Tournier Michel - Król Olch.pdf

(1135 KB) Pobierz
Michel Tournier
Król Olch
3
stycznia 1938. Jesteś wilkołakiem, mówiła czasem do mnie Rachela.
Wilkołakiem? To znaczy baśniowym monstrum, wyłaniającym się z mroków
czasu? Wierzę, owszem, w moją baśniową naturę, chciałem powiedzieć: w
związek tajemny, który moją osobistą historię miesza dogłębnie z biegiem
rzeczy i pozwala jej nagiąć go w swoim kierunku.
Wierzę także, iż wyłoniłem się z mroków czasu. Byłem zawsze zgorszony
lekkomyślnością ludzi, którzy ogromnie się niepokoją tym, co czeka ich po
śmierci, a o to, czym byli przed narodzeniem, troszczą się tyle, co o
zeszłoroczny śnieg. To, co przedtem, warte jest tego, co potem, tym bardziej
że zawiera prawdopodobnie klucz do owego potem. Otóż jeśli chodzi o mnie,
to ja byłem już przed tysiącem lat, przed stu tysiącami lat. Kiedy ziemia była
jeszcze ognistą kulą, wirującą w morzu helu, duch, który kazał jej płonąć,
wirować, był moim duchem. A zresztą zawrotna starożytność moich
początków wystarczy, by wytłumaczyć moją nadprzyrodzoną władzę: byt i ja
wędrujemy już od tak dawna obok siebie, jesteśmy tak dawnymi
towarzyszami, że — bez specjalnego przywiązania, ale na mocy wzajemnego
przyzwyczajenia, równie starego jak świat — rozumiemy się i nie mamy sobie
czego odmawiać.
Co zaś do monstrualności...
Ale najpierw co to jest monstrum? Etymologia szykuje tu już nieco
przerażajcą niespodziankę: monstrum pochodzi od monstrare, pokazywać.
Monstrum jest to więc coś, co się pokazuje — palcem, na jarmarkach itp. A
więc im bardziej jakaś istota jest monstrualna, tym bardziej powinna być
pokazywana. Oto od czego jeży mi się włos, mnie, który mogę żyć tylko w
ciemności, przekonany, że tłum moich bliźnich pozwala mi żyć jedynie na
skutek nieporozumienia, gdyż nie zna mnie,
Aby nie być monstrum, trzeba przypominać swoich bliźnich, być w
zgodzie z gatunkiem albo przynajmniej być stworzonym na podobieństwo
rodziców. Albo też mieć potomstwo, czyniące z was pierwsze ogniwo nowego
gatunku. Albowiem monstra się nie rozmnażają. Cielęta
o sześciu nogach nie są zdolne do życia. Muł rodzi się bezpłodny, tak jakby
natura chciała przerwać eksperyment, który uznała za niedorzeczny. I tu
odnajduję moją wieczność, gdyż zastępuje mi ona jednocześnie rodziców i
potomstwo. Stary jak świat, nieśmiertelny jak on, mogę mieć tylko
domniemanych rodziców i adoptowane dzieci. Czytam ponownie tc słowa.
Nazywam się Abel Tiffauges, mam warsztat samochodowy przy placu Porte-
des-Ternes i nie jestem obłąkany. Jednak to, co piszę, powinno się traktować
całkiem poważnie. A zatem? A zatem rzeczą przyszłości będzie przede
wszystkim wykazanie — albo ściślej zilustrowanie — powagi słów
powyższych.
6 stycznia 1938. Skrzydlaty koń firmy ,.Mobi!gas*\ wyrysowany neonem
na wilgotnym i czarnym niebie, rzuca odblask na moje ręce i natychmiast
gaśnie. Te czerwone rozbłyski i odór starego smaru, jakim wszystko tutaj
nasiąka, tworzą atmosferę, której nienawidzę, a jednak znajduję w niej
skrycie upodobanie. To mało powiedzieć, że się do niej przyzwyczaiłem: jest
mi ona tak bliska, jak ciepło mojego łóżka lub twarz, którą codziennie
odnajduję w lustrze. Lecz jeśli powtórnie, z wiecznym piórem w lewej ręce,
nachylam się nad tą białą kartką — trzecią stroną moich „Złowieszczych
zapisków” — to dlatego że mam pewność, iż stanąłem, jak to się mówi, w
punkcie zwrotnym mojego życia, i dla* tego że po części liczę na ten dziennik
jako na ucieczkę od warsztatu, od przyziemnych zajęć, które mnie tu
trzymają, i w pewnym sensie także jako na ucieczkę od siebie.
Wszystko jest znakiem. Lecz trzeba nagłego błysku lub krzyku, by przebić
naszą krótkowzroczność i głuchotę. Od pierwszych lat w szkole Sw.
Krzysztofa obserwowałem bacznie hieroglify wyryte na mojej drodze i
słuchałem niejasnych słów szeptanych mi do ucha, nic nie rozumiejąc, nie
mogąc wyciągnąć z nich niczego więcej ponad dodatkową wątpliwość
dotyczącą trybu mojego życia, lecz co prawda także dawały mi kolejny dowód
na to, że niebo nie jest puste. Zaś owo światło, które wczoraj rozbłysło
wskutek całkiem prostych okoliczności, oświetla wciąż moją drogę.
Banalny incydent pozbawił mnie na jakiś czas możliwości używania
prawej ręki. Chciałem kilkoma obrotami korby uruchomić pierścienie
tłokowe silnika, którego akumulator nie byłby w stanie rozruszać. Korba
odbiła, lecz — na szczęście — akurat rozluźniłem rękę i ramię. Całe
uderzenie spadło na przegub i wydało mi się, że słyszę pękanie wiązadeł.
Niewiele brakowało, a byłbym zwymiotował z bólu, i jeszcze teraz czuję,
jak^pód grubym opatrunkiem elastycznym bije kłujący puls. Niezdolny do
podjęcia jedną ręką jakiejkolwiek pracy w warsztacie, schroniłem się na
drugim piętrze w małej izdebce, gdzie składam stosy ksiąg rachunkowych i
starych gazet. Aby zająć czymś umysł, spróbowałem zdrową ręką napisać
kilka słów na kartce z notesu.
I wtedy nagle okazało się, że umiem pisać lewą ręką! Tak. bez uprzedniego
ćwiczenia, bez wahania czy zwolnienia tempa, moja lewa ręka kreśli pewnie
wykończone litery, pozbawione jakiejkolwiek dziecięcej nieporadności, w
dodatku nie wykazujące żadnego podobieństwa
do mojego normalnego pisma, będącego dziełem prawej ręki. Wrócę jeszcze
do tego zadziwiającego wydarzenia, którego źródła się domyślam- ' lecz
należałoby na samym początku wskazać na okoliczności sprawiające, że po
raz pierwszy chwytam za pióro jedynie po to, aby ulżyć sercu i dać
świadectwo prawdzie.
Czyż trzeba przypominać i tę drugą, być może nie mniej decydującą
okoliczność, jaką stanowiło zerwanie z Rachelą? Ale wtedy będę musiał
opowiedzieć całą historię, historię miłosną, krótko mówiąc: moją historię
miłosną. Oczywiście wzdrygam się przed tym, ale jest to tylko brak rutyny.
Dla człowieka z natury tak skrytego jak ja wywalanie bebechów na stół jest z
początku bardzo odrażające, lecz ręka moja biegnie po papierze i wydaje mi
się. że rozpocząwszy opowieść o sobie, nie będę już mógł się zatrzymać aż po
wyczerpaniu lematu. Być może też wypadki mojego życia nie mogą już odtąd
następować po sobie bez tego werbalnego odbicia zwanego dziennikiem?
Utraciłem Rachelę. Była moją kobietą. Nie małżonką wobec Boga i ludzi,
lecz kobietą mojego życia,, to znady — bez jakiejkolwiek emfazy — istotą
żeńską mojego osobistego świata. Poznałem ją przed kilkoma laty, podobnie
jak innych ludzi, jako klientkę warsztatu. Pojawiła się za kierownicą
zdezelowanego peugeota quadrilleue, w sposób widoczny pochlebiało jej
zdziwienie, jakie wzbudzała, wówczas jeszcze bardziej niż dzisiaj, kobieta
automobilistka. Odniosła się do mnie od razu z pewną poufałością, która pod
pretekstem łączących nas spraw samochodowych rozszerzyła się na
całokształt naszych stosunków, tak że wkrótce Rachela znalazła się w moim
łóżku.
Początkowo trzymała mnie przy niej jej nagość, którą obnosiła umiejętnie,
śmiało, nie gorzej niż inny strój, po<iróżny c2y wieczorowy. Największym
nieszczęściem dla kobiety jest z pewnością nieświadomość, że można być
nagą, że istnieje nie tylko zwyczaj, ale nawet pewien habilus nagości. I
pochlebiam sobie, że rozpoznam od pierwszego wejrzenia, po pewnej
oschłości, dziwnym przyleganiu ubioru do ciała, kobiety naznaczone tym
rodzajem ignorancji.
. Pod małą główką o orlim profilu, nakrytą kaskiem czarnych loków,
Rachela miała ciało silne i krągłe, zaskakujące kobiecością rozłożystych
bioder, piersi o szerokich, fioletowych brodawkach, głębokiego wcięcia w
pasie i całą gamą nienagannie jędrnych okrągłości, zbyt obfitych dla dłoni i
tworzących w sumie całość nie do objęcia. Pod względem psychicznym
przedstawiała niezbyt oryginalny typ „chłopczycy", bardzo modny od chwili
ukazania się pewnej powieści, która zdobyła wielki rozgłos. Rachela
zapewniła sobie niezależność, wykonując zawód wędrownej księgowej,
jeżdżąc do rzemieślników, kupców lub właścicieli małych przedsiębiorstw w
celu uporządkowania ich księgowości. Była Żydówką i, jak mogłem się.
przekonać, cała jej klientela składała się z Żydów, co się tłumaczy poufnym
charakterem sprawdzanych przez nią dokumentów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin