwszy, po pięciu latach usilnych starań, wydarłem oficjalne uznanie prawdy o Katyniu. To mnie Gorbaczow wręczył listy zamordowanych i oświadczył publicznie, że winę ponoszą władze radzieckie, że to było NKWD. Czy o tym się dziś mówi? Nie.

 

Bo to się wiąże z pańskim wizerunkiem. Do pewnego momentu istniał pan jako taki straszny człowiek, który potrafi wprowadzić stan wojenny. Monument w czarnych okularach. Pan płaci za to cenę. Za ten obraz przywódcy, który nie je, nie czyta, nie robi siku, jedynie rządzi silną ręką i odbiera ludziom nadzieję.

 

No, pan znów poszybował. Pan, panie Zbigniewie, jest człowiekiem trochę z innego świata. Liczyłem, że nasza rozmowa będzie raczej o żywych, aktualnych problemach. Co prawda w rozmowach ze mną stan wojenny to temat dyżurny. A to, co panu mówię, wyjaśniam od lat, w książkach, wywiadach, artykułach. Znów wracamy do tych samych wątków.

 

Kiedy mnie stan wojenny specjalnie nie interesuje. Ja pytam tak naprawdę w kółko o to, jakim jest pan człowiekiem, czy pan się bał, pytałem, czy pan do kogoś strzelał. To są dla mnie ważne, ludzkie pytania.

 

Oczywiście ma pan prawo je zadawać. Myślę, że odbywa pan tę rozmowę nie po to, żeby dowiedzieć się, czy porucznik Jaruzelski do kogoś strzelał. Ja w sprawie stanu wojennego jestem wciąż przepytywany – i słusznie. Ale dlaczego pan nie zapyta, jak do niego doszło, co się do niego przyczyniło, co go poprzedziło?

 

Jeśli to dla pana ważne…

 

4 listopada 1981 r. odbyło się tzw. Spotkanie Trzech (Józef Glemp, Lech Wałęsa i ja). Wtedy było to wydarzenie niezwykle ważne, bardzo głośne, próba znalezienia drogi do porozumienia narodowego… Całkiem niedawno w Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku odbyła się poświęcona temu tematowi konferencja historycznonaukowa. I na nią nie przybyli przedstawiciele różnych zaproszonych środowisk, w tym IPN. Po prostu temat jest niewygodny, bo pokazuje kulisy sytuacji poprzedzającej wprowadzenie stanu wojennego. Szczegóły można znaleźć w wielu moich publikacjach. W cień spychany jest okrągły stół, którego byłem współarchitektem. Przecież to mój podpis jako prezydenta noszą podstawowe akty zmieniające ustrój na nowy. Jeśli tak dalej pójdzie, to pewnego dnia może się okazać, że „Solidarność" zawarła porozumienie nie z władzą państwa, ale sama z sobą.

 

 

Przemawia przez pana gorycz.

 

Niech pan pozwoli mi skończyć. Miło jest mieć pod ręką adresata wszelkiego zła. Przyjmuję to z pokorą. Nie chcę przybierać teraz cierpiętniczej pozy, nie twierdzę, że byłem inny, niż byłem. Polska Ludowa, z całym jej bagażem, była dla mnie i milionów Polaków państwem polskim, była Ojczyzną. Z niesmakiem patrzę na tych, którzy dziś udają nowo narodzonych, i także tych pogromców komuny, którzy wtedy siedzieli jak myszy za piecem. Albo bawili się w piaskownicy, bo mieli kilka latek lub ich w ogóle nie było. Ale dziś wiedzą, gdzie stoją konfitury.

 

Wielu ludzi uważa, że w panu jest tajemnica, że pan w końcu ujawni całą prawdę. Powie pan na przykład: „Tak, zagrozili mi Rosjanie, wprowadziłem stan wojenny, żeby uratować Polskę przed Rosjanami". Dla jednych stałby się pan bohaterem narodowym, dla drugich – sowieckim pachołkiem, którym Rosja się wyręczyła.

 

Nie pójdę na łatwiznę, że wszystkiemu są winni „ruscy". Świat był podzielony na antagonistyczne bloki. Istniała żelazna zasada tzw. równowagi bezpieczeństwa stron. Destabilizacja w którymkolwiek bloku oznaczała naruszenie owej równowagi. W 1981 r. sytuacja w Polsce doszła do krawędzi. Gdyby nie 13 grudnia, to 17 grudnia by się przelało. Przedstawiłem to szczegółowo w wyjaśnieniach złożonych przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Zostały zawarte w książce pt. „Ostatnie słowo". Jest ona jeszcze w składnicach, a w księgarniach brak, nie chcą jej zamawiać. Widocznie odstrasza moje nazwisko

 

Przelało? „Solidarność" nie miała takiej siły, żeby wywołać powstanie.

 

Ale jej kierownictwo, podobnie zresztą jak władze państwa i Kościoła, nie było w stanie powstrzymać żywiołowego wybuchu. Zdaniem średniowiecznych teologów diabeł, jeśli nawet mówi prawdę – to kłamie. Przywołam więc ocenę anioła. Po zakończeniu Konferencji Episkopatu Polski, która obradowała w listopadzie 1981 r., ukazał się komunikat, a w nim, cytuje z pamięci, ale dokładnie: „Kraj nasz znalazł się w obliczu wielu niebezpieczeństw, przemieszczają się nad nim ciemne chmury, grożące bratobójczą walką". Czyli episkopat powiedział, ze sytuacja grozi wojną domową. Wie pan, decyzja o rozpoczęciu powstania warszawskiego bywa często usprawiedliwiana tym, iż młodzież była tak rozgrzana, że i tak bez rozkazu poszłaby na barykady. W końcu 1981 r. sytuacja była skrajnie napięta, benzyna rozlana. Historyk „Solidarności" prof. Jerzy Holzer pisze: „W regionach zaczynało wrzeć". Bogdan Borusewicz w książce „Konspira" mówi: „W pewnym momencie wybrani demokratycznie działacze stracili kontakt z rzeczywistością. Nastąpił amok….". Nie pyta pan, dlaczego właśnie 13 grudnia? Otóż 11-12 odbywało się w Gdańsku posiedzenie Komisji Krajowej „Solidarności". Miałem cały czas informacje stamtąd. Radykałowie byli w natarciu, realistyczne apele Lecha Wałęsy i innych osób pozostawały bez echa. Zatwierdzono wielką demonstrację w Warszawie na 17 grudnia i podjęto uchwałę ustalającą ten dzień dniem protestu w całym kraju. Był to sygnał alarmowy. Musiałem przewidywać najgorsze. 13 grudnia to była prewencja. Przecież w Budapeszcie w 1956 r. wystarczył pierwszy strzał, nie wiadomo czyj, czy kogoś ze strony organów państwa, czy demonstrantów, i rozpętała się burza.

 

 

Coraz bardziej skłaniam się ku temu, że rzeczywiście pan sam podjął decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego. Wierzę, że bał się pan wojny domowej, dramatu i że to pana motywowało. Jedno mnie zastanawia: dlaczego panu Rosjanie uwierzyli? Przecież po zmilitaryzowaniu Polski mógł pan wykonać coś nieobliczalnego, co by się pozwoliło Polsce na przykład wymknąć z Układu Warszawskiego.

 

Byliśmy w środku militarnego obwarzanka. „Wymknąć się" z niego to fantazja, abstrakcja. W ten sposób moglibyśmy również „wymknąć się" z granicy zachodniej. Pan jest człowiekiem sztuki, tak przyziemne sprawy jak gospodarka mniej pana interesują, a w 1981 r. miała ona charakter kluczowy, egzystencjalny. Ludzie nie mieli co jeść. Straszliwa była sytuacja, którą ludzie starsi i średniego pokolenia chyba dobrze pamiętają. Ale była jeszcze jedna okoliczność – zapowiedź drastycznego obniżenia przez ZSRR dostaw do Polski podstawowych surowców, w tym głównie nośników energii, ropy i gazu. Miało to nastąpić od 1 stycznia 1982 r. Co by to oznaczało w środku zimy?! Nokaut!

 

Breżniew był straszny?

 

Nie w tym rzecz. To był dramat tego wielkiego kraju, że jego przywódcy tracili z czasem kontakt z rzeczywistością. Lenin pod koniec życia był ciężko chory, u Stalina zaostrzyły się patologiczne obsesje, Breżniew… krążyły o nim anegdoty, że nawet nie wie, kogo wita na lotnisku. Andropow, Czernienko umierali rok po roku. Gorbaczow był inny, otwarty, dynamiczny.

 

 

Kto napisał przemówienie, które pan odczytał 13 grudnia?

 

Pierwszy szkic napisał Wiesław Górnicki, świetny publicysta, znakomite pióro. Ale potem poświęciłem kilka godzin, żeby to poprawić, uzupełnić, wycyzelować, nadałem temu ostateczny kształt.

 

Bał się pan?

 

To był koszmar. Chodziłem po małym pokoju przylegającym do urzędowego gabinetu, miałem nawet desperackie myśli, o samobójstwie. Ale też na moim biurku leżały wyniki badan, które wykazywały, że 70 proc. ludzi ma już dość zamętu, a 93 proc. wyraża zaufanie do wojska.

 

Robiliście takie badania?! A PZPR jakie miał w nich poparcie?

 

30 proc. To chyba świadczy o ich wiarygodności.

 

Zagląda pan czasem do tamtego tekstu?

 

No wie pan, zaglądam.

 

Pisząc to, brał pan pod uwagę, że to się może jednak skończyć straszliwą wojną? Że panu może też się coś stać?

 

Właśnie dlatego podjąłem tamtą decyzję, aby zapobiec katastrofie, bratobójczej wojnie, jej nieuchronnym konsekwencjom, zwłaszcza międzynarodowym. Widziałem to wszystko z całą wyrazistością, także jako profesjonalny wojskowy. Coś panu powiem. Jarosław Kaczyński, udzielając wywiadu Teresie Torańskiej do książki „My", mówi w pewnej chwili o „Solidarności" tamtego czasu, iż „ten monstrualny ruch, ze względu na swój charakter i konstrukcje do demokracji się nie nadawał. Gdyby »Solidarność« w 1989 r. miała siłę tej z 1981 r., to w ogóle żadnego normalnego mechanizmu demokratycznego w Polsce by się nie zbudowało".

 

To jest ironia losu, że pan go cytuje.

 

Stał się w ten sposób mimowolnie moim najlepszym adwokatem. Chociaż z drugiej strony porównał mnie z Eichmannem i uważał, że należy mi wpakować kulę w łeb. Na tym polega groteskowość tej sytuacji. I jej tragizm. A teraz prokuratura IPN oskarża mnie o kierowanie zorganizowanym związkiem przestępczym, według artykułu, na podstawie którego sadzeni są gangsterzy, bossowie różnego rodzaju band i mafii.

 

Proszę się nie gniewać, ale myśmy tak o was wtedy mówili: banda gangsterów. Gdyby pan spojrzał na to na chłodno, to dostrzegłby pan strukturę zbliżoną do rodziny Corleone. Bossowie, grupy uprzywilejowane, które terroryzowały naród. Można było człowieka unicestwić, upodlić, złamać karierę, zamknąć w więzieniu, a dla wybrańców były wille, dacze i sklepy za żółtymi firankami. Nie używam terminu „grupa przestępcza", żeby panu nie sprawiać

 

Ja się nie gniewam, nie takie rzeczy słyszałem. Tak, godne ubolewania i potępienia fakty były, jest to wałkowane od lat. Ale pan strzela z biodra, wszystko do jednego worka. To zmusza mnie do odpowiedzi. Skrócę ją obrazowo: „Były to diabelskie hordy władzy, które bez żadnego powodu napadły na anielskie hufce »Solidarności«". I oto mija 30 lat, IPN dwoi się i troi, trwa propagandowa kanonada, a połowa społeczeństwa wciąż uznaje wprowadzenie stanu wojennego za uzasadnione. Parafrazując klasyka gatunku, można by powiedzieć: „ciemny lud wersji oskarżyciela nie kupił". Przy okazji coś panu powiem: Amerykanie wiedzieli, że może być stan wojenny. Wiedzieli zresztą nie tylko od Kuklińskiego. I nie przekazali żadnego ostrzeżenia. Dla mnie był to sygnał zielonego światła.

 

 

Dlaczego, jak pan myśli?

 

Mogę się jedynie domyślać.

 

Niech pan powie.

 

Pierwsze, w co pragnę wierzyć, to, że Amerykanie nie chcieli, aby doszło do interwencji w Polsce. I do jej tragicznych dla nas skutków. Być może, uznali stan wojenny za mniejsze zło. Ale jest i drugie myślenie. Komu mogło zależeć na konflikcie w tym regionie?

 

Nie wiem.

 

Niech pan pomyśli.

 

Nie mam pojęcia.

 

Logicznie rzecz biorąc, również Amerykanom. A właściwie kołom zwanym jastrzębiami, im mogło zależeć na uwikłaniu Związku Radzieckiego w fatalną militarnie i moralnie awanturę. Ale to tylko jedna z hipotez.

 

Czy ci, którym pan najpierw zakomunikował swoją ostateczną decyzję, to byli pańscy koledzy?

 

Decyzję podjąłem o godzinie 14.00 12 grudnia 1981 r. w gronie generałów: Kiszczak, Siwicki, Janiszewski. Ale nie było to generalskie widzimisię.

 

Jak to rozumieć?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin