Jussi Adler-Olsen - Kobieta w klatce.rtf

(1145 KB) Pobierz
Jussi Adler-Olsen

Jussi Adler-Olsen

Kobieta w
klatce

przełożyła Joanna Cymbrykiewicz

Tytuł oryginału Kvinden i buret

 


Dedykowane Hanne Adler-Olsen.

Bez niej źródełko by wyschło.

PROLOG

Palce miała całe we krwi od drapania w gładkie ściany, a od walenia pięściami w grube szyby straciła czucie w dłoniach. Co najmniej dziesięć razy podchodziła po omacku do stalowych drzwi, wsuwała paznokcie w szczelinę i szarpała, ale drzwi były niewzruszone, a ich krawędź ostra.

W końcu, gdy paznokcie zaczęły się odrywać, upadła na lodowatą podłogę, ciężko dysząc. Z walącym sercem i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się przez chwilę w przytłaczający mrok, po czym krzyknęła. Krzyczała, aż zaczęło dzwonić jej w uszach i straciła głos.

Odchyliła głowę i znów poczuła powiew świeżego powietrza spod sufitu. Może jeśli weźmie rozbieg i podskoczy, uda jej się czegoś chwycić. Może to coś da.

Tak, może te gnojki z zewnątrz będą musiały do niej wejść.

Jeśli wceluje rozcapierzonymi palcami w oczy, może zdoła ich oślepić. Jeśli będzie wystarczająco szybka i nie zawaha się, może się udać. Może się wymknie.

Possała krwawiące palce, położyła je na ziemi i podniosła się.

Skierowała wzrok w ciemność pod sufitem. Może było za wysoko, żeby tam dosięgnąć. Może wcale nie było czego się złapać. Ale musiała spróbować. Co innego jej pozostało?

Najpierw zdjęła marynarkę i starannie ułożyła ją w kącie, żeby się o nią nie potknąć. Poderwała się z podłogi i podskoczyła, unosząc wyprostowane ręce tak wysoko, jak tylko mogła, ale na nic nie natrafiła. Powtórzyła to jeszcze kilka razy, po czym wycofała się pod ścianę, gdzie chwilę postała, aby dojść do siebie. Gdy odpoczęła, wzięła rozbieg i z całej siły rzuciła się w ciemność, wyciągając ręce z nadzieją. Przy lądowaniu poślizgnęła się na gładkiej podłodze. Upadła na bok. Zajęczała głośno, uderzywszy barkiem o beton, i wydała z siebie okrzyk, gdy jej głowa po zetknięciu ze ścianą wypełniła się nagłą jasnością.

Przez długi czas leżała zupełnie spokojnie. Chciało jej się płakać, ale powstrzymała się. Ci, którzy ją uwięzili, mogliby to źle zrozumieć. Pomyśleliby, że jest bliska kapitulacji. A było wręcz przeciwnie.

Będzie o siebie dbać. Dla nich jest kobietą w klatce, ale to ona decyduje o odległości między prętami. Będzie przywoływać myśli otwierające na świat i trzymające szaleństwo na dystans. Nigdy nie zmuszą jej do zgięcia karku. Tak postanowiła, leżąc na podłodze, z pulsującym od bólu barkiem i okiem tak opuchniętym, że nie było go widać.

Któregoś dnia uda jej się uciec.

1

2007

Carl zrobił krok w stronę lustra i przejechał palcem po skroni, w miejscu, gdzie drasnęła go kula. Rana się zagoiła, ale pod linią włosów rysowała się wyraźna blizna, jeśli ktoś w ogóle zadałby sobie trud, by jej szukać.

Komu, do diabła, by się chciało? – pomyślał, przyglądając się swojej twarzy.

Widać było, że się zmienił. Bruzdy wokół ust się pogłębiły, cienie pod oczami zrobiły się ciemniejsze, a spojrzenie zdradzało głęboką obojętność. Carl Mørck nie był już sobą, doświadczonym śledczym, który żył i oddychał dla swojej pracy. Nie był już tym wysokim, eleganckim Jutlandczykiem, na widok którego unosiły się brwi i rozchylały usta kobiet. Do czego, u diabła, miałoby mu się to przydać?

Zapiął koszulę, założył marynarkę, wypił ostatni łyk kawy i trzasnął za sobą drzwiami wejściowymi, dając do zrozumienia pozostałym mieszkańcom domu, że powinni już wyłazić z wyr. Jego wzrok powędrował ku tabliczce z nazwiskiem. Nadeszła pora ją zmienić. Minęło sporo czasu, odkąd Vigga się wyprowadziła. I choć nie mieli jeszcze rozwodu, ta historia była już zakończona.

Odwrócił się i obrał kurs na Hestestien. Gdyby udało mu się zdążyć na pociąg za dwadzieścia minut, mógłby spędzić dobre pół godziny u Hardy’ego w szpitalu, zanim ruszyłby dalej do Komendy Głównej.

Ujrzał kościół, górujący czerwienią nad nagimi drzewami, i zamyślił się nad tym, ile mimo wszystko miał szczęścia. Tylko dwa centymetry w prawo i Anker nadal by żył. Jeden centymetr w lewo, a sam byłby martwy. Kapryśne centymetry, które uchroniły go od wędrówki wzdłuż zielonych pól i chłodnych płyt nagrobnych, leżących kilkaset metrów przed nim.

Carl od dawna usiłował to zrozumieć, ale nie było mu łatwo. Nie wiedział zbyt wiele o samej śmierci. Tylko tyle, że może być nieprzewidywalna jak uderzenie pioruna albo nieskończenie spokojna, gdy już nastąpi.

Wiedział za to wszystko o tym, jak brutalne i bezsensowne może być umieranie. Naprawdę to wiedział.

Zaledwie kilka tygodni po opuszczeniu szkoły policyjnej widok pierwszej ofiary morderstwa wypalił się jak piętno na siatkówce Carla. Niewysoka, szczupła kobieta, uduszona przez męża, leżała z matowymi oczami i wyrazem twarzy, który nawiedzał Carla tygodniami. Od tamtej pory przewinęło się mnóstwo spraw. Każdego ranka przygotowywał się na najgorsze. Na widok zakrwawionych ubrań, woskowo bladych twarzy, ziejących chłodem zdjęć. Codziennie słuchał ludzkich kłamstw i usprawiedliwień. Codziennie przestępstwo w nowej odsłonie, z czasem coraz bardziej nieistotne. Dwadzieścia pięć lat w policji, a dziesięć w Wydziale Zabójstw hartowało.

Tak było do dnia, gdy pojawiła się sprawa, która skruszyła jego pancerz.

Wysłali jego, Ankera i Hardy’ego do gnijącego baraku przy szutrowej drodze w dzielnicy Amager, gdzie leżały zwłoki, czekając, by opowiedzieć swoją historię. Jak wiele razy wcześniej, to smród skłonił sąsiada do interwencji. Można by pomyśleć, że zmarły był zwykłym samotnikiem, który położył się spokojnie w swoim bałaganie i wyzionął ostatnie opary alkoholu, dopóki nie odkryto wystrzelonego z pistoletu gwoździa, wbitego do połowy w jego czaszkę. Właśnie z powodu tego gwoździa Wydział Zabójstw Policji w Kopenhadze wkroczył do akcji.

Tego dnia to zespół Carla jeździł do zgłoszeń. Ani on, ani żaden z jego dwóch kolegów nie miał nic przeciwko temu, ale Carl i tak uskarżał się na nawał pracy i ślamazarność pozostałych ekip. Ale kto mógł przewidzieć, jak fatalna będzie ta sprawa? Że w pięć minut od chwili, gdy otoczył ich trupi odór, Anker będzie leżał na podłodze w kałuży krwi, Hardy postawi swoje ostatnie kroki, a w Carlu zgaśnie ten ogień, który był absolutnie niezbędny, by być detektywem w Wydziale Zabójstw Policji w Kopenhadze.

2

2002

Plotkarskie gazety uwielbiały wiceprzewodniczącą Demokratów Merete Lynggaard za wszystko, co sobą reprezentowała. Za cięte riposty z mównicy Folketingu oraz brak szacunku wobec premiera i jego zauszników. Za kobiece atrybuty, figlarne oczy i uwodzicielskie dołeczki. Kochali ją za młodość i sukces, ale nade wszystko za to, jaką pożywkę dawała spekulacjom, dlaczego taka zdolna i ładna kobieta jeszcze nigdy nie pokazała się publicznie z mężczyzną.

Dzięki Merete Lynggaard gazety sprzedawały się doskonale. Lesbijka czy nie, stanowiła naprawdę wdzięczny temat.

O tym wszystkim Merete wiedziała aż nazbyt dobrze.

– Dlaczego nie umówisz się z Tagem Baggesenem? – naciskała sekretarka, gdy dreptały wspólnie do małego niebieskiego audi Merete przez kałuże, ciągnące się aż do parkingu przy Rigsdagsgaard. – Wiem, że wielu chciałoby się z tobą gdzieś wybrać, ale on zupełnie zwariował na twoim punkcie. Ile razy próbował cię gdzieś zaprosić? Możesz się doliczyć tych wszystkich liścików, które zostawia ci na biurku? Nie dalej jak dziś zostawił kolejny. Daj mu szansę, Merete.

– Czemu sama go sobie nie weźmiesz? – Merete pochyliła się i wrzuciła stertę teczek na tylne siedzenie. – Co mam robić z ekspertem od ruchu drogowego z Radykalnego Centrum, możesz mi powiedzieć, Marianne? Czy jestem może rondem w Herning?

Merete uniosła wzrok na Muzeum Wojskowe Tøjhus, gdzie stał mężczyzna w białym prochowcu i fotografował budynek. Czy jej też zrobił zdjęcie? Potrząsnęła głową. Uczucie, że jest obserwowana, zaczynało ją powoli irytować. Zupełna paranoja. Teraz powinna odpoczywać.

– Tage Baggesen ma trzydzieści pięć lat, wygląda cholernie dobrze, no, może mógłby zrzucić parę kilo, ale za to ma domek w Vejby. Tak, i kilka, zdaje się, na Jutlandii. Czego więcej ci trzeba?

Merete spojrzała na nią, kręcąc sceptycznie głową.

– Owszem, ma trzydzieści pięć lat i mieszka z matką. Zupełnie oszalałaś. Bierz go, jest twój!

Sięgnęła po stos teczek, które trzymała w objęciach jej sekretarka, i wrzuciła je na siedzenie obok pozostałych. Zegarek na desce rozdzielczej pokazywał siedemnastą trzydzieści. Była już spóźniona.

– Dziś wieczorem zabraknie twojego głosu w sali obrad Folketingu, Merete.

– Ach tak – odparła i wzruszyła ramionami. Odkąd weszła do polityki, między nią a przewodniczącym klubu parlamentarnego Demokratów obowiązywała umowa, że po godzinie osiemnastej czas należy do niej, z wyjątkiem palących, niezbędnych prac w komisjach lub głosowań. „Nie ma problemu”, powiedział wtedy, wiedząc dobrze, ile głosów przyciągała. Teraz więc też nie powinno być problemu.

– Dalej, Merete, powiedz, dokąd się tak spieszysz. – Jej sekretarka przekrzywiła głowę. – Jak on ma na imię?

Merete uśmiechnęła się do niej lekko i zamknęła drzwi. Najwyższy czas pozbyć się Marianne Koch.

3

2007

Szef Wydziału Zabójstw Marcus Jacobsen był bałaganiarzem i nic sobie z tego nie robił. Bałagan był przecież tylko zjawiskiem zewnętrznym. Wewnątrz czuł się wyjątkowo dobrze zorganizowany. W jego przenikliwym mózgu sprawy ułożone były w największym porządku. Nigdy nie gubił szczegółów. Nawet po dziesięciu latach rysowały się w jego pamięci ostre jak brzytwa.

Tylko w sytuacjach takich jak ta przed chwilą, gdy pokój pękał w szwach od bacznie obserwujących go bliskich współpracowników, którzy musieli tłoczyć się wokół zniszczonych stolików na kółkach i stert akt, spoglądał na armagedon swojego biura z pewną irytacją.

Podniósł wyszczerbiony kubek z Sherlockiem Holmesem i wziął duży łyk zimnej kawy, myśląc po raz dziesiąty tego ranka o paczce papierosów leżącej w kieszeni marynarki. Już nie można było nawet zrobić sobie przerwy na papierosa na prostokątnym dziedzińcu. Cholerne dyrektywy.

– Posłuchaj! – Marcus Jacobsen skierował spojrzenie na swojego zastępcę Larsa Bjørna, który poprosił o spotkanie po wspólnym briefingu. – Sprawa morderstwa rowerzysty w parku Valby wyssie z nas wszystkie siły, jeśli nie będziemy uważać – powiedział.

Lars Bjørn pokiwał głową.

– I na dodatek Carl Mørck właśnie teraz musiał wrócić do swojego zespołu i zacząć komenderować czterema naszymi najlepszymi detektywami. Ludzie skarżą się na niego, a komu? – Wskazał na swoją klatkę piersiową, jakby był jedyną osobą, która musi wysłuchiwać ludzkiego biadolenia. – Przychodzi mocno spóźniony – kontynuował. Pomiata podwładnymi, wprowadza zamęt, nie odbiera telefonów, jego biuro to chaos i jakby tego było mało, dzwonili z Instytutu Medycyny Sądowej i skarżyli się na to, jak rozmawia z nimi przez telefon. Faceci z sądówki, pojmujesz? Trzeba coś, kurwa, zrobić. Bez względu na to, ile Carl przeszedł, musimy coś z tym zrobić, Marcus. Inaczej nie wiem, jak wydział będzie dalej funkcjonował.

Marcus uniósł brwi, myśląc o Carlu. Właściwie to nawet go lubił, ale wiedział, że to wiecznie sceptyczne spojrzenie i uszczypliwe uwagi mogły wkurzyć każdego.

– Taak, masz rację. Pewnie tylko Hardy i Anker umieli z nim wytrzymać. Ale oni też pracowali w dziwny sposób.

– Marcus, ludzie nie powiedzą tego wprost, ale facet jest strasznie upierdliwy, zresztą zawsze był. Nie nadaje się do pracy tutaj, jesteśmy od siebie zbyt zależni. Carl był beznadziejnym współpracownikiem już od pierwszego dnia. Dlaczego go w ogóle zabierałeś z posterunku w Bellahøj?

Utkwił spojrzenie w oczach Bjørna.

– Był i jest świetnym detektywem, Lars. Dlatego.

– Tak, tak, wiem, że nie możemy tak po prostu pokazać mu drzwi, a już na pewno nie w tej sytuacji. Ale musimy wymyślić coś innego, Marcus.

– Jest tutaj niewiele ponad tydzień po powrocie z urlopu zdrowotnego, więc musimy dać mu szansę. Co powiesz, żeby go trochę oszczędzać?

– Jesteś pewien? Przez ostatnie tygodnie dostaliśmy więcej spraw, niż możemy udźwignąć. Niektóre z nich to zresztą duże sprawy, sam wiesz. Pożar na Amerikavej to podpalenie czy jak? Napad na Tomgårdsvej, w którym zginął klient banku. Sprawa gwałtu i zabójstwa dziewczyny w Tårnby, zadźganie członka gangu młodzieżowego w Sydhavnen, zabójstwo rowerzysty w parku Valby. Mam wymieniać dalej? Do tego dochodzą wszystkie zaległe sprawy. W wielu z nich nawet nie mamy przełomu. I w tym wszystkim taki szef zespołu jak Mørck. Leniwy, ponury, gderliwy, zrzędliwy i tak szorstki wobec kolegów, że zespół jest niemal w rozsypce. On jest solą w oku nas wszystkich, Marcus. Wyślij Carla do diabła. Potrzeba nam świeżej krwi. Wiem, że to brzmi brutalnie, ale tak właśnie uważam.

Szef Wydziału Zabójstw pokiwał głową. Przyjrzał się ludziom jeszcze podczas briefingu. Milczący, zacięci i zmęczeni. Jasna sprawa, że nie życzyli sobie, by ktoś im dopieprzał.

Zastępca stanął przy oknie, spoglądając na budynki po drugiej stronie.

– Myślę, że mam propozycję. Możemy mieć trudności ze związkiem, ale niekoniecznie.

– Lars, do cholery. Nie mam siły podkładać się związkowi. Jeśli chodzi ci o to, żeby pogorszyć mu warunki pracy, to zaraz tu przylecą.

– Damy mu kopa w górę!

– Ach tak. – Marcus zrobił się czujny. Jego zastępca był dobrym detektywem, z dużym doświadczeniem i mnóstwem wyjaśnionych spraw na koncie, ale w kwestii zarządzania zespołem musiał się jeszcze dużo nauczyć. W tym miejscu nie popychało się ludzi w górę czy w dół tak po prostu.

– Proponujesz, żeby popchnąć go wyżej, tak? W jaki sposób? I kto ma mu ustąpić miejsca?

– Wiem, że nie spałeś prawie całą noc i byłeś zajęty przez większość przedpołudnia tym przeklętym morderstwem w Valby, więc pewnie nie jesteś na bieżąco z wiadomościami. Nie słyszałeś, co się wydarzyło w Christiansborgu przed południem?

Szef Wydziału Zabójstw potrząsnął głową. Fakt, miał dużo na głowie, odkąd sprawa zabójstwa rowerzysty w parku Valby przyjęła nowy obrót. Do wczorajszego wieczora mieli dobrego świadka, wiarygodnego. Widać było, że kobieta ma więcej do opowiedzenia. Byli pewni, że są blisko przełomu. I nagle świadek zamknął się w sobie jak ostryga. Komuś z jej otoczenia musiano grozić. Przesłuchiwali ją, aż zupełnie zmiękła, rozmawiali z jej córkami i z matką, ale żadna z nich nie chciała mówić. Po prostu się bały. Nie, Marcus nie spał zbyt dużo. Oprócz nagłówków porannych gazet nie był na bieżąco absolutnie z niczym.

– Znów Partia Danii? – spytał.

– Właśnie. Ich ekspert od polityki prawnej jeszcze raz wystąpiła z tą propozycją porozumienia z policją i tym razem dostała większość. Uchwalą to, Marcus. Piv Vestergård dostanie, czego chciała.

– Niemożliwe!

– Palnęła mowę z trybuny na dwadzieścia minut i oczywiście koalicja ją poparła, choć Prawica, ma się rozumieć, szarpała się jak pies na łańcuchu.

– No i?

– A jak myślisz? Powiedziała o czterech brzydkich sprawach, które odłożono na półkę. Jej zdaniem nie jest w interesie opinii publicznej, by pozostały niewyjaśnione. Powiem ci, że miała znacznie więcej w zanadrzu.

– Cholera jasna, czy ona sobie wyobraża, że policja kryminalna odkłada sprawy ot tak sobie?

– Sugerowała, że tak właśnie może być w niektórych przypadkach.

– Co za brednie! Niby w jakich?

– Wymieniała między innymi przestępstwa, których ofiarami padali członkowie Partii Danii i Liberałów. Mówimy o sprawach na skalę kraju.

– To babsko jest psychiczne!

Zastępca pokręcił głową.

– Tak myślisz? To dopiero początek. Później wymieniła też oczywiście sprawy zaginięcia dzieci, sytuacje zagrożenia organizacji politycznych atakami terrorystycznymi, zbrodnie o bestialskim charakterze.

– Tak, tak, próbuje zdobyć głosy, tylko o tu to chodzi.

– Jasne, że tak. W przeciwnym razie nie robiłaby tego w sali obrad Folketingu. Wszyscy próbują zdobyć głosy, bo wszystkie partie uczestniczą teraz w negocjacjach w ministerstwie sprawiedliwości. Dokumenty zostaną błyskawicznie przesłane do komisji finansów. Według mnie decyzja zapadnie w ciągu czternastu dni.

– I na czym to dokładnie ma polegać?

– Trzeba utworzyć nowy wydział policji kryminalnej. Zaproponowała nawet, żeby się nazywał Departamentem Q na cześć Partii Danii[1] – zaśmiał się gorzko.

– A cel? Bez zmian?

– Tak, jedynym celem jest skuteczne i właściwe prowadzenie spraw, które oni nazywają sprawami pod specjalnym nadzorem.

– Prowadzenie spraw pod specjalnym nadzorem. – Pokiwał głową. – Tak, to naprawdę piękne określenie, w stylu Piv Vestergård. Brzmi imponująco. I niby kto ma ocenić, które sprawy na nie zasługują? O tym też mówiła?

Zastępca wzruszył ramionami.

– Okej, prosi nas o zrobienie czegoś, co i tak już robimy. I co z tego? Co to ma wspólnego z nami?

– Wydział ma być stworzony przez Komendę Główną, ale wygląda na to, że administracyjnie będzie podlegać Wydziałowi Zabójstw Policji w Kopenhadze.

Po tych słowach szefowi Wydziału Zabójstw opadła szczęka.

– Nie wierzę! Jak to administracyjnie?

– To my wykładamy budżet i prowadzimy rachunki. My zapewniamy personel. No i lokale.

– Nie rozumiem. Wydział kopenhaski ma teraz dodatkowo rozwiązywać jakieś wiekowe sprawy z okręgu w Hjørring? Ci z okręgów na to nie pójdą. Zażądają reprezentantów w wydziale.

– To wcale nie jest powiedziane. Zaprezentują to jako odciążenie, a nie jako dodatkowy obowiązek dla okręgów.

– Czy to znaczy, że pod tym dachem ma jeszcze być lotna brygada od przypadków beznadziejnych? Z moimi pracownikami w roli wsparcia? Nie, do cholery, to nie może być prawda.

– Marcus, posłuchaj. Chodzi tylko o parę godzin tu i tam i zaledwie kilku pracowników. To pestka!

– To wcale nie brzmi jak pestka.

– Okej, powiem wprost, jak ja to widzę, słuchasz?

Szef potarł dłonią czoło. Miał jakieś wyjście?

– Marcus, za tym idą pieniądze. – Zrobił pauzę i wlepił wzrok w swojego przełożonego. – Niewiele, ale wystarczy, żeby zająć czymś pewnego człowieka, a przy okazji wpompować parę milionów w nasz własny wydział. To jest dodatkowa dotacja, która niczego nie naruszy.

– Okej! Parę milionów? – Pokiwał głową z uwagą. – Dobrze, dobrze!

– Genialne, co? Utworzymy wydział błyskawicznie, Marcus. Oni myślą, że staniemy okoniem, ale tak nie będzie. Złożymy im atrakcyjną propozycję i ustalimy budżet, w którym nie będzie szczegółowo rozpisanych kwot na poszczególne zadania. A Carla Mørcka ustanowimy szefem nowego wydziału, ale nie będzie miał za bardzo czym rządzić, bo będzie w nim sam. I w bezpiecznej odległości od wszystkich innych, to mogę ci obiecać.

– Carl Mørck jako szef Departamentu Q! – szef Wydziału Zabójstw wyobraził to sobie. Taki wydział z łatwością poradziłby sobie z budżetem poniżej miliona koron rocznie. Włączając wyjazdy, badania laboratoryjne i tak dalej. Gdyby wydział zażądał pięciu milionów koron rocznie na utrzymanie, Marcus Jacobsen miałby dodatkowo kilka zespołów dochodzeniowych w Wydziale Zabójstw. Mogliby pracować głównie nad starszymi sprawami. Może nie sprawami dla Departamentu Q, ale coś w tym stylu. Płynne granice to podstawa. Genialne. Nie inaczej.

4

2007

Hardy Henningsen był najwyższym człowiekiem, jaki kiedykolwiek pracował w Komendzie Głównej. W papierach miał wpisane dwa metry siedem centymetrów, ale musiał mierzyć więcej. Podczas zatrzymania to Hardy zawsze mówił – po to, żeby ludzie musieli zadzierać głowy, gdy odczytywano ich prawa. Na większości robiło to trwałe wrażenie.

Obecnie wzrost Hardy’ego nie stanowił zalety. Według Carla jego długie, sparaliżowane nogi nigdy nie były do końca wyprostowane. Carl proponował już pielęgniarce usunięcie przedniej ścianki łóżka, ale najwyraźniej jej kompetencje nie sięgały tak daleko.

Hardy nie odzywał się do nikogo. Jego telewizor włączony był całą dobę, ludzie wchodzili i wychodzili z pomieszczenia, a on nie reagował. Leżał w Klinice Urazów Rdzenia Kręgowego w Hornbæk i usiłował żyć. Przeżuwać jedzenie, poruszać lekko ramieniem – najdalej wysuniętym na południe od szyi miejscem, nad którym miał kontrolę, i pozwalać pielęgniarzom na manewrowanie jego sparaliżowanym, niezbornym ciałem. Patrzył tylko w sufit, gdy myli mu krocze, wkłuwali w niego igły, opróżniali worek na fekalia. Nie, Hardy nie mówił już za wiele.

– Wróciłem na komendę, Hardy – powiedział Carl, wygładzając mu kołdrę. – Pracują nad sprawą pełną parą. Chociaż jeszcze niczego nie znaleźli, to na pewno znajdą tego, co do nas strzelał.

Ciężkie powieki Hardy’ego nie poruszyły się nawet o milimetr. Nie zaszczycił spojrzeniem ani Carla, ani patetycznego, jałowego reportażu stacji TV2 News o wysiedlaniu młodzieży z Ungdomshuset. Widać było gołym okiem, że jest mu wszystko jedno. Nie było w nim już nawet gniewu. Carl rozumiał go lepiej niż ktokolwiek inny. Choć nie okazywał tego Hardy’emu, jemu też to wszystko zwisało. Nie miało najmniejszego znaczenia, kto ich postrzelił. Co by to mogło zmienić? Nie ten, to inny. Takich śmieci było wśród ludzi wystarczająco dużo.

Skinął pielęgniarce, która przyszła z nową kroplówką. Ostatnim razem usiłowała go wyprosić, kiedy doprowadzała Hardy’ego do porządku. Niewiele wskórała i było jasne, że o tym pamięta.

– O, już pan jest? – spytała kwaśno i spojrzała na zegarek.

– Bardziej mi pasuje przychodzić tu przed pracą. To jakiś problem?

Jeszcze raz spojrzała na zegarek. Całe szczęście zaczynał pracę później niż większość.

Pielęgniarka podniosła ramię Hardy’ego i sprawdziła kroplówkę tkwiącą w grzbiecie dłoni. Po chwili otworzyły się drzwi i weszła pierwsza fizjoterapeutka. Czekała ją ciężka praca.

Carl poklepał prześcieradło w miejscu, pod którym rysował się kontur prawej ręki Hardy’ego.

– Te baby chcą cię teraz mieć tylko dla siebie, więc zmykam, Hardy. Jutro rano przyjdę trochę wcześniej, to pogadamy. Trzymaj się ciepło.

Wyszedł na korytarz otoczony zapachem medykamentów i oparł się o ścianę. Koszula kleiła mu się do ciała, a plamy pod pachami szybko się powiększały. Niewiele było mu trzeba po tamtej strzelaninie.

Hardy, Carl i Anker jak zwykle dotarli na miejsce zabójstwa na Amager przed wszystkimi pozostałymi i stali już w białych jednorazowych kombinezonach, maseczkach chirurgicznych, rękawiczkach i czepkach na głowach, jak przewidywały procedury. Zaledwie pół godziny wcześniej znaleziono starszego człowieka z gwoździem w głowie. Ekipa z Komendy Głównej w Kopenhadze była niezawodna.

Do oględzin zwłok pozostało im sporo czasu. Szef Wydziału Zabójstw był na jakimś spotkaniu z komendantem policji dotyczącym restrukturyzacji, ale nie ulegało wątpliwości, że zjawi się z lekarzem sądowym tak szybko, jak tylko będzie mógł. Żadne biurowe pierdoły nie mogły utrzymać Marcusa Jacobsena z dala od miejsca zbrodni.

– Wokół domu nie ma za dużo roboty dla techników – powiedział Anker, przyciskając butem grunt rozmiękły po nocnych opadach.

Carl rozejrzał się. Oprócz śladów drewniaków sąsiada nie było zbyt wielu odcisków wokół baraku – jednego z tych wyprzedawanych przez wojsko w latach sześćdziesiątych. Wtedy baraki wyglądały ładnie, ale dobre czasy tego tutaj już minęły. Dach był zapadnięty, papa cała poorana, brakowało dwóch desek w fasadzie; wilgoć też zrobiła swoje. Nawet tabliczka z nazwiskiem, na której czarnym flamastrem napisano „Georg Madsen”, była na wpół zgniła. Do tego dochodził trupi odór, sączący się na zewnątrz przez wszystkie szczeliny. Ogólnie rzecz biorąc, dom był w gównianym stanie.

– Porozmawiam z sąsiadem – powiedział Anker i obrócił się ku człowiekowi, który od półgodziny stał i czekał. Do werandy jego małego gospodarstwa było najwyżej pięć metrów. Gdy barak zostanie zburzony, widok z jego domu z pewnością znacznie się poprawi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin