Sven Delblanc - Speranza.rtf

(389 KB) Pobierz

SVEN DELBLANC

SPERANZA

Powieść współczesna

Przełożył Zygmunt Łanowski
CZYTELNIK WARSZAWA 1986

1

O, jaka błogość być młodym w świetle poranka na morzu!

Zbudzić się wyspanym, silnym i młodym, chłonąć wszystko świeżymi zmysłami, widzieć jasnymi oczyma, czuć, jak dusza rozkwita w czuwaniu, niczym płomień świeżo odlanej świecy, której biały wosk nie zdążył jeszcze zjełczeć i pożółknąć, o, jaka błogość i triumf istnieć! Przez zwiewną, mglistą chwilę byłem nieświadom własnego imienia, dopóki w końcu nie wystąpiło wyraźnie jak moja twarz odbita w oświetlonej słońcem szybie – Malte Moritz moje imię, latawiec bujający na wietrze wolności, podczas gdy moje nazwisko jest tylko grubą liną, która trzyma mnie przykutego do ziemi – Putbus.

Putbus? Jak ciężko i głupio to brzmi. Jak dwa zmęczone uderzenia na rozstrojonym bębnie. Putbus. Malte Mortiz von Putbus.

Moi przyjaciele nazywają mnie niekiedy Mignon.

O, jaka błogość być młodym i wolnym! Widzieć, jak światło poranka wpada przez szybę kasztelu na rufie, tak olśniewające, jak moje nadzieje na przyszłość! O, zdążać ku wschodowi słońca z otwartymi ramionami…

(24 messidora, An II. NB! W dalszym ciągu muszę pamiętać, by z pożytkiem dla przyszłego czytelnika dokładnie datować moje notatki. Żadnego niedbalstwa! Potomność ma prawo wymagać ode mnie wszystkiego, co w mojej mocy, muszę być przykładem we wszystkim! Dla Wolności!)

Być pod żaglami, być w drodze do ziemi obiecanej… Pamiętam, pamiętam, jak siedziałem po turecku na tureckim dywanie w bibliotece otoczony mapami, książkami, rycinami, manuskryptami i czytałem z palącymi policzkami Jeffersona i Paine’a, studiowałem w encyklopedii wspaniałe plansze fregaty, czytałem chciwie o olinowaniu i kadłubie, i marzyłem, że jestem daleko od Putbus, na morzu wolności… A teraz jestem tu, w końcu, na morzu, w drodze do Nowego Świata! Marzenie stało się wreszcie rzeczywistością! To wprost niepojęte!

Statek nazywa się , ładunku i tonażu nie znam, jest trzymasztowym barkiem, z przeznaczeniem do Indii Zachodnich. Wiatr wieje od rufy, słyszę, jak gra w takielunku i w rejach, tak, aż tu na dole w kajucie słyszę trzeszczenie rej i skrzyp lin od wytężonej pracy, cała napina siły jak klacz na torze wyścigowym, by nieść mnie do kraju wolności… O, jaka błogość być młodym w świetle poranka na morzu! Doprawdy, to wielka rzecz żyć i płynąć pod wypełnionymi sztormem żaglami do kraju wolności!

(NB: do jakiego stopnia trzymać się prawdy w opowiadaniu? Szczegóły porannej toalety? Rustan jak zwykle był niedbały z nocnikiem i lavoirem. Zasługuje na naganę!)

Hoffmann chrapał i spał tak głęboko, Rustan ze zwisającym z posłania czarnym ramieniem kołysał się w swej koi jak małe dziecko. Nie miałem serca ich budzić, gdy zajmowałem się swoją skromną toaletą. Wszystko w porządku! Sam zdjąłem nocną koszulę i włożyłem batystową koszulę, którą w końcu znalazłem głęboko na dnie zmoczonego wodą morską kufra. Mozolne wysiłki! Mozolne jestem źle obsługiwany! Ale do tego trzeba się chyba przyzwyczaić tu, na pokładzie .

Stałem przez chwilę w koszuli tylko i patrzyłem na swoje ciało. Martwi mnie trochę, że brzuch mam wypuczony jak u Kupida. Także policzki mam zbyt pucułowate i złości mnie, że tak łatwo się czerwienię. Chodzę, stawiając stopy palcami do środka, i mam nogi może trochę w iks. Haniebne! Dziewiętnaście lat i wyglądam jak dziecko… Mimo to miałem szczęście się podobać, i to nie tylko Hoffmann nazywa mnie Mignon! !

, dyskrecja zabrania mi zbaczać z tematu.

Stałem więc tam z koszulą podciągniętą pod brodę, gdy nagle w mojej duszy zbudziło się jasne wspomnienie Grethel. Grethel, mojej ukochanej, mojej czarodziejki, mojej młodej narzeczonej, którą wyrwano z moich ramion jak Eurydykę! To było przeciwne naturze! to był gwałt, tak, mój ojciec był wtedy okrutny, okrutny jak hyrkański tygrys! Przeklinam wszelką ojcowską tyranię!

O, Grethel, twoje łagodne, załzawione spojrzenie spod zawiązanego czepka, twoje mokre policzki, twoje na pół otwarte usta, twoja pierś falująca od westchnień i płaczu… Ach, dusiłem się ze smutku, łzy stanęły mi w oczach, opadłem z powrotem na łóżko i ukryłem twarz w koszuli… Mój Boże! Albo ty, Najwyższa Istoto, która poruszasz się tak daleko i tak bezsilnie… Pomóż mi w tej żałobie!

Ale pamięć mojej straty była jeszcze zbyt żywa i silna, pamięć mojej ukochanej, która teraz usycha w barbarzyńskim kraju… Płakałem otwarcie i osuszałem łzy niezbyt czystą koszulą, podczas gdy Hoffmann i Rustan spali tylko jak susły. Ale, to prawda, jestem uczuciowy. Mignon, jesteś zbyt wrażliwy, mówiła moja słodka matka, gdy się konfirmowałem i rozpływałem w czułych łzach nad drogą krwią Jezusa, tak, skłaniałem się wtedy do herrnhutyzmu i byłem bezradną ofiarą kapłańskiej chytrości, ach, to haniebny okres, ale dawno już miniony… Lecz także w innych sprawach jestem zbyt wrażliwy, łatwo wpadam w smutek na widok niedoli każdego łajdaka i raczej nie powinienem być narażony na wstrząsające widoki, jeśli chcę zachować spokój ducha. A teraz trzeba było tylko obrazu Grethel, abym poczuł kryształ smutku w źródle świętego wspomnienia…

Ale gdy tak leżałem półnagi i płakałem z tęsknoty, zdarzyło się nagle, nie wiem sam jak to wytłumaczyć, że poczułem się bardzo speszony. Wszystko powinno być wyjawione, powinienem kazać gwieździe prawdy świecić nad tym dziennikiem jak nad pamiętnikami boskiego… Ale nie wiem faktycznie, jak mam to opowiedzieć…

Wprawiło mnie to w zawstydzenie i pewne zmieszanie. (Hoffmann i Rustan spali, na szczęście!) Że wspomnienie Grethel mogło zbudzić smutek, to oczywiste, ale to… Jednakże w kajucie było ciepło, ja byłem nie ubrany, słońce paliło, a zapach perfum był tak dusząco ciężki. Gdybym tylko mógł zrozumieć, dlaczego Hoffmann i Rustan musieli perfumować się tak mocno! Łzy cisną mi się do oczu i zapach drażni mnie do kichania. Tu pachnie jak w buduarze jakiejś dziwki w Putbus Adler!

Wiem, że sytuacja jest niezwykła, ale niebawem stracę cierpliwość… Duszę się!

Gdy tylko wczoraj wieczór weszliśmy na pokład , zaczęli pryskać wokół siebie perfumami z kryształowych flaszek w szkatułce, piżmo, goździki, werbena, sam nie wiem co. , krzyknąłem i kichnąłem straszliwie, bądźcie tacy dobrzy i przestańcie! Ale oni wpatrywali się tylko we mnie, szeptali coś między sobą i robili dalej tak jak przedtem. Ledwie pomogli mi przy moim , a lewy but musiałem własnoręcznie ściągnąć, ale byłem zbyt zmęczony, by dalej się sprzeczać, zasnąłem jak zabity przy ciężkim falowaniu i snujących się oparach mgły, ale dziś rano świeciło jasno słońce – o, jaka błogość zbudzić się!

Otarłem w końcu łzy, ale ciepło i ciężkie zapachy rozmarzyły mnie, wspomnienie Grethel wystąpiło znowu, jej rozpalona twarzyczka, lśniące oczy, zdyszane usta, gdy obejmowała mnie w altance z bzu i moje szczęście spełniało się, znowu i znowu… Moja Grethel! Jak ona żyje teraz w kraju Hyperborejczyków? Pamiętam, co szeptała, zapłakana, w chwili rozstania, że może fant miłości, może płód w jej miękkim, białym brzuszku, nie, nie, nie myśleć o tym, zbyt twarde i brutalne to wspomnienie… Światło słoneczne, ciepło, zapach goździków i bzu budzi wspomnienia naszych ukradkowych spotkań w ogrodzie w Putbus, kołyszących się róż na kwitnącej polance pod turkusowym niebem, sen o Adonisie zaskoczonym przez Wenus w lesie, ha, żeby też zacny Hoffmann wiedział, jak z jego mitologicznych nauk… O, lube wspomnienia, błogie spotkania…

Tak, to było szaleństwo, uległem moim fantazjom z takim skutkiem, jak to sobie można wyobrazić, ale Hoffmann i Rustan spali przecież cały czas, na szczęście. Zacny preceptor chrapał głośno i gadał przez sen, słyszałem, jak mruczał „Nie, papo, ja nie chcę!”, a czasem wzdychał, że chce „do domu, do domu, do domu”, tak, to było bardzo śmieszne, ale widocznie śnił o własnym dzieciństwie. A Rustan zgrzytał zębami we śnie.

Nie, nie chciałem leżeć dłużej, moje ciało rozgrzało się i pulsowało chęcią życia, zachciało mi się wstać i wyjść! Włożyłem nankinowe spodnie, jestem przecież demokratą i umiem ubrać się sam, jeszcze by też, i wyszedłem na palcach z kajuty i na pokład, ze zmysłowym uczuciem skradałem się na bosych stopach na , było to niedozwolone i pełne emocji, czułem, jak moje policzki drżą i płoną… Dzienna wachta objęła właśnie służbę, ale na pokładzie było niemal pusto i odczuwałem najrozkoszniejszą przyjemność, gdy słona bryza poranna chłodziła moją rozpaloną twarz, tak, rześki wiatr, słońce i czyste niebo, o, jaka błogość być młodym w świetle poranka na morzu…

Rozglądałem się wokoło i z drżeniem myślałem o tym, że wreszcie jestem na pokładzie statku, prawdziwego statku, a nie takiej marnej skorupy jak . Grot był zwinięty, nie wiem dlaczego, ale wielki marsel, bramsel i bombramżagiel stały białe i wypełnione wiatrem, sztaksle łopotały na bryzie jak skrzydła archaniołów, a fok i kliwer wydymały się jak policzki Eola daleko na przedzie – katedra z chmury białych żagli, wspaniały zawrotny widok, który sprawiał, że serce wzbierało mi z radości!

Uderzyło mnie, że byłem niemal sam na pokładzie – dziwna rzecz!

Dziobaty marynarz w czerwonej wełnianej mycce i z odwróconą glinianą fajką w gębie stał boso i zmagał się z kręcącym się kołem sterowym, ale mnie nie zauważył. A na mile szeroko wokół toczyło się morze trawiasto zielone i w kolorze akwamaryny z białymi wierzchołkami fal tryskających pianą, które z hukiem biły o bok statku, słabły, rozpryskiwały się z sykiem i bezsilnie opadały z powrotem… O, jaka błogość być młodym!

Wszedłem na reling i przez chwilę kroczyłem po poręczy utrzymując równowagę, by drażnić i wyzywać – ba, ale kogo? Żadna władza ojcowska nie widziała mnie, nie napominała ani nie powstrzymywała, zdałem sobie sprawę, że było to bezsensowne zuchwalstwo, i nagle stanęło mi serce w gardle. Zrobiłem parę drobnych kroków, z duszą na ramieniu, i wstąpiłem później na fokową podwięź burtową, gdzie mogłem trzymać się mocno wanty. Gdy wychyliłem się na zewnątrz, mogłem widzieć, jak żagle rozprzowe pod bukszprytem wydymają się krągłe i białe, białe i ociekające pianą, która pryskała i syczała, wzbijała się w górę i opadała, i uderzała, i znów opadała…

Przez chwilę pomyślałem o Grethel, sam nie wiem doprawdy dlaczego… Może przyczyną był kontrast ze szczególnie naiwną i komiczną figurą galionu, nagą, pomalowaną na biało kobietą, która miała przedstawiać piękność o bujnych kształtach; to jednak, co wyszło spod ręki niezdarnego snycerza cieśli, przypominało raczej matronę w daleko posuniętej ciąży, trupio bladą od białej farby olejnej. Miała ona czarną przepaskę na oczach, a w ręku drewnianą tabliczkę z tekstem „Dum Spiro, Spero”, zaiste prosty i łatwo zrozumiały symbol !

Ten zabawny obraz sprawił, że wybuchnąłem głośnym śmiechem.

W swawolnym nastroju wszedłem później na wanty i czułem, jak drabinka sznurowa ugina się pod moimi bosymi stopami, łatwo i bez trudu udało mi się wspiąć na górę, a potem wsunąłem się przez przełaz na mars i stanąłem tam, żeby patrzeć na wiecznie wędrującą, wiecznie przewalającą się szmaragdową powierzchnię morza, i rześka, słona bryza owiała moje ciało, moje płuca rozszerzyły się jak sklepienie niebieskie, a moje serce chciało pęknąć od niepojętej błogości… O, jakim arcydziełem jest człowiek! Jak szlachetnym w rozumie! jak nieskończonym w swoich uzdolnieniach! W swoich czynach jak podobnym do anioła, w swoich myślach jak podobnym do Boga!

Bóg, tak, ci nieszczęśni bogowie… Ach, gdybyśmy tylko mieli wolność! To tylko niskie lochy więzienne fałszywych bogów trzymają nas jeszcze w niewoli… O, wspinać się tam w górę z mścicielskim ogniem Prometeusza w ręku! Przykryj twoje niebo Boże, mgławicą chmur! Nie znam nic mizerniejszego pod słońcem jak ty! Wnet zostaniesz strącony ze swego tronu, ty nędzniku, i pociągniesz za sobą w upadku twoje zmurszałe kościoły!

Błogość przyprawiła mnie o zawrót głowy, zdawało mi się przez chwilę, że spadnę z marsu. Wysoko, wysoko w górze widziałem petrela unoszącego się na rozpiętych skrzydłach, podniosłem rękę i zawołałem na wietrze: „Unoś się na dumnych skrzydłach ku słońcu, ty ptaku mojego ducha!”

Ale nie było przecież nikogo, kto by tego słuchał, i wnet poczułem się trochę zażenowany, że stoję tam tylko i wołam. Zdawało mi się, że czuję cień ptaka jak chłodny krzyż na moim czole, i w tej samej chwili ptak zniknął jak zmieciony ze sklepienia niebieskiego przez chłodny wiatr.

Spojrzałem w dół na kołyszący się pokład i zdrętwiałem od zawrotu głowy, uchwyciłem się mocno liny, zamknąłem oczy, nie chciałem nic widzieć… Spaść z tej wysokości, roztrzaskać się bezradnie, bezsilnie, o pokład , tej możliwości ani przez moment nie brałem pod uwagę. Było to głęboko niepokojące! I wtedy właśnie poczułem pierwszy raz odór buchający z ładowni , niczym zepsuty oddech z czworokątnej gardzieli, dziwną i przerażającą woń zgnilizny, ludzkich odchodów i śmierci. Bóg wie, jaki niezdrowy ładunek przewozi !

Zejście na dół po wantach wydało mi się nagle bardzo przerażające i mozolne, byłem bezsilny jak we śnie, niepewny i zesztywniały na całym ciele jak starzec, trzymałem się kurczowo, macałem raz po raz stopą, zanim odważyłem się zaufać drabince, a serce biło mi mocno w piersi.

I kiedy znów stanąłem na pokładzie, oblany zimnym polem i zmęczony, ten odór był tam znowu, nagle tak silny i mdlący, że wyrwałem koszulę ze spodni, by przytknąć do nosa pachnący materiał. Zapach białego batystu wzbudził szybko przelotne wspomnienie mojej matki, jej pachnącego, pełnego miłości łona, moje serce ścisnęło się z tęsknoty i targały mną na przemian uczucia strachu i smutnej czułości, oczy wypełniły mi się łzami, tak że ledwo mogłem widzieć . Na próżno wzywałem sam siebie do opamiętania. Podróżuję tu w końcu pod trzepocącymi, białymi żaglami do dumnego, nowego świata, gdzie przed dwudziestu laty w Wirginii zakorzeniła się wolność, wolność zapowiadana przez Jean Jacquesa i innych filozofów nowych czasów, nowa era, nowe niebo, nowa ziemia! I już zaczynam tęsknić do domu, do rodziny, do Putbus, do cichych wieczorów dzieciństwa, kiedy wieczorny dzwon zwoływał bydło z pastwisk, podczas gdy bladoniebieski Bałtyk pod melonowożółtym niebem wieczornym toczył swoje fale ku białym brzegom Rugii, by ukołysać je na spoczynek…

Zaciskałem dłonie i walczyłem ze szlochem. Nie, nie patrzeć wstecz, mówiłem sam do siebie, bądź dzielny i nie patrz za siebie, Malte Moritz! Wstydź się małodusznych myśli, gdy wreszcie dążysz ku krajowi wolności!

Wtem wiatr zamarł. Żagle opadły i wraz z tym wrócił ten odór, wstrętny, silniejszy niż przedtem – cóż to za obrzydliwy ładunek wiozą na ! Muszę wrócić do domu, tak, pospieszyłem do domu, jeśli można kajutę nazwać domem, spocony od mdłości i z koszulą przyciśniętą do ust. Ale właśnie gdy miałem wśliznąć się pod pokład, przyszedł znowu powiew wiatru, zatrzymałem się, odwróciłem i zobaczyłem nad wyraz cudowny widok na dachu rufówki: nagą i lśniącą czarną Murzynkę! Widziałem ją z ukosa od dołu, jak omam w całej wspaniałości, tak była w swej nagiej piękności jak zjawisko z sagi albo mitu, nimfa, boginka… Założyła ręce z tyłu na głowie i wydawało się, że związuje żółtą szmatką włosy; widziałem, jak jej duże, miękkie piersi poruszają się, gdy ściągała węzeł szarpnięciem, a potem robiła jeszcze jeden. Bogini, stała naga przede mną! Była tak niezrównanie piękna, ta Afrodyta nocy, stałem jak sparaliżowany i oniemiały pod jej spokojnym, spojrzeniem.

Tak, patrzyła na mnie, ale bez wstydu czy zdziwienia. Jej czarna twarz zdawała się spokojna jak przystoi bogini. W końcu znudziłem się jej i odwróciła wzrok ku niebu, by wypatrywać słońca czy jakiegoś morskiego ptaka.

Ale cóż to za statek – ta ? I kim jest ta ciemna czarodziejka? Może to jakaś służąca robi poranną toaletę? Tak, to przecież dziecię natury, i wstydliwości chyba nigdy się nie nauczyły te czarne uwodzicielki… Ale kiedy bogini była wstydliwa! Bogini albo śmiertelniczka naszło mnie wspomnienie Grethel. Ale jej nigdy nie oglądałem nagiej nawet w najczulszych chwilach, tak jak teraz widziałem bez osłonek tę czarną czarodziejkę…

Poczułem znów śmiertelny odór , gdy moja bogini nagle odwróciła się i znikła. Odór, odór ! Zbiegłem po schodach na dół do kajuty, jak ścigany, w ucieczce…

Tam unosiły się opary i silny zapach perfum. Szyby rufowego kasztelu perliły się od pary wodnej, ciężko było oddychać. Stanowiło to naturalnie odmianę po smrodzie na górze, ale mimo to było nieprzyjemne w inny sposób. Kichnąłem od tego zapachu.

Hoffmann włożył już ubranie i stał teraz lejąc z wiaderka ciepłą wodę do mojej podróżnej miedzianej wanny – aż dziw, że zabrałem ją ze sobą z !

Memu zacnemu preceptorowi lśniło czoło od potu, jakkolwiek odziany był tylko w koszulę i spodnie. Mrugał na mnie przez zamglone okulary, zaczerwieniony od ciepła i oburzenia.

– Ach, tak, Mignon, najwyższy czas, żeś przyszedł!

Burczał i gderał jak zwykle. Mimo to uspokoiły mnie w jakiś sposób jego zrzędliwe upomnienia, ten głos z domu, z Putbus, z czegoś, z czym byłem mimo wszystko bardziej obyty i zżyty niż ze . Roześmiałem się z ulgą, posłałem mu pocałunek na palcach i poklepałem po łysinie: tym dawał się zwykle udobruchać. Ale dzisiaj był jakiś nieswój, burczał, oganiał się i rzucał gniewne, kwaśne spojrzenia. Zakasał rękaw koszuli, spróbował wodę czerwonym pomarszczonym łokciem i wlał z bulgotaniem do kąpieli niebieskie perfumy, perfumy, tak, wciąż więcej perfum…

– No dobrze! Plusk, i kąp się teraz, Mignon!

– Napiszę tylko linijkę w moim dzienniku…

– Dziennik, co to znów za głupoty…

– Słuchaj no, mój zacny Hoffmannie!

– Dobrze, dobrze! Może sobie bazgrać swoje małe wzdychania po kąpieli. Teraz musi być czysty i schludny. To będzie chyba potrzebne na , wskakuj do wanny, Mignon, woda wystygnie…

Tak, tak perorował, czerwony i zły, z gołymi rękami niczym akuszerka. Zaiste mojemu drogiemu preceptorowi do reszty przewróciło w głowie morskie powietrze i wiatr wolności! I jak się spoufalił: No tak, żyjemy w nowych warunkach, ale chyba musi być miara we wszystkim. Bóg jeden wie, że jestem demokratą – ale taki belfer z atramentem na kłykciach… Mimo wszystko jestem przecież hrabią von Putbus!

Gdy Hoffmann mnie rozbierał, zachowywałem się z całą chłodną wyższością, do jakiej byłem zdolny. Mimo jego kwaśnych docinków, zasiadłem w stroju Adamowym do dziennika, żeby rzucić na papier te notatki, zrazu z zapałem, potem z ogarniającą mnie z wolna niechęcią i strachem. Lekka i rześka radość poranka zaszła za chmury, czułem niepokój i przygnębienie. Mimo perfum wciska się ten nieprzyjemny zapach, zapach – ale co, na Boga, rozprzestrzenia ten odór?

I kim jest ta naga Murzynka, którą widziałem, ta czarna bogini, ta Afrodyta z afrykańskiej nocy…

Bogini czy demon? Tak, niech kto to powie. W każdym razie nieporównanie piękna, rzadko powabna kobieta.

Moja podróż nie musi wcale być nudna…

2

(Później, tego samego dnia.) To było straszne odkrycie. Brak mi słów na wyrażenie mego oburzenia i zgrozy. Że też to wszystko musiało się zdarzyć mnie! Jakby jakieś sprzysiężenie ciemnych mocy…

Ale muszę się opanować. Tylko spokój.

Najlepiej zacząć od początku.

Hoffmann był kłótliwy i opryskliwy, gdy przygotowywał moją kąpiel. Jego łysa czaszka błyszczała czerwienią: zgubił perukę! Utonęła w morzu wczoraj wieczór jak postrzelony ptak, gdy zmienialiśmy statek, w największym niepokoju i zamieszaniu. Czerwony i wściekły stał teraz i lał perfumy do mojej kąpieli, narzekając na ciężki obowiązek spełniania posług służącego, teraz gdy Taube pozostał na , gorączkujący i osłabiony biegunką, nie, Taube, biedaczysko, nie mógł kontynuować podróży, ale Hoffmann uznał mimo wszystko za poniżające i nie dające się pogodzić z jego akademicką godnością pełnienie takich obowiązków.

Tak mizernie było zatem z jego demokratycznymi przekonaniami! O, ludzka słabość!

Mój zacny guwerner wydawał się także z innych powodów poirytowany i nieswój, klepnął mnie poufale po tyłku, gdy wszedłem do kąpieli, i mruczał bezustannie łacińskie tyrady, których nie mogłem zrozumieć, a na moje pytanie, co jest nie w porządku, nie udzielił mi wcale odpowiedzi, nic, nad czym młody pan miałby sobie łamać swoją piękną głowę, i mamrotał Bóg wie jeszcze jakie głupoty, aż zrezygnowany zwątpiłem w jego zdrowy rozsądek i wlazłem do ciepłej kąpieli. Leżałem w niej przez chwilę, wdychając zapach perfum i medytując nad ponurym i rozdrażnionym nastrojem, który tak nagle spadł na mnie. Dopiero teraz uderzyło mnie, że byliśmy sami w kajucie. Jestem przyzwyczajony do tego, że służba roi się wokół mnie, a teraz…

– Gdzie Rustan?

– Nasz ciemnoskóry przyjaciel odwiedził lokal, który nazywa się kambuzem i który na tym przeklętym statku zdaje się być odpowiednikiem kuchni w zwykłym, przyzwoitym ludzkim mieszkaniu. Będzie się starał dostać coś na śniadanie dla młodego pana. Proszę tylko nie spodziewać się żadnych lukullusowych uczt!

– Ale czemu Hoffmann jest taki poirytowany?

– Nie jestem ani trochę poirytowany! Taki stoik jak ja, skała, obraz

Ale mocny jak skała obraz dreptał na palcach ze strachu i wygrażał gestami jakiemuś niewidzialnemu przeciwnikowi – Hoffmann odchodził wprost od zmysłów…

– Stary Rzymianin jak ja – mruczał grożąc zaciśniętą pięścią w stronę sufitu. – Mnie oni nie wytrącą z równowagi…

– Jacy oni?

– Mocny jak skała! Ale, daj Boże, żebyśmy byli w domu, w Putbus! Czemu on musiał sprzeciwiać się swemu ojcu? Czemu on nie mógł utrzymać się w ryzach, Mignon? Tu musieliśmy w końcu znaleźć się, na łodzi Charona! I mnie pociągnął za sobą na tak niebezpieczną żeglugę!

No i cóż można powiedzieć na coś takiego? Hoffmann ma krótką pamięć, gdy mu to odpowiada. Teraz, gdy przeciwności dokuczają mu, zapomniał już o dumnym duchu buntu, którego usiłował tchnąć we mnie. Wolność, Mignon, nie zapominaj nigdy o wolności! Dla wolności musimy cierpieć i ponosić wyrzeczenia, dla niej musimy kornie przyjąć cierniową koronę męczeństwa!

Była to tylko czcza gadanina. O tym wszystkim on już zapomniał.

A przecież to sam Hoffmann wyjął Encyklopedię z zamkniętej szafy i dał mi do czytania pisma filozofów zamiast Telemacha, Belisaire’a i Anacharsis. Czy sam wiedział, co czyni? Rozpalone żagwie dawał mi do ręki Hoffmann! Ale gdy dom już stanął w jasnych płomieniach, nie wiedział, nieborak, co począć.

Leżałem osowiały w kąpieli i zastanawiałem się nad moją trudną sytuacją, gładziłem się po brzuchu – czyżbym robił się korpulentny? – i wspominałem katastrofę… Albo wyzwolenie, powinienem chyba powiedzieć! Ale po raz pierwszy od wyjazdu z Bremy czułem coś, co przypominało nostalgię i smutek. Tak, to prawda, szczerze tęskniłem do domu, do Putbus, nie do drogiego ojca, tego tyrana, ale do kochanej matki i mopsów, i Babette, i do wszystkiego tego dobrze znanego, do czego byłem przyzwyczajony w domu.

Ale moje wspominki były niejasne i nieokreślone, i powinienem chyba teraz zrobić próbę, by uporządkować wszystko i wyjaśnić, aby te impresje z podróży, te „‟, ach, nie wiem, jak mam nazywać mój dziennik – , aby to, co piszę, w jakiś sposób mogło być rozumiane i w pełni doceniane przez moją wymarzoną publiczność.

Lud we Francji powstał już i zerwał okowy arystokracji, hańba temu, kto się chce dziś pysznić zaletami pochodzenia – ale niech to będzie jednak zapisane i powiedziane: jestem więc hrabią von Putbus, potomkiem książąt, mimo że w chwili, kiedy to piszę, muszę obywać się bez najbardziej elementarnego komfortu.

Moim ojcem jest Malte Fredrik von Putbus, moja czule ukochana Maman nazywa się Sofia Wilhelmina i pochodzi z duńskiej gałęzi Reventlowów. Jej siostra Amelia jest zamężna za Hamilkarem Sehested, gubernatorem na wyspie Saint Thomas w duńskich Indiach Zachodnich. Mają oni córkę, śliczną Sofie, ale moją małą kuzynkę widziałem tylko na miniaturze, która przedstawia rozkosznego niebieskookiego aniołka, szalenie urocze małe dziecko…

No więc właśnie na Saint Thomas zdążam, dotknięty ojcowską niełaską, wypędzony na wygnanie, aby przez rok rozpamiętywać swoje grzechy i osiągnąć „dojrzałość”, tę dojrzałość, która jest określeniem dorosłych na małoduszność i skostnienie. Boli mnie, gdy muszę mówić źle o drogim ojcu, ale to musi być jednak powiedziane: postarzał się przedwcześnie i jest skorumpowany do szpiku kości przez tchórzostwo i otępienie dorosłych. Wszelako nie ma żadnej siły w jego ojcowskim autorytecie, składa się on głównie z wrzasku i pustych słów, i napawa tylko pogardą. Bóg wie, co k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin