Zawada Wiktor - Szukam pana Kalandra.doc

(1253 KB) Pobierz
Okładka, rysunki oraz strona tytułowa LUDWIK PACZYSSKI

Wiktor Zawada

Szukam pana Kalandra

 

 

WYDAWNICTWO LUBELSKIE LUBLIN 1971

 

 

NIE BUJAM, SŁOWO...

 

Gdyby ktokolwiek z Was zarzucił mi, że bujam, plotę koszałki-opałki, pouczam, pedagogizuję (brrr, okropne sło­wo!) - niech nie odwraca następnej kartki. Niech lepiej szmyrgnie tę książkę do najciemniejszego kąta albo odniesie na szkolną zbiórkę makulatury. Niech spali, podrze, odda młodszemu braciszkowi na gołębie.

Ale niech nie czyta!

Bo tu nie ma żadnej bujdy.

- Nie bujam, słowo - powiedział mi bohater tych stronic, Sylwek Mącik.

- Nie bujam!!! Słowo!!! - powtarzam za nim, lecz... cał­kiem na jego odpowiedzialność.

Sam niczego tu nie dodałem, nie ubarwiłem, nie wyolbrzy­miłem ani nie przesoliłem. Nie! Nie! Nie! Po tysiąckroć nie!

Najzwyczajniej w świecie zapisałem tylko to wszystko, co opowiedział mi Sylwek, szesnastoletni blondynek z trzeciego piętra naszej kamienicy. Wyrośnięty nad wiek, ze śladami wą­sa pod nosem, lecz ani orzeł klasowy, ani ostatni osiołek. Ot, zwyczajny chłopiec, jakich wielu spotykamy każdego dnia na swojej drodze.

Muszę Wam jednakże wyznać, że ostatnio schodzę z drogi tego chłopca. A wiecie dlaczego? Bo przygody Sylwka spisa­łem bez jego zgody i przyzwolenia. Co prawda, opowiadając mi je, nie żądał dochowania tajemnicy do grobowej deski, lecz mimo wszystko czuję się bardzo nieswojo.

Bo jeśli na przykład Sylwek stwierdzi, że coś pokręciłem - co wtedy? Nie poda mi ręki? Tego bym nie przeżył! Odwró­ci się do mnie plecami? Okropne! Na samą myśl o tym do­staję gęsiej skórki...

Gdybyście jednak wytrwali do ostatniej stroniczki - przy­znacie bez bicia, że przygód Sylwka nie miałem prawa za­trzymać tylko dla siebie. W końcu nie każdemu przydarzyło się coś takiego! Ja nawet zazdroszczę Sylwkowi tych przygód. I to zarówno tych do śmiechu, jak i tych do płaczu. Słowo, bez bicia! Dlatego też, nie zważając na gęsią skórkę i wysypkę na sumieniu, przysiadłem, fałdów i napisałem tę książkę.

Jeśli ucieszy Was choć trochę, to mam cichą nadzieję, że i Sylwek Mącik z trzeciego piętra naszej kamienicy pogodzi się w końcu z moim gadulstwem.

Wiktor Zawada

 

 

1. FORTEL PROFESORA SĘKA

 

Wiecie z własnego doświadczenia, jak to jest przed końcem roku szkolnego. Nerwy napięte jak postronki, głowy nabite odświeżonymi w popłochu wiadomościami, no i lęk przed pułapkami, o które podejrzewa się wszystkich bez wy­jątku nauczycieli.

W naszej klasie na trzy tygodnie przed tak zwanym ostatnim dzwonkiem panowała taka właśnie atmosfera. I jeśli był wśród nas ktoś, kogo uczniowskie sumienie nie piekło i nie swędziało - to zapewne jeden jedyny Wielki Mrówa, kujon absolutnie genialny, w dzien­niku klasowym notowany jako Jacek Krawczyk.

Podczas gdy wszyscy inni kręcili się niespokojnie w ławkach i dramatycznym szeptem regulowali zawodny ostatnio system podpowiadania, on siedział nieporuszony, jakby od niechcenia wertując stronice podręcznika. I tylko czerwone obwódki wokół oczu stanowiły nie­zbity dowód nocnej orki, podczas której Wielki Mró­wa z pewnością nie ominął rozległych zagonów gra­matyki i historii literatury. Spokój kujona absolutnie genialnego począł z wolna spływać i na mnie.

Bo pierwszą lekcję mieliśmy tamtego dnia z postra­chem klasy, a moim ukochanym polonistą - Kapi­tanem. Zwaliśmy go tak z racji zasług wojennych, choć już ćwierć wieku temu poszedł pod kapelusz, to znaczy do cywila, i to tylko w stopniu sierżanta.

Właśnie masywna postać Kapitana wypełniła całe drzwi, a jego promienny uśmiech spod wąsów jak wie­cha rozjaśnił klasowe niebo. Z impetem grzmotnął dziennikiem o katedrę, by w następnej chwili wywołać prawdziwą detonację uderzeniem teczki do granic wytrzymałości wyładowanej książkami.

Zaraz też zamachał w naszą stronę plikiem kartek, w których w lot poznałem świeży numer Naszej Szkoły. Wczoraj wieczorem brałem przecież czynny udział w powielaniu gazetki. Zresztą to nasza IIb sta­nowiła trzon jej redakcji.

- Mącik! Mącik Sylwestrze! - poderwał mnie z ławki swoim generalskim basem. - Genialne, osiołku - komunikował już szeptem, gdy zastygłem w posta­wie zasadniczej, wyrażającej szacunek dla wojennej sławy profesora.

- Nie wiem o co... - bąknąłem niczym ostatni ciura na widok generalskich lampasów.

Na szczęście polonista wcale tego nie usłyszał.

- Fenomenalne, kłapouchu! - huknął, aż na ścianie zatańczyły portrety.

- Co, panie psorze? - Głos mój widać odzyskał moc, choć minę musiałem mieć wciąż niewyraźną, bo przecież niczego niezwykłego ani dziś, ani nigdy przed­tem nie dokonałem.

- Felieton, ośle dardanelski! Twój felieton fenome­nalny! - odkrzyknął polonista, aż klomb stokrotek, czyli piękniejsza część naszej klasy, zwrócił na mnie chabrowe, czarne i piwne oczęta.

Nawet filmowe rzęsy Hanki, wielkie i czarne jak skrzydła kruka, załopotały tylko dla mnie, piegowatego chudzielca.

- Dziękuję, panie psorze - odrzekłem ze wzrokiem wbitym w Hankę. - Nigdy nie sądziłem... - próbo­wałem udawać skromność, ale przerwał mi w połowie zdania.

- Pleciesz, osiołku! - Z zadowoleniem zacierał rę­ce. - Udałeś mi się, choć jeden w całej klasie - west­chnął z fałszywym smutkiem, bo oczy wciąż błyszczały mu śmiechem. - Jesteś, Mącik, moim najlepszym uczniem, osiołku - dodał z naciskiem.

Jeszcze raz podziękowałem ukłonem, widząc kątem oka, że Wielki Mrówa, redaktor naczelny naszej ga­zetki, zielenieje z zazdrości.

A polonista zaczął z innej beczki:

- Jak tam, Sylwek, z innymi przedmiotami?

- Z jakimi, panie Kapi... Przepraszam, panie pso­rze... - odparłem najgłupiej jak tylko można. Dobrze, bardzo dobrze wiedziałem, co profesor ma na myśli.

- Matematyka! Fizyka! I te inne... - naciskał pro­fesor.

- Jakby tu powiedzieć.... - próbowałem jeszcze zyskać na czasie, choć sam nie wiem po co. Chyba po to, by do reszty rozśmieszyć klasę. - Nie najlepiej - wyznałem w końcu szczerze.

- Tak też myślałem, osiołku betlejemski! - zahu­czało od katedry. - Podobno jesteś wyjątkowym bał­wanem?!

- Raczej tak...

Klomb stokrotek zaszemrał. Wielki Mrówa roze­śmiał się na głos. Widać wszyscy dobrze pamiętali moje ostatnie popisy przed matematykiem.

- A historia? Wychowanie obywatelskie? Biologia? Chemia? Języki?! - naglił Kapitan.

- Z historii i obywatela - pięć - odparłem. - Z biologii - cztery, z języków też. Z innych przedmio­tów również jako tako - zakończyłem już z mniejszą pewnością siebie.

Profesor zmełł w ustach jakieś pewnie wojskowe słowo komentarza mojego jako tako i przygryzł dol­ną wargę, jakby coś postanawiał.

- A spróbuj mi tylko nie zdać do trzeciej klasy! Siadaj, kłapouchu! - zakończył przesłuchanie, a ja już chyba wiedziałem, co postanowił.

Będzie mnie bronił! Musi bronić swego najlepsze­go ucznia, który w dodatku pisze genialne felietony.

A z Kapitanem liczą się w naszym liceum! Wszys­cy wiedzą, że potrafi sterroryzować calutką radę peda­gogiczną. Ma rzadki dar wskrzeszania i przeciągania za uszy z klasy do klasy swoich pupilów, choćby nawet pogrzebali ich na amen fizyk z matematykiem i chemiczką na dokładkę.

Swoją drogą, udało mi się z tym felietonem, który - z ręką na sercu - miał być recenzją ze szkolnego przedstawienia Wesela. A reżyserem był sam poloni­sta! Zakpiłem sobie trochę - nie przeczę, że z duszą na ramieniu - z aktorów, zwłaszcza zaś ze Zdzicha Borowika, klasowego Holoubka. Przybrany w kusy snopek jęczmiennej słomy - żytniej nie znaleźli w ca­łym mieście -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin