Podania i legendy z północnej Wielkopolski.doc

(270 KB) Pobierz

Legendy z Pniew, wielkopolskie

I   ZATOPIONE MIASTO

 Przed kilkoma setkami lat w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się jezioro pniewskie, stało miasteczko. Mieszkańcy ówczesnych Pniew byli bardzo bogaci i zbytkowni. Zdarzało się, że Człowiek ów przygotował sobie wszystkie te narzędzia, włożył je do kosza i oczekiwał zmierzchu. Kiedy jednak wyszedł na krótki okres czasu z pokoju, żona jego potrzebowała obcęgi. Nie włożyła ich na powrót do kosza. Naszedł wieczór, mężczyzna ó zabrał kosz z narzędziami i pośpieszył ku wrotom nad brzeg jeziora. Gdy znalazł się na miejscu wrota przemówiły do niego.- Zostawiłeś obcęgi w domu, miasta bez tego nie możesz teraz wyzwolić. Mnie jednak musisz zanieść do pniewskiego kościoła. Nagle wrota wyskoczyły z zawiasów, opadły mu na barki i popchnęły go w stronę Pniew. Kiedy przywlókł się na miejsce, padł bez ducha na ziemię. Podobno owe wrota wmurowano w mury kościoła i tam przetrwały do dni dzisiejszych.

II  LEGENDA O ZATOPIONYM MIEŚCIE

Było to bardzo, bardzo dawno temu. Może to był wiek XIII, a może wiek XIV..? Dzisiaj nie sposób jednoznacznie powiedzieć kiedy to było. Nigdzie nie ma żadnych zapisków a wiedzę o tym wydarzeniu przekazywano sobie z ust do ust. Przy rynku w Pniewach w małej chatynce blisko kościoła mieszkało sobie bezdzietne małżeństwo. Pan Maciej liczący sobie około lat sześćdziesięciu zajmował się drobnymi naprawami w gospodarstwach domowych mieszkańców miasteczka a jego młodsza o blisko dziesięć lat żona Zofia szydełkowała i robiła na drutach ciepłe swetry i skarpety. Jak to w małżeństwach się czasami zdarza dochodziło między nimi do drobnych sprzeczek, po których pan Maciej wychodził z domu i szedł nad jezioro od strony gdzie obecnie przed Łazienkami jest plac zabaw, by przemyśleć swoje postępowanie wobec żony, sąsiadów i znajomych. Spokojna tafla jeziora, delikatne muśnięcia wiatru wyciszały jego emocje. Któregoś czerwcowego wieczoru a zdaje się, że było to 23 czerwca około godziny 23.30  po dosyć ostrej wymianie zdań z żoną Zofią udał się jak zwykł czynić w takich przypadkach w swoje ulubione miejsce nad jezioro. Przechadzając się brzegiem obserwował odbicie poświaty księżyca  w spokojnym lustrze jeziora gdy nagle zerwał się mocny wiatr, zafalowała tafla wody jeziora i dały się słyszeć głosy małomiasteczkowego życia. Zlękniony stanął ze wzrokiem utkwionym w jezioro i zobaczył wynurzające się z fal ciężkie, kute w żelazie spore drzwi. Zanim zdążył cokolwiek wyrzec, drzwi pierwsze odezwały się do niego: - „ Dobry człowieku, od dłuższego czasu przychodzisz w to miejsce by zapanować nad swoja złością, przemyśleć swoje życie i chcesz zapewne zgody ze wszystkimi ludźmi. Twoje nieporozumienia z żoną zawsze są dyktowane brakiem pieniędzy w domu i trudnym waszym życiem. Jeśli spełnisz moje warunki, zobaczysz to czego nikt jeszcze nie widział, a możesz przywrócić do pełnego życia całe miasteczko, które jest zatopione w tym jeziorze. To miasteczko zostało zatopione z powodu braku szacunku do chleba, dobra które jest podstawą życia wszystkich ludzi. Mieszkańcom tego zatopionego miasteczka powodziło się tak dobrze, że z nadmiaru wszystkiego postanowili swoje ulice i chodniki wyłożyć bochenkami chleba, by po nim chodzić i nie brudzić sobie nóg. Za to musieli ponieść karę i zostali zatopieni z wszelkimi swoimi bogactwami. Zatem jest teraz szansa by przywrócić do życia to miasteczko i jego mieszkańców. Musisz jedynie spełnić postawione tobie warunki. Jutro o północy przyjdziesz w to samo miejsce i przyniesiesz swoją skrzynkę narzędziową z następującymi narzędziami. Mają być w tej skrzynce: młotek, siekierka, obcęgi, piłka do rżnięcia drewna, wiertło do nawiercania otworów i siedem dużych gwoździ. Jeżeli zabraknie w twojej skrzynce choćby jednego narzędzia przepadnie na wieki możliwość uratowania miasteczka i jego mieszkańców. A więc do zobaczenia.” Kilka razy pan Maciej się szczypał w policzek, bo nie był pewny czy to sen czy jawa. Stał jeszcze długo wpatrzony w nocną toń jeziora. Wróciwszy do domu przygotował zaraz w swojej skrzynce wszystkie narzędzia by już wieczorem być gotowym do tajemniczego spotkania nad jeziorem. Oczywiście, kiedy są tzw. ciche dni w domu małżonkowie nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Od rana pani Zofia krzątała się po całym domu a pan Maciej odsypiał nieprzespaną noc. Kiedy kilkakrotnie gospodyni przechodząc przez próg drzwi między kuchnią a sienią zahaczyła się spódnicą o wystający z futryny gwóźdź, postanowiła ten gwóźdź usunąć. Wzięła więc ze skrzynki narzędziowej swojego męża obcęgi, wyjęła gwóźdź a obcęgi położyła na półkę w sieni. Po przebudzeniu się pan Maciej usłyszał bicie zegara na wieży kościoła. Policzył ilość dźwięków kuranta i stwierdziwszy, że jest to już godzina jedenasta przed północą, szybko umył się, zjadł przygotowaną przez siebie późną kolacje,  ubrał się, wziął swoją skrzynkę narzędziową i udał się nad jezioro. Cały czas rozpamiętywał nocne spotkanie z tajemniczymi drzwiami. Kiedy zegar na wieży zaczął wybijać północ, spokojne dotąd jezioro zafalowało a z głębin jeziora wypłynęły drzwi i odezwały się do stojącego na brzegu Macieja: „ Jesteś dobrym człowiekiem, ale nie spełniłeś moich warunków. Nie masz wszystkich narzędzi w swojej skrzynce. Brakuje w nich obcęgów, które wyjęła twoja żona i nie włożyła ich na powrót do skrzynki. Nie możesz więc przywrócić do życia miasteczka i jego mieszkańców. Teraz widzisz, że nawet drobne sprzeczki małżeńskie i ciche dni nie wychodzą na dobre ludziom. Musisz ponieść zatem jakieś konsekwencje.” To powiedziawszy drzwi skoczyły na plecy pana Macieja i kazały się zanieść pod kościół. Biedny Maciej taszczył te ciężkie drzwi na swoich plecach i po dojściu do kościoła upadł pod nimi. Wczesnym rankiem kościelny jak zwykle poszedł otworzyć kościół i zobaczył owe drzwi a pod nimi pana Macieja. Były to ostatnie chwile życia Macieja, który z trudem opowiedział wydarzenia ostatnich dwóch dni księdzu proboszczowi przybyłemu do konającego z ostatnim namaszczeniem. Tę historię przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie a na dowód jej prawdziwości można te drzwi obejrzeć sobie w kościele pod wezwaniem Św. Wawrzyńca. Znajdują się one w przejściu z zakrystii do ołtarza.

ZJAWA NOCNA

Teren między Pniewami a Turowem jest pagórkowaty. Jeden z pagórków leżący przy szosie lud nazwał "górą barona". Jak głosi podanie - jeden z właścicieli Turowa zastrzelił się na tym pagórku. Od tego czasu "coś" straszy wzdłuż drogi. O północy na pagórku słychać szmery, a na drodze zjawia się baron w powozie czterokonnym i ujeżdża tam i z powrotem. Parę razy do roku jedzie do swojego dawnego majątku, gdzie ogląda zabudowania i dziedzińce. Ludzie z okolicy opowiadali, że barona można ujrzeć w nocy przy złej pogodzie. w czasie niepogodnych dni drogę do kościoła wykładali chlebem. Za tego rodzaju zbytki spotkała ich surowa kara: pod falami dzisiejszego jeziora zniknęło całe miasteczko. Podobno jeszcze dzisiaj przez wiele nocy można słyszeć dźwięki dzwonów płynących z dna jeziora. W wiele lat później, kiedy nowe miasto rozbudowało się nad brzegiem jeziora, pewien mieszkaniec Pniew zauważył w jeziorze w dzień św. Jana stare zabudowania. Jedne wrota przemówiły do niego niskim głosem. - Naszedł czas wyzwolenia zatopionego miasta. Tyś został wybrany, aby tego czynu dokonać. W tym celu winieneś stawić się przede mną o zmierzchu z siedmioma narzędziami: łopatą, młotem, obcęgami, łomem, toporem, pilnikiem i świdrem.

CZARNE ZWIERZĘ

W pobliżu krzyżówki pniewskiej był kiedyś głęboki i obrośnięty sitowiem staw. Przed wielu laty odebrał tu sobie życie czeladnik kowalski. Zwłok jego - pomimo wielu poszukiwań - nie odnaleziono. Co roku w noc sylwestrową nad stawem pojawiało się bliżej nieokreślone czarne zwierzę. Podanie głosi, że koniec świata nastąpi wtedy, gdy w noc noworoczną pojawią się dwa czarne zwierzaki.

 Międzychodzkie legendy

 

Grusza w herbie


Od zamierzchłych czasów nad jeziorem Miejskim - tym samym, które dziś zachwyca w chłodne miesiące olbrzymią ilością ptactwa, zimującego właśnie w tym miejscu - mieszkali rybacy. Nad samym jeziorem, w miejscu, gdzie dziś znajduje się międzychodzki rynek, rozpościerała się polana. Na jej środku stała olbrzymia grusza. Po powrocie z połowów rybacy zwykli wieszać na jej gałęziach sieci. Pewnego dnia ze zdumieniem stwierdzili, że na gruszy, podobnie, jak i na innych okolicznych drzewach, ktoś rozwiesił inne sieci. Ogromnie się tym zadziwili, ponieważ nie wiedzieli, żeby w pobliżu znajdowała się jakaś inna osada rybacka. Sprawa szybko się jednak wyjaśniła, kiedy po kilku dniach, na polanie pojawiali się rybacy znad sąsiedniego jeziora zwanego dziś Radgoskim. Jedni i drudzy nic o sobie wcześniej nie wiedzieli i po tym przypadkowym spotkaniu postanowili, że zamieszkają razem na polanie przy jeziorze Miejskim. Odtąd wspólnie wieszali sieci na gałęziach. I tak powstała osada z gruszą w środku, która znalazła się później w herbie miasta. 

 

Jak powstał Międzychód


Głos z puszczy wskazał jej miejsce „mezi chodami”. Stąd - jak głosi legenda - nazwa Międzychodu.
Pewnego razu wojewoda wielkopolski Domarat Grzymalita wybrał się na inspekcję grodzisk w zachodniej Wielkopolsce. Gdy drużyna wojów była już gotowa do drogi, zjawiła się żona wojewody Hanka z rocznym synkiem Teodorykiem i piastunką Jagną z prośbą, aby zabrać ich na wyprawę. Pomimo oporów Domarat zgodził się i kolumna jeźdźców wyruszyła w kierunku Rokitna. Tam zagłębili się w puszczę nadwarciańską, sprawdzając brody nad rzeką. W pewnym momencie Hanka z Jagną oddaliły się od kolasy wiozącej śpiącego Teodoryka. Wieczorem w pobliżu grodu Aleksandrowo, kiedy zatrzymano się na postój, Jagna z przerażeniem stwierdziła, że dziecko znikło. Rozgniewany Domarat wyruszył, aby odszukać synka. Gdy już po północy powrócił bez syna, wezwał Jagnę, której oznajmił, że jeżeli do rana nie znajdzie dziecka, nakaże ściąć jej głowę.
Przerażona Jagna ruszyła drogą, którą przybyli pod Aleksandrowo. Dziewczyna pamiętała, że przed brodami dziecko jeszcze spało. Kiedy Jagna dobiegła do pierwszego oznaczonego przejścia przez rzekę, usłyszała płacz. Nie zważając na krzaki, które kaleczyły jej twarz, pobiegła w kierunku, z którego dochodziło kwilenie. Po chwili trzymała już na rękach chłopca.
Kiedy Jagna i Teodoryk znaleźli się już w obozie, radość była ogromna. Wszyscy pytali, gdzie znalazło się dziecko, na co dziewczyna odrzekła, że „mezi chodami” i wyjaśniła, że miejsce wskazały jej głosy w puszczy. Następnego dnia wszyscy udali się, aby zobaczyć owo tajemne miejsce. Wtedy Hanka poprosiła męża, aby założył tu osadę. Każda wędrująca bursztynowym szlakiem karawana musiała zatrzymywać się przed przeprawą, co oznaczało, że osada szybko będzie się bogacić.

 

Zatopiony zamek

 

Jak głosi jedna z legend, pierwszy zamek w historii miasta pobudowano na wyspie na jeż. Miejskim. Ponoć w słoneczne dni na dnie można dostrzec ruiny twierdzy.
Na przełomie XV i XVI w. połowa Międzychodu należała do wielce zacnego Tomasza Krzyżanowskiego, druga zaś do hulaki i opoja, Andrzeja Niauczkowskiego, który jednak po pewnym czasie - namówiony przez kompanów - sprzedał T. Krzyżanowskiemu swoją część i wyjechał z Międzychodu. Minęło pięć lat i pod Sierakowem międzychodzkich kupców napadła i ograbiła zbrojna banda, dowodzona przez byłego właściciela Międzychodu. Miesiąc później w Międzychodzie pojawił się przyjaciel herszta, niejaki Sroczyński, który wyznał T. Krzyżanowskiemu, że jego kamrat chce odkupić, od niego swą dawną własność. Nie miał jednak pieniędzy, co wyprowadziło z równowagi prawowitego właściciela, który wyrzucił natręta przez okno - wprost do jeziora.
Incydent tak rozsierdził Niauczkowskiego, że zwołał kompanów z pobliskich miast i napadł z nimi na Międzychód. Podpalił miasto i zdobył znajdujący się na wyspie zamek, gdzie wspólnie z kamratami urządził zakrapianą winem orgię. W nocy nad zamkiem rozszalała się nawałnica. Pioruny biły w zgliszcza miasta i spadł rzęsisty deszcz. Woda zaczęła gwałtownie przybierać i wkrótce jezioro zalało zamek, a wraz z nim - okrutnych i chciwych zbójców.

 

 

Maski na kościelnej wieży


W fasadę kościoła p.w. Męczeństwa Jana Chrzciciela wmurowano maski ewangelików, którzy - jak głosi jedna z legend - przeszkadzali w budowie świątyni.
Pod koniec XVI w. ówczesny właściciel Międzychodu Jan Ostroróg przeszedł na katolicyzm i przystąpił wraz z mieszczanami do budowy kościoła - po uprzednim wyburzeniu zboru luterańskiego. Jednak w budowie przeszkadzali im miejscowi luteranie, którzy w nocy niszczyli mury wzniesione za dnia przez katolików. Dlatego międzychodzianie wyznaczyli warty, które pilnowały budowy.
Pewnej nocy wartownicy zatrzymali czterech złoczyńców, którzy niszczyli świątynię. Następnego dnia stanęli pod pręgierzem, gdzie w obecności licznie zgromadzonych mieszczan i na rozkaz magnata kat obciął im prawe dłonie - za to, że ważyli się je podnieść na Dom Boży i zlekceważyli zarządzenie polskiego monarchy, który nakazał wznieść tę świątynię. Dodatkową karę stanowiło dla złoczyńców to, że miejscowy kamieniarz - na polecenie J. Ostroroga - wykonał w cegle podobizny ich twarzy, po czym wmurowano je w fasadę kościoła. Ku przestrodze tym, którzy w przyszłości odważą się na podobny, równie niecny czyn.

 

Cudowna lipa


Z nazwą dzielnicy Lipowiec wiąże się interesująca legenda o handlarzu końmi, którego posądzono niesłusznie o kradzież rumaka.
Na początku XVIII w. właścicielem Międzychodu był Bogusław Unruh, który uchodził za znawcę koni. Chcąc dorównać Opalińskim i Kwileckim, sprowadził z Niemiec wspaniałego rumaka, którego zazdrościli mu okoliczni magnaci. Pewnej nocy wierzchowiec został skradziony, zaś właściciel wyznaczył wysoką nagrodę za schwytanie złodzieja. Po kilku dniach mieszczanie przyprowadzili do jego zamku pewnego mężczyznę. Twierdzili, że widzieli, jak sprzedał poszukiwanego rumaka szamotulskim kupcom.
Mężczyzna tłumaczył, że pochodzi z Lwówka i handluje końmi. Upierał się, że nie ma nic wspólnego z kradzieżą wierzchowca B. Unruha, ale magnat nie uwierzył. Mężczyznę wtrącono do lochu, gdzie ukazała mu się postać pięknej kobiety, która zapytała go, dlaczego tak rozpacza. Opowiedział jej swą historię i gorąco zapewniał o swej niewinności. Kobieta dodała mu otuchy. Powiedziała, żeby się nie martwił, gdyż rano zostanie wypuszczony na wolność. Musi jednak wyrzeźbić w drewnie jej postać. Zostawiła mu drewno i nóż, po czym znikła.
Rano rzeźba była gotowa. Kiedy do celi weszli strażnicy, skazaniec schował figurkę pod pazuchę, po czym został wyprowadzony. Pod szubienicą B. Unruh zapytał go o ostatnie życzenie. Mężczyzna chciał się wyspowiadać przed księdzem. Wyjawił mu, że w nocy odwiedziła go tajemnicza kobieta i pokazał duchownemu figurkę. Ksiądz nie krył zdumienia. Figurka przedstawiała bowiem postać Matki Bożej z obrazu w międzychodzkim kościele. Uznano to za cud i uwolniono nieszczęśnika, a rzeźbę umieszczono na rosnącej w pobliżu lipie. Wkrótce drzewo zasłynęło z cudownych właściwości, dlatego mieszczanie zaczęli stawiać swe domy w pobliżu cudownej lipy, od której dzielnica wzięła nazwę Lipowiec.

 

Jezioro Kuchenne


Przy rynku mieszkał bogaty, owdowiały kupiec z córką Justynką. Sam wychowywał piękną jedynaczkę. Jej 18. urodziny postanowił połączyć z zaręczynami. W tym celu zaprosił 40 synów najbogatszych kupców w okolicy, aby dziewczyna w trakcie zabawy mogła wybrać sobie narzeczonego. Orkiestrę i kucharzy ściągnął aż z Poznania. Urodziny przypadały na Noc Świętojańską. Problem w tym, że dziewczynie nie przypadł do gustu żaden z kandydatów. Rozgniewany ojciec postanowił sam dokonać wyboru zięcia.
Tymczasem zapłakana Justynka wybiegła nad jezioro i o dziwo spotkała tam przystojnego i czułego syna rybaka - Staszka. Młodzieniec wyznał dziewczynie, że już od dawna jest w niej zakochany. Justyna wyżej ceniła prawdziwą miłość niż bogactwo i postanowiła, że tylko Staszek może zostać jej mężem. Wróciła do sali balowej powiedzieć ojcu, żeby ogłosił konkurs o jej rękę. Kto sto razy przepłynie odcinek do cypla i z powrotem, zostanie jej mężem. W konkursie miał też wziąć udział Staszek, którego rywale zlekceważyli. Po kolei odpadali wszyscy konkurenci, aż w końcu około północy do wody wszedł ukochany Justynki. Jako rybak doskonale radził sobie z wodą, ale na przedostatnim odcinku chwycił go skurcz. Widząc to zachłanny ojciec dziewczyny zaczął Bogu dziękować, że zabiera intruza. Zrozpaczona Justyna, zapominając, że nie umie pływać, wskoczyła do jeziora, by ratować chłopca. 
Wkrótce oboje po raz ostatni zanurzyli się w toni jeziora.
W tym samym momencie z nieba runęła okropna nawałnica. Woda w jeziorze zaczęła błyskawicznie przybierać. Biesiadnicy uciekli do domów. Gdy rankiem następnego dnia międzychodzianie wyjrzeli przez okna zobaczyli, że cały rynek jest zalany, a na powierzchni pływały półmiski ze wspaniałymi potrawami. Jak się okazało woda wdarła się do kuchni domu kupca i zabrała stojące tam naczynia. Ludzie mówili później, że to Staszek i Justyna poczęstowali potrawami z zaręczynowej uczty mieszkańców Międzychodu.

 

Herb Unruhów


Na Lipowcu jest kościół, w którym znajduje się płyta nagrobna Krzysztofa Unruha - właściciela miasta. Jest na niej herb rodu - lew szykujący się do skoku i koło młyńskie.
Z tym właśnie herbem związana jest legenda sięgająca swymi korzeniami okresu średniowiecza. Otóż w czasie wypraw krzyżowych, w jednym z księstw niemieckich mieszkała pewna młynarka. Jej mąż, niegdyś znany rycerz, w wyniku odniesionych, ran był kaleką. Ich 20-letniemu synowi nie w smak była praca, więc kobieta sama musiała utrzymywać rodzinę. Chłopak nie przejmował się dolą rodziców. Dlatego kobieta zwróciła się o pomoc do swego chlebodawcy, by pożyczył jej worek mąki. Odmówił. Kobieta postanowiła więc nocą ukraść worek. Wyprawa się nie udała i schwytaną żoną ułomnego rycerza zakuto w dyby i osadzono na zamku. Książę postanowił srodze i przykładnie ją ukarać. Nieszczęsną zamknął w lochu, a w klatce umieszczono lwa, którego nie karmiono przez tydzień. Wyrok brzmiał bowiem: kara śmierci przez pożarcie.
Wśród zgromadzonej gawiedzi, która chciała oglądać śmierć kobiety, znalazł się też jej syn. Gdy zobaczył lwa zamierzającego rozszarpać matkę wskoczył na plac i udusił zwierzę. Księciu spodobała się zuchwałość i siła chłopaka, wcielił go do swej drużyny i wysłał na wyprawę krzyżową, natomiast matce darował winę. W czasie wyprawy młody człowiek szybko awansował, wkrótce przewodząc drużynie. Kiedy więc wracał, matka przygotowała wspaniałe przyjęcie, ale on poprosił tylko o polewkę, którą matka gotowała mu wcześniej.
Właśnie podczas wieczerzy przybył posłaniec z wieścią, że książę umiera i chce zobaczyć swego podopiecznego. Leżąc na łożu śmierci książę podziękował chłopcu, a dziś już mężczyźnie za liczne zwycięstwa, które ten odniósł pod książęcą flagą. W dowód wdzięczności podarował chłopcu wieś i dał herb: lwa szykującego się do skoku i młyńskie koło. Tak powstał herb rodziny Unruhów, do której później przez 200 lat należał Międzychód.

 

Szubieniczna Góra

 

W średniowieczu Międzychód posiadał prawo miecza i wyroki sądowe na złoczyńcach wykonywano na miejscu.
Służył do tego stojący na rynku pręgierz oraz szubienica postawiona za miastem na wzniesieniu, w miejscu starego grodziska Bylsko znanego z zapisów jeszcze sprzed roku 1255. Wzniesienie to znajduje się w rejonie dawnych Zakładów Przemysłu Owocowo-Wa-rzywnego i od stojącej tam przed laty szubienicy nosi nazwę Szubienicznej Góry. Jak wspomina kronika kościoła ewangelickiego, w tym miejscu palono także swego czasu czarownice.
W czasach Oświecenia zaprzestano procederu palenia niewinnych kobiet, a i szubienice zlikwidowano. Stało się to po tym, jak stracono na niej niewinnego chłopca oskarżonego o okradanie chlebodawców. Chłopak pracował u miejscowego karczmarza. Kilka razy z rzędu z karczemnej kasy ktoś skradł pieniądze. Podejrzenie padło na sierotę, który, zdarzało się w przeszłości, pożyczał pieniądze od różnych ludzi. Sędzia, dla przykładu, wydał na młodego człowieka wyrok śmierci, który wykonano na Szubienicznej Górze. Później okazało się, że winę ponosił syn karczmarza.
Ponieważ jednak właściciele miasta nic chcieli przyznać się do błędu przy osądzaniu młodzieńca, ustalono, że szubienica nic będzie już używana, ale też nic zostanie zdemontowana. Ma stać tak długo, aż sama się nie przewróci. Pierwsza miejscowość w kierunku, w którym się przewróci, zostanie obdarzona specjalnymi względami. W końcu pewnego dnia runęła w kierunku Kamionny. W efekcie maleńka wieś otrzymała prawa miejskie, które utrzymywała przez szereg lat. W tym czasie powstał tu charakterystyczny rynek w kształcie czworoboku, który, choć w końcu Kamionna prawa miejskie straciła, zachował się do dziś.

 

Dziewiczy skok


Tylko nieliczni wiedzą, że górka pod Muchocinem, określana potocznie jako „Dziewiczy skok" zawdzięcza nazwę tragedii trzech pięknych panien.
W czasie wojen szwedzkich w Muchocinie mieszkał bogaty kupiec, który miał trzy córki - Alinę, Balbinę i Celinę. Posłał je do szkoły, co było wówczas rzadkością, zatem panny nie dość, że piękne, to miały wyszukane maniery i ogładę. Niestety, kupiec zaciągnął się do chorągwi husarskiej i zginął w czasie wyprawy Stefana Czarnieckiego na Danię. Osieroconymi pannami interesowali się chłopcy z Muchocina i pobliskiego Międzychodu, jednak one odrzucały karesy rzemieślników i kmieci. Postanowiły, że jeśli już wyjdą za mąż, to tylko za szlachciców, a najlepiej - za braci.
Pewnego dnia przed ich domem zatrzymała się karoca. Dziewczęta zaproponowały podróżującym trzem młodzieńcom posiłek, a później zaprosiły ich również na niedzielny obiad. Nazajutrz udały się do niani i poprosiły o pomoc przy gotowaniu, gdyż bracia bardzo się im spodobali. A siostry wiedziały, że do serca mężczyzny najłatwiej trafić przez żołądek. Na obiad przyjechała z braćmi ich ciocia. Było gwarno i wesoło, a wieczorem młodzieńcy oświadczyli się. Ofiarowali pannom pierścienie, po czym odjechali. Wieczorem Celina zauważyła, że na rodowych ponoć sygnetach są różne herby i inicjały. Goście zaintrygowali też nianię, która nie bardzo wierząc, że przyjechali z Międzychodu, umieściła pod ośką karety dziurawą puszkę ze smołą. Następnego dnia panny ruszyły śladem i dotarły na pobliską górkę, gdzie w szopie zastały jednego z konkurentów. Młodzieniec wyznał, że cała trójka uprawia zbójectwo, a że zakochał się w jednej z sióstr, zaczął je namawiać do ucieczki. Było jednak za późno. Na polanę wpadli dwaj pozostali zbójnicy, którzy zabili wspólnika. Siostry salwowały się ucieczką, ale na szczycie skarpy zostały otoczone. Chcąc ratować swą cześć, rzuciły się do Warty i utonęły w jej odmętach.

 

Jak pastor uratował miasto


Tylko nieliczni znają legendę o tym, jak grzech pastora uratował miasto przed zgubą.
Podczas wojny polsko-szwedzkiej w Międzychodzie zatrzymał się król szwedzki Karol XII. Jego kwaterą była plebania pastora Baldego. Miasto zostało obciążone wysoką kontrybucją, gdyż Szwedom brakowało pieniędzy, a ich wojska były w odwrocie i w dodatku skończyła im się żywność. Nie było mowy o ugodzie, o którą zabiegali miejscowi - wspierani przez pastora. Okupanci wiedzieli, że właściciel miasta 50 lat wcześniej wystawił pułk piechoty złożony z mieszczan i skierował go do walki z Karolem Gustawem. Rabowali więc pieniądze i klejnoty.
Rozgoryczeni kupcy i rzemieślnicy postanowili się zemścić. Chcieli za jednym pociągnięciem zakończyć wojnę i uratować swoje pieniądze. Uradzili, że porwą króla i dostarczą go wojskom polskim, które pojawiały się sporadycznie w okolicach Międzychodu. Napadu na Międzychód i króla mieli dokonać zbójnicy ze Zbójeckiej Góry pod Muchoci-nem. Ich przywódca zwany Brodaczem, był zakochany w pięknej Kasi - córce miejscowego sukiennika - i powierzył jej rolę łącznika między kupcami i bandą. Dziewczyna bała się o ukochanego. Poprosiła zatem o radę pastora Baldego, który uznał, że pomysł jest dobry i jeśli się uda, wszystkie dotychczasowe przewinienia Brodacza zostaną mu odpuszczone, a i nie minie go sowita nagroda. Radził czekać tylko na odpowiedni moment, kiedy w mieście będzie mniej wojska szwedzkiego.
Pewnego dnia mieszczanie ujrzeli na wzgórzach otaczających Międzychód świeże usypane szańce. Na Górze Młyńskiej i Górze Szubienicznej ustawiono armaty zwrócone lufami ku miastu. Monarcha dowiedział się bowiem o spisku i czekał na atak.
Blady strach padł na wszystkich. Baldy postanowił uratować Międzychód, nawet gdyby miał zapłacić życiem. Zapewniał króla, że nic nie wie o planowanym napadzie i prosił o ściągnięcie armat, bo - jak tłumaczył -jest poważnie chory na nerwicę i w przypadku ataku rzuci klątwę na całą armię. Szwedzi byli ewangelikami i pomni ostrzeżenia, kazali armaty ściągnąć. Pastor tłumaczył potem mieszczanom, że dopuścił się krzywoprzysięstwa. Jednak mieszkańcy wybaczyli mu ten grzech, bo przecież uratował miasto.

 

Góra skarbów


Jedna z miejscowych legend mówi o bajecznych skarbach, ukrytych ponoć w okresie szwedzkiego „potopu" w okolicach Kolna.
W lesie poci Kolnem znajduje się niewielkie wzniesienie, nazywane przez miejscowych Szwedzkim Wałem. Ponoć w czasie wojen szwedzkich ukryto tam kosztowności, zrabowane przez najeźdźców w wielkopolskich dworkach i kościołach. Zwłaszcza, że przez trzy miesiące król szwedzki Karol XII kwaterował w Międzychodzie, zaś jego oddziały łupiły zarówno mieszczan, jak i miejscowa szlachtę. Szwedzi wycofali się w końcu w sromocie, a miejscowi zapomnieli o ciemięzcach i zrabowanych przez nich kosztownościach. 
W czasie rozbiorów w Międzychodzie mieszkał stolarz Rozental. Nie miał krewnych, ani też przyjaciół, a że często brakowało mu pracy, klepał przysłowiowa biedę. Pewnego razu przyśniła się mu piękna dziewczyna, która przyniosła mu wspaniałe potrawy i poprosiła, żeby spełnił jej życzenia. Po przebudzeniu ze zdumieniem stwierdził, że nic jest głodny. Niestety, nie pamiętał, o co prosiła go dziewoja ze snu. Następnej nocy sen się powtórzył. Tajemnicza dziewczyna wyjawiła stolarzowi, że jest duchem szwedzkiej branki, którą zakopali żywcem wraz ze skarbami w Szwedzkim Wale królewscy rajtarzy.
Dziewka kochała złoto i była gotowa sprzedać za nie swą duszę. Miała więc pilnować skarbu do powrotu Szwedów i chronić go przed łupieżcami. Wyjawiła stolarzowi, że skarb można odkryć wyłącznie o północy - kopiąc od strony jeziora, a ten, kto dokopał się do skrzyń z kosztownościami, uwolni jej duszę. Rozental posłuchał tych rad i następnej nocy udał się na Szwedzki Wal. Zaczął kopać we wskazanym miejscu, ale w pewnym momencie na pobliskim jeziorze pojawiła się łódka, a w niej dwie ubrane na czarno postaci. Stolarz uświadomił sobie, ze ma do czynienia z mocami piekielnymi. Uciekł więc do domu i ze strachu zmarł we własnym łóżku.
Podobne sny miało wielu innych mieszkańców Międzychodu. Żaden z nich nic odnalazł jednak bajecznych skarbów, choć szukało ich wielu. Dowodem ich bezowocnych prób są liczne jamy i wykroty w Szwedzkim Wale.

 

 

Niebiański posiłek


Na górze nad jeż. Koleńskim stała niegdyś kapliczka, do której pielgrzymowali przez pewien czas mieszkańcy Kolna i pobliskich miejscowości.
Przed laty w Kolnie mieszkała rodzina kmiecia Bartosza. Ojciec od rana do wieczora ciężko pracował na kawałek chleba, a matka zajmowała się skromnym gospodarstwem i wychowywała dzieci. Jedyną pociechą rodziców był najstarszy synek, który pomagał w domu i opiekował się młodszym rodzeństwem. Pracował też u bogatych gospodarzy, od których w zamian za posługi otrzymywał jaja, sery lub kiełbasę. Z dumą i radością przynosił matce koszyczek, którego zawartość dzieliła równo między członków rodziny.
Pewnego razu, gdy wszyscy zajęci byli żniwami, najstarszy syn strzegł u podnóża góry stada pasących się gęsi, należących do zamożniejszych gospodarzy. Około południa, gdy zaczął mu doskwierać głód i pragnienie, wdrapał się na górę, by zobaczyć, czy aby matka nie niesie mu obiadu. Nie było jej widać, zatem wstąpił do kapliczki, gdzie chciał się schronić przed upałem. Ku swemu zdumieniu, w środku zobaczył nakryty stół, suto zastawiony wspaniałymi potrawami. Bez wahania zabrał się do jedzenia. Gdy zaspokoił pierwszy głód, przypomniał sobie o gąskach. Przerwał posiłek i co tchu pobiegł sprawdzić, co się z nimi dzieje. Pora była najwyższa, bo stadko się rozpierzchło. Gdy wrócił do kapliczki dokończyć jedzenia, zastał matkę, ale wspaniałe potrawy znikły. Myśląc, że to sprawka matki, odsunął z niezadowoleniem przyniesione przez nią jedzenie i poprosił o potrawy, które jadł wcześniej. Początkowo nie chciał uwierzyć, że matka nie ma nic wspólnego ze wspaniałym posiłkiem, który czekał na niego w kaplicy. Mądrzy ludzie tłumaczyli później, że to Bóg się ulitował nad ciężko pracującym, skromnym dzieckiem.
Chłopiec opowiedział o swej przygodzie mieszkańcom Kolna. Do kapliczki pielgrzymowały później dzieci i dorośli z innych gospodarstw, ale cud już się nie powtórzył.

 

Schody do Ziemi


Jak głosi jedno z podań, w górze nad jeziorem w Kolnie ukryte są schody prowadzące do środka Ziemi.
Nad jeziorem koło Kolna góruje spore wzniesienie. Ponoć przed wiekami można było tam spotkać rycerza na wspaniałym rumaku. Jego zbroja świeciła w ciemności, a - jak mówili starzy i doświadczeni ludzie - wojownik czuwał nad bezpieczeństwem kmieci i łyków. Ponoć ostrzegał ich przez niebezpieczeństwami, a w razie potrzeby - bronił ich i ratował z opresji. Bywało i tak, że towarzyszył chłopom, którzy wracali furmankami z międzychodzkiego rynku. Stał w najbardziej niebezpiecznych miejscach i odstraszał ewentualnych zbójców.
Dwa razy rycerz pojawił się także za dnia. Raz przepędził szwedzkich rajtarów, łupiących kmieci, a później przegnał Kozaków, którzy chcieli powiesić chłopa za to, że udzielił pomocy rannemu Francuzowi. Zaporożcy tak się wystraszyli rycerza, że zatrzymali konie dopiero w Kamionnej.
Ludzie mówili, że to duch Dobrosława Nałęcza. Przez pewien czas rycerz nie pokazywał się jednak w tych okolicach, dlatego niektórzy z mieszkańców nabrali odwagi i zaczęli szukać w górze dziury, w której ponoć zapadł się duch magnata. Odnaleźli tajemnicze schody prowadzące w głąb. Właściciel Kolna wynajął więc górników, którzy mieli je spenetrować. Kiedy robotnicy przystąpili do pracy usłyszeli głos, ostrzegający ich przed kopaniem. Zlekceważyli jednak ostrzeżenie, co jeden z nich przypłacił życiem, pozostali salwowali się ucieczką.
Przerażeni górnicy byli przekonani, że schody wiodą do wnętrza Ziemi, dlatego ich chlebodawca kazał im zasypać wejście. Od tego zdarzenia upłynęło już wiele lat, jednak mieszkańcy Kolna wiedzą, gdzie znajduje się zawał. Wskazują na jeden z uskoków w górze i mówią, że pod kilkumetrową warstwą ziemi kryje się wejście do środka planety, a być może do samego piekła.

 

O diable z Sowiej Góry


Jak głosi jedno z podań, w okolicach Sowiej Góry nad jeż. Sołeckim można spotkać diabła.
W dawnych czasach w lesie nad jeż. Sołeckim żyło małżeństwo. Między małżonkami dochodziło wciąż do swarów. Mężczyznę pociągała bowiem gorzałka i rozpusta, natomiast jego żona Kachna słynęła z dobroci i łagodności. Wychowywała dzieci i zajmowała się skromnym dobytkiem, podczas gdy mąż przepijał w szynkach majątek. Ze łzami w oczach prosiła, by zajął się domem i głodującymi dziećmi, ale ten wolał spędzać czas w karczmie.
Pewnej nocy wracając do domu Utracjusz spotkał w lesie mężczyznę w kapeluszu. Nieznajomy powiedział, że dobrze go zna i wie, iż przyczyną jego nieszczęść jest Kachna. Zaprowadził go na pobliską górę, opadającą stromo do jeziora i powiedział, że jeśli zepchnie stąd żonę, to do końca swych dni będzie żyć w szczęściu i dostatku. Bez namysłu podpisał cyrograf - w zamian za obietnicę pomocy w zgładzeniu żony. Obiecał, że w ciągu trzech dni przyprowadzi ją w te miejsce i dostał za to kilka dukatów.
Rankiem następnego dnia, kiedy jeszcze spał, pracowita małżonka zabrała się do prania jego odzieży. Zaskoczył ją i zaintrygował odór siarki, którym przesiąknięte było ubranie. W jednej z kieszeni odnalazła też kilka złotych monet. Ucieszona zawołała dzieci i powiedziała, żeby nie przeszkadzały tatusiowi, strudzonemu ciężką pracą. Udała się do Międzychodu na zakupy, co rozsierdziło później jej męża. Pijani-ca umyślił sobie, że roztrwoni czerwonce w karczmie, zatem postanowił wypełnić obietnicę złożoną diabłu i przypieczętowaną krwią z serdecznego palca.
Następnej nocy widziano, jak dwóch mężczyzn zrzuciło ze skarpy niewiastę. Kobieta wpadła do jeziora, ale kusy chwycił ją w swe szpony i uniósł w przestworza. Ponoć niekiedy nad jeziorem unosi się przejmujący lament nieszczęsnej, błagającej męża o litość i wołającej swe dziatki.

 

Zamek zbójców pod Bielskiem


Przy drodze do Sierakowa, idąc przez Bielsko, nad jeziorem o tej samej nazwie zobaczymy olszynowy lasek. Przed wiekami stał tam zamek.
Kamienna budowla otoczona była fosą, nad którą przebiegał most zwodzony. Nad budowlą górowała baszta. Zamek zamieszkiwali rycerze-rabusie napadający na karawany kupieckie podążające bursztynowym szlakiem ku wybrzeżu. W swej warowni rabusie czuli się bezkarni, tym bardziej, że czasy były niepewne. Mówiono o napadach na wioski, których sprawcami mieli być krzyżowcy. Rycerstwo zajęte wiec było pilnowaniem pogranicza.
Zdarzyło się, że szlakiem wiodącym z Sierakowa przez Międzychód podążali kupcy. Ich wozy pełne były towarów, które zamierzali wymienić na bursztyn. Choć zapadał zmierzch, niepomni przestróg, że w lasach grasują zbójcy, jechali dalej. Byle tylko dotrzeć do Santoka, a stamtąd do Kołbacza. Tam już opiekę nad nimi roztoczyłby pan na Szczecinie, książę Barinin. Wraz z kupcami w drogę wyruszył pobożny cysters brat Jaromir, odmawiając po drodze pacierze. Około północy zatrzymali karawanę zbójcy z bielskiego zamku. Zażądali wydania koni i wozów. Pomimo oporu bezbronnych kupców, zbójcy wzięli wszystkie dobra, ale darowali przybyszom życie. Wtedy Jaromir wzniósł ku niebu ręce i rzucił klątwę na zbójców i ich siedzibę. Zadrżała ziemia i zamek zapadł się, a wraz z nim ziemia pochłonęła rabusiów. Dziś, nocami ponoć słychać, jak grasują w tym miejscu duchy dawnych rozbójników.

 

Królewska Góra


Interesująca legenda wiąże się z Królewską Górą nad jeziorem Dormowskim.
W kraju panowała dwuwładza. Większość szlachty popierała Augusta II, natomiast szwedzcy okupanci wspierali Stanisława Leszczyńskiego. Fortuna odwróciła się od Szwedów - nękały ich polskie wojska, które śmiało sobie poczynały z rajtarami i wyborową piechotą. Polaków wspierały sascy dragoni i Kozacy, a szeregi Szwedów topniały z każdym dniem. Ich niedobitki dotarły pewnego dnia do Dormowa. Mieszkańcy uciekli i zabrali swój dobytek, zaś Szwedzi okopali się na pobliskich wzgórzach nad jeziorem, przy czym królewski orszak rozbił się na najwyższym z nich.
W nocy zerwała się zawierucha, która uspokoiła się dopiero nad ranem. Deszcz zalał zapasy żywności, a wichura pozrywała namioty. Rajtarzy zaczęli więc szukać żywności na posiłek dla monarchy. W stodole w Dormowie natknęli się na chłopa, który oddał im swe skromne zapasy. Karol XII był tak zadowolony, że po śniadaniu zaprosił go do swego namiotu. Zapytał, czy w okolicach Dormowa często zdarzają się takie wichury. Sprytny kmieć odpowiedział, że nawałnice są bardzo częste i powodują mnóstwo szkód. Szwedzi postanowili więc przenieść obóz i ruszyli taborem do Międzychodu, natomiast chłop chwalił się potem, że wywiódł w pole Szwedów, a w dodatku zjadł śniadanie z ich królem...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin