Antologia - Polskie opowieści z dreszczykiem(1).pdf

(1081 KB) Pobierz
POLSKIE OPOWIEŚCI
Z DRESZCZYKIEM
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1969
JAN BARSZCZEWSKI
WŁOSY KRZYCZĄCE NA GŁOWIE
W Witebsku spotkałem się na ulicy z doktorem naszego powiatu panem M. Zdarzyło
się,
że
oba w tymże czasie przyjechaliśmy do miasta dla interesów. Pogadawszy o tym i
owym rzekł doktor:
— A gdzie będziesz obiad jeść?
— Gdzie Pan Bóg pozwoli — odpowiedziałem — za pieniądze w mieście wszędzie
łatwo znaleźć obiad.
— Pojedziemy do traktieru Karlisona, tam zawsze podają jedzenie wyborne.
— A czy nie będzie za drogo dla szlachcica?
— Nie drożej jak u innych; lecz jeśli cokolwiek i więcej, za to będzie z lepszym gustem.
Dla siebie nie trzeba
żałować.
Zgodziłem się. Wchodzimy do ogromnego pokoju, było tam kilka osób; jedli, pili, palili
fajki,
śmieszyli
jeden drugiego wyprowadzając na scenę wady i dziwactwa swoich znajo-
mych; drwili ze wszystkich, nie oszczędzając kobiet i starych ludzi.
Siedząc za stołem z podziwieniem poglądałem na tych trzpiotów, jak usiłowali popisać
się swoim dowcipem,
śmieli
się na całe gardło i zbliżając się do lustra opatrywali siebie od
głów do nóg.
— Dobrze niekiedy i w traktierze bywać — rzekł doktor — tu ludzie
śmielej
zdejmują z
siebie maskę i tu najdokładniej można widzieć, jakimi są.
Ledwo to powiedział, wchodzi ktoś wysoki, włosy gęste, najeżone, oczy niespokojne,
twarz pełna, blada, jakby w niej tylko
żółć
i woda była. Wszyscy obrócili oczy na niego, on
usiadł na kanapie i biorąc się za głowę zastękał mówiąc: — Nie ma im pokoju. — Potem
kazał sobie podać szklankę rumu, wypił połowę i jakby zamyślony, siedział kilka minut w
milczeniu; po czym wstał przypatrując się w lustro; rękę położył na głowę, mówiąc te słowa:
— O! Teraz przynajmniej nie ruszają się i zamilkły na czas krótki.
Gdy wszyscy z podziwieniem patrzyli na niego, rzekł mój towarzysz:
— Niezdrów jesteś, jak uważam, musisz cierpieć ból głowy; nie sądzę, aby rum mógł
ulżyć, więcej jeszcze zaszkodzi.
— Nieproszony rady dajesz.
— Doktor jestem, to mój obowiązek.
— Doktor jesteś, a nie zgadłeś mego cierpienia. Powiedz mi lepiej, jaka
śmierć
jest
lżejszą? Gdyż ja nie mam nadziei być zdrowym, a umrzeć muszę.
— Moja nauka ma na celu przedłużyć
życie
ludzkie, a nie pokazywać drogę do
śmierci,
gdyż
śmierć
sama nas spotka.
Śmierć
sama nas spotka, to prawda, ale któż o tym nie wie?
Tak, ta prawda wszystkim jest wiadoma, ale nie wszyscy o niej myślą.
— Komu
życie
miłe; lecz kto tak cierpi jak ja, temu nie ma czego na
świecie żałować.
— Jakież masz przecie cierpienie?
— Włosy, włosy zatruły
życie
moje!
Gdy to powiedział, z drugiej strony, w kole wesołego towarzystwa, powstał
śmiech
i
dały się słyszeć takie rozmowy:
— O! Bo też były to włosy z pięknego warkocza!
— Nie trzeba było ostrzygać; jest w tym sympatia,
że
przez to zrywa się związek wzaje-
mnych uczuć.
— Bo też naprzykrzyły się mu włosy, przeciął je nożycami, a te odżyły przy
świetle
księżyca.
— Nie umiał szanować, a miał włosy
ślicznie śpiewające.
— Patrzcie, patrzcie, i na jego głowie oświecone słońcem ruszają się włosy, jak gdyby
żywe
były.
Posłyszawszy te
żarty
cierpiący spojrzał na nich z gniewem, nic nie mówiąc porwał się
z miejsca i prędkim krokiem chodził po pokoju.
Ci panowie razem wszyscy wyszli, a wychodząc rzekł jeden z nich:
— Bywaj zdrów, panie Henryku! Pij więcej rumu, a wszystko dobrze będzie!
— Otóż czego dożyłem — rzekł Henryk obróciwszy się do doktora. — Zostałem
pośmiewiskiem nieczułych ludzi,
śmieszne
im cudze nieszczęście, wszędzie, gdzie tylko ich
spotykam, starają się powiększyć moje cierpienia szydząc z bolesnych wypadków mojej prze-
szłości.
— Zanadto masz drażliwe nerwy — rzekł doktor — gdy oburzasz się na ludzi zupełnie
lekkomyślnych. Ja tu siedząc poznałem ich, słuchając, jak zuchwale nie szczędzili uszczypli-
wych i krzywdzących słów dla wszystkich swoich znajomych w mieście.
— Byłem kiedyś zupełnie inny, obojętnie słuchałem
śmiechów
i jęków, nic nie oburzało
moich nerwów — włosy, włosy zrujnowały we mnie całą naturę!
Tu zamilkł, jakby słuchał czegoś i wnet pokazując palcem na włosy swoje:
— Oto — rzekł — jeden zaśpiewał i inne ruszają się... prędko zakrzyczą wszystkie
razem. Wy nie widzicie, co się dzieje na mojej głowie! — To rzekłszy, prędko poszedł wziąć
szklankę, aby ostatki wypić rumu.
— Słuchaj mojej rady — powiedział doktor — każ podać wody i cukru; zmieszaj to
razem, przynajmniej mniej szkodliwym będzie, lecz ja bym radził zupełnie zaniechać tej
kuracji.
Wziął szklankę, stanął przed lustrem ręką dotykając włosów,
ściskał
ramionami, potem
obrócił się do doktora, spojrzał na niego niespokojnym okiem i rzekł tymi słowy:
— Zaniedbam ten sposób, jeśli wynajdziesz lepszy; jednakże nie odrzucam pierwszej
rady. — To rzekłszy kazał podać wody i wypił szklankę ponczu.
— Opowiedz mi wypadki
życia
swego; gdybym wiedział, skąd ma początek to cierpie-
nie, może bym i znalazł sposób, aby czymkolwiek zaradzić temu.
— Może znajdziesz sposób powrócić czas przeszły?
— Przeszłość uczy nas, jak mamy korzystać z teraźniejszości.
— Moja choroba jest nowa; ani lud prosty instynktem, ani nauką medyki nie odkryli
jeszcze ziółek, aby ją wyleczyć, jednakże postrzegam w tobie,
że
najszczersze masz chęci
zaradzić mojej niedoli; powiem o kilku ważniejszych wypadkach, które spotkały mię w
życiu.
Byłem jedynakiem u rodziców; w dzieciństwie nie doświadczyłem, aby mi w czymko-
lwiek odmówiono; słudzy spełniali wszystkie moje rozkazy, nauczyciel domowy wykładał mi
początki francuskiego języka lekkim sposobem, abym, zajmując się, w przeciągu jednej
godziny nie doświadczył najmniejszej przykrości i nie przytłumił w sobie wesołych myśli,
które więcej cenią się w towarzystwie
świeckim
niż gruntowna umiejętność wysokich nauk.
Kiedy miałem lat piętnaście, ojciec pomieścił mnie w Rydze na rok jeden, abym tam
korzystał w językach niemieckim i francuskim od lepszych nauczycieli i nabył gustu we
wszystkim tym, co może mię zalecić przed ludźmi tymi, o których brzmi sława wśród
świetnych
salonów.
Zostawił pieniędzy więcej, niż wymagały potrzeby moje, i ja tam spotykałem tylko
kwiaty wesołego
życia;
nikt mi nie wspomniał wtenczas,
że
czas mija bez powrotu, zdrowie
człowieka wątłe, ulega smutnym zmianom i wesele lat szczęśliwych podobne do samych
marzeń.
Kiedy powróciłem z miasta do domu, od rana do wieczora najczęściej polowaniem
byłem zajęty. Na utrzymanie strzelców, chartów i psów gończych nie
żałował
mój ojciec
kosztów, pozwolono mi ludzi trzymać dla usług tyle, ile chciałem; miałem piękne konie,
sprowadzałem modne pojazdy.
Po latach kilku wybrany byłem od obywateli dla urzędowania w tymże powiecie. W
mieście znalazłem wielu przyjaciół; w moim domu często wrzały wesołe zabawy, a niekiedy
przy winie lub za kartowym stołem goście spotykali wschód słońca.
Przeszło lat cztery; rodzice moi przenieśli się do wieczności. Powróciłem do domu z
zamiarem zajęcia się gospodarstwem i znalazłem majątek obciążony długami. Zjeżdżali się
do mnie wierzyciele mojego ojca i z groźbą wspominali o należności, domagał się sąd o nie
zapłacone podatki skarbowe od lat kilku; postrzegłem niebezpieczeństwo i wtenczas raz pier-
wszy zwróciłem uwagę na straszną przyszłość.
„Trzeba się
żenić
— rzekł mi mój sąsiad. — Panna Amelia, córka komisarza, który
teraz zarządza majątkami pana G., piękna dziewczyna z dobrym wychowaniem, a do tego
słyszałem,
że
więcej dziesięciu tysięcy rubli srebrnych ma w posagu; ojciec jej gromadził
porządny fundusz, zajmując się obowiązkami komisarza i plenipotenta, a
że
nie jest w związ-
kach familijnych z tutejszymi Jaśnie Wielmożnymi, którzy robią, co chcą w czasie elekcji
urzędników — na to nie zwracaj uwagi. W twoich okolicznościach potrzebne pieniądze, a nie
familijne związki, które, wedle mego zdania, na nic się nie przydadzą”.
Postrzegłem,
że
rada mego sąsiada była istną prawdą; zgodziłem się na ten wybór i
prosiłem jego w tym razie pomocy. Dziesięć tysięcy rubli srebrnych, a choćby i mniej
cokolwiek byłoby dość, ażeby oswobodzić od przykrych interesów mój majątek, a do tego o
pięknych zaletach córki pana komisarza i pierwej jeszcze słyszałem od wielu osób, a tak więc,
aby przyprowadzić to do skutku, pojechaliśmy obaj do domu jej rodziców.
Zobaczywszy pierwszy raz Amelię, postrzegłem prawdziwie cudne zalety natury; po-
stać jej
śliczna
mogłaby służyć wzorem do najpiękniejszego obrazu, na twarzy okazywała się
łagodność charakteru, w błękitnych oczach odbijała się cicha melancholia i jakieś przyjemne
marzenie. Rozmawiając z nią o przyszłości i o niestałym szczęściu na tym
świecie
poznałem,
że
przez wpływ wychowania z pokorą wierzyła w przeczucia i w niezbadane tajemnice
natury. Sąsiad mój otwarcie opowiedział matce i ojcu o wszystkich potrzebach w interesach
mego majątku; zgodzili się rodzice i córka.
Po weselu najszczęśliwszym byłem z ludzi; przywiozłem
żonę
do domu i wypłaciłem
wszystkie długi.
Ach! Dlaczego nie wierzyłem w przeczucie! Doktorze, czy zgadzasz się z tym,
że
czuła
dusza ludzka słyszy w cichym głosie anioła przestrogi daleko lepiej niż naukami i doświad-
czeniem nabyta mądrość?
— Postrzegamy to w
życiu
— rzekł doktor — lecz ten instynkt bywa nie u wszystkich
ludzi.
— Dlaczegóż ja nie chciałem wierzyć sercu czułej Amelii?!
— W jakim zdarzeniu? I jakież z tego nastąpiły skutki?
— W przeciągu trzech lat byliśmy szczęśliwi oboje, a chociaż z przyczyny niektórych
myśli i pojęć zdarzała się w rozmowach naszych sprzeczność, jednak zawsze się ta skończyła
spokojnie. Amelia, widząc mój upór, prędko wybierała inny przedmiot dla rozmowy, aby
tylko uniknąć niezgody.
Wiosenną porą był wieczór pogodny, wyszliśmy na przechadzkę do bliskiego lasu,
wokoło odzywały się
śpiewy
rozmaitych ptaków. Amelia, idąc drogą, przerywała często
rozmowę, jakby wpadając w jakieś smutne marzenie.
„Uważam — rzekłem —
że
przeczucie tobie jakieś tam szepce do ucha, bo przerywasz
rozmowę i wpadasz w smutne myśli”.
„Prawdziwie, jakaś na mnie tęsknota napada, nie wiem dlaczego”.
„Śpiew słowików i kukawek działa na twoje nerwy”.
„Może być” — odpowiedziała cichym głosem.
W czasie tej rozmowy widzę, z lewej strony idąc przez las maleńką
ścieżką
zbliża się do
nas jakiś zgarbiony starzec w czarnym odzieniu, twarz blada, oczy jasne
świeciły
spod
gęstych brwi, z tyłu kosz wisiał nakryty starą, czarną sukmaną. Ciekawy byłem poznać, kto
by był i skąd podróżował ten dziwny człowiek. Spotkawszy się zapytałem:
„Kto jesteś i skąd idziesz, staruszku?”
On zdejmuje z głowy stary, zgnieciony kapelusz i rzecze kłaniając się nisko:
„Mieszkam na całym
świecie,
szukam łaskawych dla siebie dobrodziejów i ciągle woju-
ję z przesądem i marzeniem ludzkim”.
Ta odpowiedź jego obudziła chęć we mnie do dalszej rozmowy.
„Z jakichże powodów — rzekłem — powstała ta wojna z przesądem i marzeniem
ludzkim?”
„Z powodu,
że
oni nie zrozumieli ani mnie, ani swojej korzyści. Ja zwiedziłem
świat
cały, poznałem wszystkie potrzeby ludzkie, zbadałem najskrytsze tajemnice natury, chciałem
przynieść ulgę mieszkańcom tej nieurodzajnej i ubogiej krainy, lecz oni zamiast nagrody,
zasypali mnie przekleństwem, nigdzie nie dając spokojnego przytułku”.
„Cóż robiłeś przecie — rzekłem — dla mieszkańców naszej ziemi?”
„Chciałem dobrze zrobić, lecz za dobroć moją dwa razy doświadczyłem prześladowa-
nia. Nie mogę zapomnieć, chociaż już temu przeszło dwadzieścia kilka lat; wynalazłem
sztukę robienia złota, chciałem ten sposób udoskonalić i udzielić tutejszym obywatelom. Pan
X., bogaty człowiek, blisko Połocka miał majątek i dom w mieście, w którym sam mieszkał,
dla mnie tamże naznaczył maleńki pokoik dla zajęcia się i udoskonalenia mojej nauki. Tam
okropny wypadek zdarzył się ze mną; wychodząc zostawiłem drzwi nie domknięte, na stole u
mnie leżały w papierku proszki białe, potrzebne w wielu rzeczach do tej nauki;
żona
pana X.,
weszła do mego mieszkania, wzięła jeden papierek z proszkiem sądząc,
że
to było lekarstwo, i
poczuwszy ból głowy, kazała podać szklankę wody, wsypała proszek, wypiła i wnet umarła.
Prześladowany od sądu niewinnie, musiałem stamtąd uciekać i szukać sobie przytułku w
innym miejscu.
Udałem się do pana Y. i chciałem jemu wielkie rzeczy objawić. Podczas północy była
na smętarzu próba, lecz ten pan i sługa jego, który potrzebny był dla pomocy, oba nie mając
sił, aby mogli wytrzymać próbę wielkiego dzieła, zemdleli; ja bojąc się prześladowania zosta-
wiłem ich tam leżących na smętarzu — uciekłem, nigdy już nie pokazywałem się w tamtych
stronach i zrobiłem postanowienie na wieczne czasy nie odkrywać przed
światem
tego sekre-
tu”.
„A cóż masz w tym koszu pod sukmaną?” — zapytałem.
„Królików — odpowiedział — niosę na sobie; jeśli łaskawy kto pozwoli mi gdzieko-
lwiek samotny dom dla mieszkania, tam będę ich hodować, one bardzo mnożą się, w prędkim
czasie będę miał z nich jedyny pokarm w moim ubogim stanie”.
„Odkryj kosz i pokaż nam królików twoich”.
Ledwo odkrył kosz, Amelia cofnęła się i zakrzyczała w przelęknieniu:
„Ach! ach! Jakie okropne nietoperze! Zakryj, zakryj ich prędzej, patrzeć nie mogę na te
straszydła!”
Spojrzałem na nią z podziwieniem, bo prawdziwych widziałem parę czarnych młodych
królików, a starzec rzekł rzucając na nią wzrok bystry:
„Przypatrz się, pani, lepiej; to są młode czarne króliki; jeszcze nie wyrosły, jak potrze-
ba” — i jednego z nich wziąwszy za uszy podjął z kosza.
„Ach! ach! Jaki straszny nietoperz! Zmiłuj się, nie pokazuj, schowaj go w koszu, nie
chcę i nie mogę patrzeć na taką obrzydliwość”.
Sądząc,
że
w tym zmyślonym strachu był jakiś dziwaczny kaprys i upór Amelii, kaza-
łem starcowi, aby szedł i przenocował w folwarku, i
że
jutro będzie mieć naznaczone dla
Zgłoś jeśli naruszono regulamin