Lesio.doc

(1247 KB) Pobierz
oisai

JOANNA CHMIELEWSKA

Lesio

 

KOBRA

warszawa 2001


Redaktor wydania: Anna Pawłowicz Projekt okładki: Włodzimierz Kuldiński Typografia: Piotr Sztandar-Sztanderski

© Copyńght for text by Joanna Chmielewska,

Warszawa 2001 © Copyńght for cover by Włodzimierz Kuldiński,

Warszawa 2001 © Copyright for the Polish edition by Kobra Media Sp. z o.o.,

Warszawa 2001

ISBN 83-88791-00-1

Wydawca:

Kobra Media Sp. z o.o.

UP Warszawa 48, al. Niepodległości 121 02-588 Warszawa, skr. poczt. 13

Dystrybucja:

L&L Sp. z o.o. 80-445 Gdańsk, ul. Kościuszki 38/3 tel. (58) 520 35 57/58, fax (58) 344 13 38 Awatar s.c. 02-796 Warszawa, ul. Migdałowa l tel. (22) 648 58 51

Druk i oprawa:

Łódzka Drukarnia Dziełowa SA


Na mojej ścianie wisi wielka, melancholijna morda, na­malowana własnoręcznie przez Lesia na miękkiej płycie pilśniowej. Niektórzy uważają, że jest to autoportret, przy czym sam Lesio na zmianę to potwierdza owo mniemanie, to mu zaprzecza.

Lesio bowiem istnieje. Istnieje wyraźnie, realnie, zdecy­dowanie, a niekiedy nawet z hukiem. Czas jakiś temu, po­rósłszy w pierze i nabywszy pojazd mechaniczny, rozbił nim parkan na jednej z głównych ulic Wiednia, po czym ufundował nowy własnym kosztem.

Nazwy ulicy nie podam przez zwyczajne miłosierdzie. Lesio wciąż jeszcze żyje cichą nadzieją, że powieść o nim nigdy się nie ukaże, jeśli zaś się ukaże, to on nie zostanie rozpoznany. Tylko wyjątkowy takt otoczenia może pozo­stawić mu to złudzenie. Każdy, kto zna Lesia, bez żadnych wątpliwości będzie wiedział, że to on.

Charakter Lesia, acz szlachetny, jest nad wyraz skom­plikowany, dusza pełna fantazji, a życiorys bogaty w wy­darzenia. Może nie wszystkie z opisanych tu czynów w rzeczywistości popełnił. Ale z pewnością do wszystkich byt zdolny...


CZĘŚĆ PIERWSZA

ZBRODNIA NIEDOSKONAŁA

Lesio Kubajek postanowił sobie, że zamorduje personalną.

Straceńczą myśl podyktowała mu rozpacz. Perso­nalna była jego wrogiem numer jeden oraz zasadni­czą przeszkodą na drodze do zrobienia kariery. Dzień w dzień zatruwała mu życie, dzień w dzień sępimi szponami szarpała jego zdrowie i nerwy i każdego poranka przeistaczała się w symbol klęski. Nielitości-wie i bez żadnego zrozumienia dla jego artystycznie niezorganizowanej duszy wyłapywała wszystkie jego spóźnienia i bez cienia miłosierdzia zmuszała go do opisywania ich szczegółowo w specjalnej księdze du­żego formatu, zwanej książką spóźnień.

Nazwisko Lesia powtarzało się tam z podziwu godną regularnością. Z dawien dawna już zwierzch­nicy patrzyli na niego niechętnie i podejrzliwie, co­raz wyraźniej dając do zrozumienia, iż uważają go za pracownika niepełnowartościowego, niesolidne­go, a nawet wręcz podając w wątpliwość jego przy­datność do jakiejkolwiek pracy.

Codziennie z nerwowym drżeniem Lesio przekra­czał progi biura i codziennie natychmiast za nimi natykał się na personalną, potępiającym gestem po-


dającą mu ową nieszczęsną książkę spóźnień. Nie było wyjścia, musiał tam coś napisać! Jego inwencja twórcza dawno już odmówiła usług w tych chwilach i w rubryce “powód spóźnienia" figurowały wyjaśnienia jak najgo­rzej świadczące zarówno o jego poziomie umysłowym, jak i charakterze, nie mówiąc już o trybie życia, budzą­cym wstręt i odrazę w przyzwoitych ludziach. W sa­mym Lesiu treść wyjaśnień wywoływała najgłębszy niesmak! Personalna była jak granit, jak Nemezys, jak Fatum, nie dawała się niczym omamić ani przekupić, nie było sposobu ominąć jej, oszukać i uniknąć wpisu.

Innym personalnym zdarzały się niedopatrzenia służbowe. Niekiedy miękli, niekiedy zaniedbywali obowiązki, niekiedy okazywali pobłażanie i patrzyli przez palce, niekiedy zaś bywali chorzy i nie przy­chodzili do pracy. Personalna — pani Matylda — nig­dy! Miała niezłomną duszę, żelazne zdrowie i ka­mienne serce.

Ogarnięty bezdenną rozpaczą, do ostateczności zgnębiony, wyczerpany nerwowo Lesio znalazł jed­no, jedyne, radykalne wyjście: popełni zbrodnię do­skonałą!

Twórcza ta myśl zakwitła w nim po raz pierwszy w momencie, kiedy stojąc na przystanku autobuso­wym beznadziejnie usiłował zatrzymywać wszyst­kie przejeżdżające pojazdy mechaniczne z furgonet­ką do rozwożenia węgla włącznie. Zegarek nieubła­ganie wskazywał ósmą pięć, a po zmąconym paniką umyśle Lesia tłukło się rozpaczliwie pytanie, co też wpisze dziś do przeklętej rubryki.

Możliwości były na wyczerpaniu. Naprawę prze­wodów gazowych i wodociągowych załatwiał już ty­lokrotnie, że wreszcie kierownik pracowni, pełen z jednej strony podejrzeń, a z drugiej współczucia,


zaproponował mu zorganizowanie przez administrac­ję biura specjalnej ekipy sanitarnej, która doprowadzi­łaby do porządku jego instalacje domowe. W katastro­fach samochodowych i tramwajowych uczestniczył nagminnie, dziwnym trafem wychodząc z nich bez szwanku. Na każdym skrzyżowaniu natrafiał na nie­widome staruszki, które przeprowadzał przez ulicę, i na zabłąkane dzieci, które przekazywał komisariatom MO. Cierpiał na tysiączne dolegliwości, spadające na niego nieoczekiwanie wyłącznie we wczesnych godzi­nach rannych. Gubił klucze od mieszkania, gasił poża­ry, odbywał zamiejscowe rozmowy telefoniczne, a raz nawet uczestniczył w potężnej awanturze ulicznej, dotyczącej wycinania zieleni miejskiej. Ostatnio, na skutek niepokojącego zaniku inwencji twórczej, syste­matycznie zasypiał, które to wyjaśnienie, acz niewątp­liwie zgodne z prawdą, było nad wyraz niechętnie przyjmowane przez władze zwierzchnie. Tym razem już doprawdy nie wiedział, co ma napisać, i dlatego zalęgła się w nim zbrodnicza myśl.

Zaskoczony nagłym odkryciem tak znakomitego wyjścia, Lesio przestał machać na samochody. Z rę­ką wpół uniesioną do góry zastygł przy skraju chod­nika, znieruchomiałym wzrokiem wpatrzył się w prze­strzeń, na jego obliczu zaś ukazał się wyraz niemal ekstazy. Długą chwilę trwał tak w zachwyceniu, pie­szcząc w duchu promienną wizję, aż wreszcie opuś­cił rękę i stanowczym krokiem podążył do kolejki na przystanku autobusowym. Wobec rysującego się przed nim rychłego kresu udręk stratę piętnastu złotych uznał za niepotrzebną.

Rozkwitłe w nim z nagła nadzieje nadzwyczajnie podniosły go na duchu. Śmiałym krokiem wszedł do pokoju personalnej, śmiałym gestem ujął znienawi-


dzony dokument i w przypływie straceńczej odwagi napisał: “Bez powodu". Następnie oszołomiony włas­nym zuchwalstwem, udał się do swego pokoju, usiadł przy stole, zapalił papierosa, niewidzącym spojrze­niem obrzucił współpracowników i oddał się roz­myślaniom.

Zamordowanie personalnej będzie oczywiście poz­bawione jakiegokolwiek sensu, jeśli on, morderca, zostanie wykryty. Powinien to zrobić tak, żeby nie padł na niego najlżejszy nawet cień podejrzenia. Najlepiej byłoby spowodować śmierć, robiącą wra­żenie samobójczej albo też, jeszcze lepiej, natural­nej. Naturalnej... Jaka śmierć może być naturalna?

Przed zapatrzonym w okno Lesiem jęły pojawiać się czarowne obrazy. Wyraźnie widział personalną, wypadającą przez balkon z trzeciego piętra, na sku­tek niewinnego potknięcia spadającą ze schodów, tonącą w wannie oraz ginącą od trucizny zawartej w kiełbasie, grzybach i lodach. Ginącą łagodnie i bez specjalnych katuszy, miękkie serce Lesia nie mogło bowiem znieść myśli o żadnych torturach. Nie prag­nął się mścić na personalnej, po prostu musiał ją usunąć ze swej życiowej drogi.

Jak jednakże nakłonić ją do spożycia trucizny, obojętne w jakiej postaci, do skoku z okna lub też do utopienia się w wannie? Prawdopodobieństwo, iż zechce uczynić to dobrowolnie, wyłącznie dla ra­towania kariery zawodowej Lesia, było raczej zni­kome. Podstępem...? Tak, tylko podstępem. Albo też, rezygnując z naturalnej śmierci, udusić ją czym­kolwiek w sprzyjającej chwili. Ewentualnie dziabnąć nożem. Długim, ostrym nożem, najlepiej Gerlacha...

Na myśl o dziabnięciu kobiety nożem Lesio wzdrygnął się gwałtownie i oderwał wzrok od okna,


co pozwoliło mu dostrzec stojącego obok jego stołu kierownika pracowni, który najwyraźniej w świecie już od dłuższej chwili oczekiwał odpowiedzi na jakieś pytanie. Pytanie do Lesia nie dotarło, teraz więc z kolei zapatrzył się w kierownika spojrzeniem uznanym przez tego ostatniego za doskonale bezmyślne. Całko­wite przestawienie się z morderczych rozważań na sprawy służbowe wydawało się na razie niewykonalne.

— Pan jest chory? — spytał kierownik pracowni nieco podejrzliwie.

Lesio zamrugał oczami. Jako żywo czuł się naj­zdrowszy w świecie!

— Chory? — powtórzył z akcentem zdumienia. — A tak, chory — dodał szybko z nagłym ożywie­niem, przyszło mu bowiem do głowy, że to istotnie niezła myśl. — Tak się jakoś, wie pan, trochę źle czuję. Chyba się czymś zatrułem...

Kierownik pracowni przyjrzał mu się nieufnie.

— Rzeczywiście, trochę niewyraźnie pan wyglą­da. Niech się pan postara jakoś dojść do siebie. Na którą godzinę zamówił pan kierownika zespołu orzekającego?

Duszą Lesia szarpnął paniczny lęk. Jezus Mario, kierownik zespołu orzekającego!...

Nie zamówił go na żadną godzinę z tego prostego powodu, że zapomniał do niego zadzwonić. W miesz­kalnym budynku po drugiej stronie ulicy znana mu z widzenia czarująca blondynka myła wczoraj okna i ten widok, ciągnący jak magnes, zmusił go do spę­dzenia kilku godzin na służbowym balkonie. Pozo­stałe godziny wypełniły mu rozkoszne i zupełnie nierealne marzenia o blondynce i kierownik zespołu orzekającego, nie wytrzymawszy tej konkurencji, całkowicie wyleciał mu z głowy. Poprzysięgał sobie


potem zadzwonić do niego dziś o świcie, natych­miast po przyjściu do pracy, ale dziś z kolei zaprząt­nęła go bez reszty ponętna myśl o zamordowaniu personalnej.

A teraz trzeba udzielić odpowiedzi na idiotyczne pytanie kierownika pracowni!...

— Czym ja się mogłem zatruć? — powiedział Lesio, zmarszczeniem brwi podkreślając intensywny wysi­łek pamięci, a równocześnie usiłując szybko wymyś­lić jakieś zbawienne łgarstwo. — Może to szynka? W tych sklepach to teraz nie wiadomo, co sprzedają.

— Gdzie pan dostał szynkę? — spytał kierownik pracowni niedowierzająco.

W głębi duszy pomyślał sobie, że już prędzej był to alkohol, ale nie powiedział tego, bo o używaniu alkoholu przez pracowników wolał nic nie wiedzieć, a przy tym sama myśl o piciu w czasie kanikuły wydała mu się przerażająca. Wysiłek umysłowy, malujący się na twarzy Lesia, zaniepokoił go, czym prędzej więc wrócił do tematu.

— To co z tym zespołem orzekającym? Czy pan tam w ogóle dzwonił?

— Oczywiście — odparł Lesio stanowczo. — Dzwoniłem i dzwoniłem, dzwoniłem i dzwoni­łem... I dzwoniłem...

— No dobrze, dzwonił pan i co?

— I zupełnie się nie mogłem dodzwonić. Cały dzień się męczyłem.

Troje współpracowników Lesia poniechało czyn­ności służbowych. Kierownik pracowni pomyślał, że zajmuje eksponowane stanowisko, musi się więc jednak opanować.

— Tak — powiedział łagodnie. — Męczył się pan i dzwonił pan, i co? Z jakim rezultatem?


— Negatywnym — powiedział Lesio w natchnie­niu. — Dodzwoniłem się wreszcie, ale on nie podał dokładnej godziny. Prosił, żeby zadzwonić jeszcze raz dziś rano.

— No to, na litość boską, na co pan jeszcze cze­ka?! Za chwilę będę miał telefon od inwestora i nie wiem, na którą godzinę go umówić! On chce od razu zabrać projekt! Niechże pan dzwoni i niech mi pan zaraz poda dokładną godzinę! Ma pan wszystko przygotowane?

— Tak, oczywiście — odparł Lesio bez przekona­nia, bo nawet nie bardzo wiedział, co powinien mieć przygotowane. Te skomplikowane, administracyjne sprawy jakoś nigdy nie chciały pomieścić mu się w głowie. Powoli zaczął podnosić się z krzesła.

— Już dzwonię — powiedział, bez powodzenia usiłując uczynić to służbiście.

Kierownik pracowni popatrzył na niego bardzo nieufnie, zawahał się, chciał coś jeszcze dodać, ale zrezygnował z tego, machnął ręką i wyszedł z po­koju z wyrazem przygnębienia na przystojnej twa­rzy. Lesio odetchnął głęboko i rzucił się do telefonu.

Po kwadransie stało się jasne, że prześladuje go jakiś potworny pech. Przenikliwy, damski głos po­wiadomił go, że kierownik zespołu orzekającego jest w delegacji i wróci dopiero za dwa dni. Ogłu­szony ciosem Lesio przyglądał się bezmyślnie pias­towanej w ręku słuchawce telefonicznej.

— Słuchajcie, on się chyba rzeczywiście czymś zatruł — powiedziała siedząca naprzeciwko niego Barbara. — Popatrzcie, jaki blady.

Pozostali dwaj odwrócili się w kierunku Lesia z umiarkowanym zainteresowaniem. Służbowe spra­wy niejednokrotnie wywoływały bladość na licach


zaangażowanych w nie osób i zdziwienie wzbudzi­łoby raczej, gdyby Lesio kwitł rumieńcem.

— Jak się nawet zatruł, to chyba czymś, co naj­gorzej wpływa na umysł — powiedział Janusz, przyg­lądając mu się krytycznie. — Przyznaj się, gdzieś się wczoraj tak zalał? Wyglądasz już nawet nie na kaca,

ale na delirium.

— Może się nie zalał, może jadł nieświeże jajka — powiedział łagodnie Karolek. — To podobno po­woduje otępienie umysłowe.

Lesio spojrzał na nich z bolesnym wyrzutem w oczach. Wstrętne, bezduszne kreatury! Ach, gdybyż mógł się poczuć prawdziwym mężczyzną! Gdybyż wreszcie przestało go gnębić to okropne, bezustan­ne zdenerwowanie i ogłupienie, bez wątpienia spo­wodowane przeklętymi spóźnieniami! On by im wtedy pokazał! Im wszystkim i tej, która tu siedzi przy najbliższym stole i patrzy na niego nieżyczliwie i z pogardliwym niesmakiem, tej najgorszej i ach!...

najpiękniejszej!

Bo Lesio, jak prawdziwy artysta, był niesłychanie czuły na urodę płci, słusznie zwanej piękną. A ko­bieta, siedząca przy stole, była doprawdy godną tej płci przedstawicielką! Lesio nie potrafił bez drżenia patrzeć w piękne, przepastne, błękitne oczy, ocie­nione tak nieprzyzwoicie długimi czarnymi rzęsami, nie mógł tkwić nosem w głupiej, prozaicznej pracy, kiedy tuż obok poruszała się giętko smukła kibić i pozostałe bujne kształty, nie mógł powstrzymać się od spoglądania w głęboki dekolt i na nieporów­nane nogi, nie mógł wyrzec się myśli, że kiedyś tę wspaniałą kobietę zdobędzie. Zdobędzie, przeżyją razem chwilę, jakiej nikt jeszcze dotąd nie przeżył i jakiej nikt nigdy nie przeżyje, a potem ją porzuci.


Porzuci, bo musi. Nie będzie przecież rozbijał dwóch małżeństw i niszczył domu niewinnym ma­leństwom, ona ma męża, on ma żonę, obydwoje mają dzieci, będą nadal spełniać rodzinne obowiązki i wlec te jarzma z podniesionym czołem, a przeżyta chwila utraconego szczęścia będzie im świeciła jak gwiazda na firmamencie...

— Czego się pan na mnie patrzy jak wół na ma­lowane wrota? — powiedziała niechętnie piękna Bar­bara, nieświadoma swojej tragicznej przyszłości, dzielonej z Lesiem. — Denerwuje mnie to. Niech się pan patrzy gdzie indziej, skoro nie ma pan nic lepszego do roboty.

Brutalne słowa oderwały zagapionego w Barbarę i pogrążonego w rozpamiętywaniu wyśnionego ro­mansu Lesia od marzeń i wróciły go obrzydliwej rze­czywistości. Prawda, Jezus Mario, ten zespół orze­kający, co on ma teraz począć?!

— Janusz, co zrobić? — powiedział bezradnie. — Ten bydlak wyjechał w delegację.

— Nie wygłupiaj się! — przestraszył się Janusz, żywo zainteresowany tematem. — Inwestor dzisiaj przychodzi po projekt! Hipcio mu powiedział, że gotowy!

— No właśnie. A on wyjechał i będzie dopiero pojutrze. Co teraz?

— Rany boskie, nie wiem! Leczę do niego! Musisz go tym uszczęśliwić, zanim inwestor zdąży zadzwo­nić. No, słowo honoru, nie chciałbym być teraz w twojej skórze!

Lesio też bardzo nie chciał być. Skóra zamieniła mu się w zwyczajną gęsią skórkę i niemiły dreszcz przeleciał po krzyżu. Siedział dalej z otępiałym wy­razem twarzy.


— No dobrze, ale co ja mu powiem? Sam słysza­łeś, że mówiłem, że on mówił, że dziś będzie...

— Trzeba było głupio nie mówić — przerwała z gniewem Barbara. — Teraz pan nawet zełgać nie potrafi, Boże, co za niedojda! Niech pan powie, że musiał nagle wyjechać w nocy. Pradziadek mu

umarł. W umyśle Lesia błysnęła iskra inwencji. Spojrzał

na Barbarę dziękczynnie i z uwielbieniem, wstał z krze­sła, wypiął pierś, odchrząknął i bez trudu przywołu­jąc na oblicze wyraz przygnębienia, udał się do kie­rownika pracowni.

Kierownik wisiał właśnie na słuchawce, wmawia­jąc uprzejmie wiszącemu po drugiej stronie linii te­lefonicznej inwestorowi, że projekt jest dla niego do odebrania w każdej chwili. Przyniesiona przez Lesia i gorączkowo wyszeptana mu w drugie ucho nowina sprawiła, że nagle zmienił front i starając się ukryć zaskoczenie, ni z tego, ni z owego zaczął się umawiać na pojutrze. Równie zaskoczony inwestor zgodził się przyjść za dwa dni, sam nie bardzo rozumiejąc dlaczego. Zanim zdążył oprzytomnieć i zaprotesto­wać, kierownik pracowni szybko zakończył rozmo­wę, odłożył słuchawkę i zwrócił się do Lesia...

Po bardzo długiej chwili blady Lesio wyszedł z ga­binetu i oko jego padło na personalną.

No tak, więc jednak musi ją zamordować. Drugiej takiej nie ma na całym świecie. Po jej śmierci nikt już nie będzie go tak pilnował, nikt nie będzie mu podtykał przeklętej książki spóźnień, skończy się ten poranny koszmar, rujnujący mu całą egzysten­cję! Lesio wreszcie odetchnie, będzie mógł żyć jak człowiek, a nie jak zaszczute zwierzę, przestanie się dławić zdenerwowaniem, przestanie popełniać te


kretyńskie pomyłki i niedopatrzenia i narażać się na takie sceny! I dopiero wtedy pokaże, co potrafi! Bę­dzie tytanem pracy, spod rąk będą mu się sypać stosy genialnych rysunków, te wszystkie głupie gęby roz­dziawią się ze zdumienia! Będzie otoczony powsze­chnym podziwem, uznaniem, szacunkiem...!

— No i co? — spytał z zainteresowaniem Janusz.

— Nic — odparł Lesio niedbale. — Inwestor przyj­dzie pojutrze. Przekonałem go.

Usiadł przy stole, zapalił papierosa i zaczął myś­leć. W głowie układał mu się stopniowo znakomity morderczy plan...

Natychmiast po zakończeniu dnia pracy przemyś­lany do ostatniego szczegółu morderczy plan pchnął Lesia pod Cedet i ustawił w ogonku po lody Całyp-so. Zadziwiającym trafem lody Całypso były w sprze­daży. W wyniku długich rozważań przyszły zbrod­niarz uznał je za praktyczniej sze niż Bambino z uwa­gi na brak patyka w opakowaniu.

Na wszelki wypadek nabył osiem porcji. Nie miał wprawdzie pewności, czy personalna zgodzi się skon­sumować taką ilość, brał jednak pod uwagę moż­liwość zniszczenia części surowca przy obróbce i przetwarzaniu go na ś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin