BEZ WYJŚCIA - Karol Dickens.rtf

(733 KB) Pobierz

BEZ WYJŚCIA

POWIEŚĆ

DICKENSA I COLLINSA,

PRZEŁOŹTŁ Z ANGIELSKIEGO

Stanisław Boduszyński.

 

WARSZAWA.

NAKŁADEM GEBETHNERA i WOLFFA.

hlP71icin.org.pl


P ROLOG.

AKT I.

Zasłona się podnosi. Wchodzi gospodyni. Gospodyni mówi.

Nowe postacie na scenie. Wychodzi Wilding.


AKT II.

Vendale się kooha.

Vendala spotyka nieszczęście.

' AKT Ili.

W dolinie.

W górach.

AKT IV. Szczególny zamek. Zwycieztwo Obenreizera Zasłona spada.


 


PROLOG.

Było to trzydziestego listopada, roku Pańskiego tysiąc ośmset trzydziestego piątego.

W Londynie na wielkim zegarze świętego Pawła godzina dziesiąta wieczorem. Wszystkie pomniejsze zegary na kościołach Londynu natężają metalowe swe gardziołka. Niektóre szczebiotliwie uprzedzają ciężki dzwon katedralny; inne, spóźnione, bić zaczynają po trzecićm, czwartóm, lub szóstćm jego uderzeniu; wszystkie zostają z sobą w zupełnćj prawie zgodzie, śląc dźwięki swoje w powietrzne przestrze


nie, jak gdyby skrzydlaty ojciec pożerający swe dzieci przelatując po nad miastem, zabrzęczał nad nićm olbrzymią swą kosą.

Jakiż to zegar niżćj od innych umieszczony, bo donośniej szy, spóźnił się dzisiejszego wieczoru o tyle, że dźwięk jego samotnie rozbrzmiewa się w powietrzu? To zegar na Domu Podrzutków. Był czas, w którym podrzucane dziatki bez żadnój przyjmowała trudności umieszczona przy bramie kołyska. Dziś przedsiębiorą względem nich pewne poszukiwania, jakby z łaski przyjmują je od matek wyrzekających się wszelkich o nich wiadomości i praw do swego dziecięcia.

Księżyc jest w pełni, i wśród świetnych jego promieni, srebrne na niebie snują się obłoczki. Dzień przeciwnie nie był wcale ładnym, bo czarne błoto kroplami opadającej mgły zwiększane, pokrywa ulice. Zakwefiona dama niespokojnie się przechadzająca nieopodal furtki Domu Podrzutków, dobrze się obuć była powinna na taką porę.

Chodzi szybko, tam i napowrót, unikając poblizkićj sta- cyi fiakrów i często się zatrzymuje, twarzą ku bramie zwrócona, w cieniu jaki rzuca zachodnia strona wielkiego w czworobok idącego muru. Po nad jej głową czystość księżycowego nieba a pod stopami błotnisty bruk miejski; tak też i w duszy jćj może, obok spokojnej rezygnacyi i nadziei — ponura rozpacz panuje? Ślady stóp jej utworzyły na błocie prawdziwy labirynt; może też i ścieżki jej życia splątane w pogmatwany i nie do rozwiązania węzeł?

Furtka Domu Podrzutków otwiera się i wychodzi z niej młoda kobieta. Dama stoi na boku, rozgląda się bacznie, a widząc że furtka już z wewnątrz zamknięta, idzie za młodą ' kobietą.

Dwie lub trzy ulice minęła, zanim postępując wciąż z blizka za przedmiotem natężonej swej uwagi, nie wyciągnęła ręki i nie dotknęła się go. Wtedy zatrzymała się młoda kobieta i spoglądając w około—zadrżała.

              Dotknęłaś się mnie pani przeszłego wieczoru, a gdym się obróciła, przemówić nie chciałaś. Czemu idziesz za mną jak widmo milcząca?

              Milczałam, nie dlatego abym mówić nie chciała, — cichym odpowiedziała głosem dama - ale że pomimo usiłowań przemówić nie byłam w stanie.

              Czego chcesz pani odemnie? Wszak nic ci złego nie zrobiłam nigdy?“

              Nic wcale.

              Czy znam cię?

              Nie.

              Czegóż więc żądać możesz odemnie?

              Oto dwie gwinee zawinięte w tym papierku. Przyjm ten mój dar ubogi, a opowiem ci moje żądanie.

Na twarz młodej kobiety uczciwą i skromną, występuje rumieniec gdy odpowiada. W obszernym zakładzie, w którym się znajduję, każdy, dorosły zarówno jak dziecię ma dla Sary dobre słowa. Nazywam się Sara. Czyżbym na nie zasługiwała, gdyby mię przekupić było można?

              Nie chcę cię przekupić, ale tylko wynagrodzić skromnie.

Sara grzecznie, ale stanowczo, odrzuca ofiarodawczą rękę.

              Gdybym coś mogła dla pani uczynić, a miała przyczynę odmówienia jej prośbie, mylisz się pani bardzo jeżeli sądzisz, że zrobiłabym to za pieniądze. Jakież pani żądanie?

              Jesteś jedną zmamek lub usługujących w Domu Podrzutków, widziałam cię wychodzącą ztamtąd tej i przeszłśj nocy.

              Nie inaczej: jestem Sara.

              Widzę łagodność i cierpliwość na twej twarzy, zkąd wnoszę, że dzieci prędko się do ciebie przyzwyczajają.

              Rzeczywiście; błogosław im Boże za to.

Dama podnosi woalkę i pokazuje oblicze nie starsze od oblicza mamki, a chociaż intelligeńtniejsze i delikatniejszych rysów, to jednak z widocznemi śladami cierpień i wzburzenia umysłu.

              Jestem występną matką dziecięcia niedawno przez was przyjętego. Mam prośbę do ciebie.

Instynktownie szanując zaufanie okazane jćj przez podniesienie woalki, Sara, w której postępowaniu przeważała zawsze prostota i niewymuszoność, sama zapuszcza woalkę na twarz nieznajomćj z łez pełnerai oczyma.

              Wysłuchasz więc mej prośby? — nalegała dama. — Nie będziesz głuchą na rozpaczliwe błaganie złamanej boleścią matki?

              O biedna, droga pani,— zawoła Sara.— Cóż ci mam powiedzieć, albo raczej co ci powiedzieć mogę?... Nie mów

0              prośbach; prośby zanosić tylko można do dobrotliwego Ojca wszystkich ładzi, ale nie do takiej jak ja mamki. Mam zostawać przy zakładzie przez pół jeszcze roku, dopóki nie wynajdę na swe miejsce innej młodej i usposobionej do podobnych zajęć kobiety. Mam wyjść za mąż. Nie powinna byłam wydalać się z zakładu przeszłćj, jak i dziś tćj oto nocy, ale mój Dick, młody człowiek mający się ze mną ożenić, leży chory a ja pomagam jego matce w doglądaniu go

1              czuwaniu nad nim. Nie bierz mi tego za złe, kochana pani, proszę cię.

              O dobra, kochana Saro — zaszlochała dama chwytając z błagalnym gestem jej suknię. Jak jesteś pełną nadziei a ja zrozpaczoną; jak przed tobą leży piękna i otwarta droga życia, dla mnie już na zawsze zamknięta; jak możesz zostać szanowaną, żoną i dumną matką; jak jesteś żyjącą i kochającą kobietą, a umrzeć kiedyś musisz: zaklinam cię na to wszystko, przez litość, wysłuchaj błagalnśj mój prośby.

              Droga, kochana moja pani, — woła Sara z coraz większą rozpaczą w głosie, — cóż więc mam począć teraz? Własne moje wyrazy przeciwko mnie zwracasz. Powiedziałam pani, że za mąż idę, a przez to chciałam ci dać do zrozumienia, że opuścić będę musiała twe biedne dziecię, a tern samem, że pomocną ci być nie będę mogła; pani zaś każesz mi wierzyć, że idąc za mąż popełniam względem niej okrucieństwo, że jestem dla niej bez litości, a to nie dobrze. Wszak prawda biedna pani?

              Posłuchaj mię kochana Saro! Prośba moja nie odnosi się do przyszłości ale raczej do przeszłości mego dziecięcia. Zawiera się w dwóch tylko słowach.

              Tak! więc coraz gorzej, rzecze Sara — domyślam się bowiem ich znaczenia.

              W samej rzeczy. Powiedz mi jakie imię dali bió- dnemu mojemu dziecięciu? o nic więcćj się nie pytam. Czytałam o zwyczajach jakie w Domu dla Podrzutków zachowują; ochrzczono je w kaplicy, zapisano do księgi pod uadanem mu nazwiskiem. Przyjęto dziecię moje w przeszły poniedziałek: jakież mu nadali nazwisko?

Dama w namiętnej swej prośbie chce paść na kolana wśród cuchnącego błota pustój i bez wyjścia uliczki biegną-


cój po pod ciemnym ogrodem Domu Podrzutków; ale Sara zapobiega temu.

              Nie czyń tego, pani! Chcesz chyba abym myślała, że dotąd złą byłam, a dobrą stawać się dopiero zaczynam. Pozwól mi jeszcze spojrzeć w piękne twe oblicze. Daj mi obie ręce i przyrzecz, że się mnie o nic więcej nie zapytasz jak tylko o te dwa słowa?

              Przyrzekam ci to, przyrzekam!

              Nie zrobisz z nich pani złego użytku, jeżeli je powiem?

-- Nigdy, nigdy!

              A więc: Walter Wilding.

Dama skłania głowę na piersi piastunki, obejmuje ją w serdecznym uścisku, szepcze błogosławieństwo i słowa: „Ucałuj go odemnie,” i znika.

Było to piórwszćj niedzieli październikowej, tysiąc ośm- set czterdziestego siódmego roku. W Londynie na wielkim zegarze u świętego Pawła godzina w pół do drugiśj po południu. Zegar na Domu Podrzutków dnia tego w zgodzie zupełnej z katedralnym. Już po nabożeństwie w kaplicy i dzieci znajdują się przy obiedzie.

Wielu ciekawych widzów obecnych jest, jak zawsze obiadowi. Jest tam dwóch czy trzech dostojników, całe rodziny do stowarzyszenia utrzymującego Dom Podrzutków należące, mniejsze kółko obojej płci, wreszcie pojedyncze osoby różnego rodzaju. Jasne jesienne słońce wesoło przyświecało podrzutkom; ciężkićj budowy okna i ściany drzewem wykładane. przez które padają jego promienie są takie, jakie zwykle w obrazach Hogartha widujemy. Sala dla dziewcząt, a zarazem i dla młodszych dzieci główną na siebie zwraca uwagę. Schludnie przybrana służba milcząco przesuwa się obok porządnych i również milczącemi biesiadnikami otoczonych stołów. Zwiedzający zakład chodzą lub zatrzymują się wedle upodobania, robią uwagi nad niektóremi dziećmi, bo zdarzają się między temi ostatniemi takie, które szczególniejszą na siebie zwracają uwagę. Niektórzy ze zwiedzających zakład są codziennemi w nim prawie gośćmi; ci zawiązali zna-


jomość z małymi wychowankami, zatrzymują się przy nich i zamieniają słów parę. Źe zwykle z temi rozmawiają do których czują osobisty jakiś a dla nich może tylko zrozumiały pociąg, nie uwłaszcza to bynajmniej ich uprzejmości jaką przez rozmawianie z wychowankami okazują. Monotonność długich i obszernych pokojów i podwójnych rzędów twarzy, przyjemnie ożywiona bywa przez te, chociaż tak małoznacz- ne wydarzenia.

Zakwefiona dama sama jedna przechadza się wśród publiczności. Zdawałoby się, że ani ciekawość, ani potrzeba żadna nigdy jej tu przedtem nie sprowadzały. Wygląda trochę po- mięszana widokiem ją otaczającym; wachająco i niespokojnym krokiem długie obchodzi stoły. Wchodzi nareszcie do sali chłopców. Sala ta o tyle mniej jest od sali dziewcząt zwiedzaną, że w tej właśnie chwili kiedy do niej zagląda, ogołoconą jest z publiczności. Zaraz za progiem spotyka dozorującą starszą kobietę, prawdopodobnie ochmistrzynią. Dama zadaje jćj zwykłe pytania jakoto: Ilu jest chłopców? W jakim wieku w świat ich wypuszczają? Czy często zdarza się między niemi chęć zostania marynarzem? I tak coraz cichszym głosem, iż nareszcie pyta się: który z nich jest Walter Wil- ding.

Dozorczyni potrząsa odmownie głową, pytanie sprzeciwia się przepisom.

              Pani wiesz który z nich nazywa się Walter Wil-

ding?

Czując skierowany na siebie bystry i badawczy wzrok damy, dozorczyni spuszcza oczy w ziemię bojąc się aby jej nie zdradziły.

              Wiem, pani, który z nich jest Walterem Wilding, ale niewoliło podobnych rzeczy mówić zwiedzającym zakład.

              Możesz go jednak pani wskazać, nie mówiąc nic.

Ręka damy zbliża się do ręki dozorczyni i cicho ją ściska. Przerwa w rozmowie i milczenie.

              Mam właśnie obchodzić stoły, rzecze dozorczyni, nie zwracając się napozór w mowie do damy. Patrz pani za mną uważnie. Chłopiec przy którym się zatrzymam i do którego mówić zacznę nie będzie obchodzić jej wcale, lecz chłopiec którego dotkpę się ramienia, będzie Walterem Wilding.

Proszę nic więcśj nie mówić do mnie i posunąć się w głąb sali trochę.

Chętnie idąc za daną wskazówką, przechadza się dama po sali, spoglądając w około. Po pewnśj chwili, dozorczy- ni poważnie i urzędowo, obchodzić zaczyna szereg stołów, zaczynając od lewej ręki, obszedłszy zaś jedną jego stronę, zwraca się i idzie po drugiej. Nieznacznie spojrzawszy w stronę damy, zatrzymuje się, pochyla i zaczyna mówić. Chłopiec, do którego mówi podnosi głowę i odpowiada. Ona łagodnie i spokojnie słuchając odpowiedzi, kładzie rękę na ramieniu siedzącego tuż obok po prawej stronie chłopczyka. Ażeby ruch ten dobrze mógł być zauważany, zatrzymuje rękę na ramieniu, odpowiadając z kolei chłopcu, i przed zdjęciem jej uderza nią z lekka dwa lub trzy razy. Następnie kończy swój przegląd stołów, nie zatrzymując się nigdzie więcej i wychodzi drzwiami na drugim końcu sali znajdują- cemi się.

Obiad się skończył i dama także posuwa się wzdłuż stołów po lewej ich stronie, a potem zwraca się i idzie po drugiej.Inne osoby szczęśliwym dla niej trafem weszły w tej chwili i rozproszyły się naokoło. Podnosi zasłonę i zatrzymując się przy chłopcu, którego doknęła się ręką dozorczyni, zapytuje go ile ma lat?

              Dwanaście, proszę pani,— odpowiada tenże wlepiając w nią jasne swe oczy.

              Czy ci tu dobrze, jestżeś ze wszystkiego kontent?

              O tak, pani.

              Czy przyjmiesz odemnie tę trochę przysmaczków?

              Jeżeli pani będzie tak łaskawą dać mi je.

Schylając się w tym celu dama, dotyka się czołem i włosami twarzyczki dziecka, a potem zapuściwszy na twarz woalkę, idzie dalej i wychodzi nie obejrzawszy się za siebie.

ART I.

Zasłona się podnosi.

W Londyńskiej City, w dziedzińcu po którym swobodnie powozy i piesi kursować mogą a graniczącym ze spadzistą, brudną i krętą uliczką łączącą ulicę Tower z brzegiem Tamizy Midlezex, znajdował się dom handlowy win Wil- dinga i Spółki. Jako żartobliwa zapewne przestroga o niedogodnościach tćj głównćj komunikacyi, niższa część uliczki opierająca się o rzekę, jeżeli ją tak wbrew jśj woni nazwać się godzi, a przy którćj wylądowywano, nosiła nazwę Break- neck-stairs, to jest: schody do złamania karku. Ze swej znów strony dziedziniec w dawnych już czasach nazwany został malowniczo Cripple-Corner, to jest Kulawym zaułkiem.

Na wiele lat przed rokiem tysiąc ośmset sześćdziesiątym pierwszym, ludzie przestali lądować przy Break-neck- stairs, a przewoźnicy tam przewozić. Mała błotnista tama w powolnym procesie samobójstwa obsunęła się w rzekę, a trochę szczątków słupów i zardzewiałe żelazne* kółko do przywiązywania łódek, oto wszystko co pozostało z minionćj sławy Break-neck-stairs’u. Czasami wprawdzie pokazuje się łódź węglem naładowana, zjawiają się pracowici tragarze jakby w mule zrodzeni, przenoszą ładunek na brzeg, odbijają i znikają z przed oczu; po największej jednak części cały handel przewozowy polega tu na transporcie beczułek i flaszek, napełnionych winem lub próżnych, do piwnic lub z piwnic kupców Wilding i Sp. Ale i ten rodzaj handlu nieza- frsze miał miejsce i przez trzy czwarte swego przypływu, rzeka, ta plugawa i bezwstydna wszetecznica, samotnie przeciekała przez żelazne kółka; jak gdyby słysząc opowiadania o doży i Adryatyku pragnęła zawrzćć małżeńskie śluby z wielkim protektorem jej nieczystości, Wielce Szanownym Lordem Mayorem.

O jakie dwieście pięćdziesiąt łokci angielskich na prawo, na przeciwległym wzgórku, idąc z dołu od Break-neck- stairs, znajdował się Cripple Corner. W Cripple Corner rosło drzewo, w Cripple Corner była studnia. Cały Cripple Corner należał do kupców win Wilding i Sp. We wnętrzu jego były ich piwnice, na powierzchni wznosił się ich dom mieszkalny. Był to rzeczywiście dwór, w czasach gdy kupcy zamieszkiwali jeszcze City; nad wchodowemi drzwiami niezbędny wisiał daszek, poważny ceglany front domu opatrzony był licznemi bardzo, wązkiemi a wysokiemi oknami, które formą swą grzeszyły przeciwko wszelkim zasadom symetryi.


Na dachu piętrzyła się kopuła z zawieszonym wewnątrz niej dzwonkiem.

„Kiedy człowiek w dwudziestym piątym roku życia mo - że włożyć kapelusz na głowę i powiedzieć: „Kapelusz ten przykrywa głowę właściciela tej nieruchomości i interesów w niej się załatwiających; zdaje mi się, panie Bintrey, że takiemu człowiekowi wolno być jeżeli nie dumnym, to przynajmniej pełnym wdzięczności. Nie wiem jak się to panu wydaje, mnie jednak tak się to wydaje”.-

Tak mówił w kantorze pan Walter Wildiug do swego prawnego doradzcy, zdejmując kapelusz z kołka, aby tym sposobem słowa swe z czynem złączyć i zawieszając go na- powrót, aby nie przekroczyć granic wrodzonej sobie- skromności.

Pan Walter Wilding był to sobie dobroduszny, otwarty i niezwykłej powierzchowności młody człowiek, z twarzą białą i mocno wypieczonemi na policzkach rumieńcami, a chociaż dobrego wzrostu, zbyt pełnej jak na młodego człowieka figury. Ma ciemne kędzierzawe włosy i jasne niebieskie oczy. Jestto człowiek towarzyski, człowiek u którego wie- lomówność jest niczem niepowstrzymanem wynurzeniem ukontentowania i wdzięczności. Pan Bintrey przeciwnie, jestto ostrożnego, przebiegłego charakteru człowiek, z wy- pukłemi wiecznie w ruchu oczkami, w zwieszonej na piersi dużej łysej głowie; człowiek który rad się bawił koniecznością szczerości w mowie, czynach lub uczuciach.

              Tak—rzekł pan Bintrey. Tak, ha, ha!

Przed rozmawiającymi, na biórku stała karafka, dwa kieliszki i talerz z biszkoptami.

              Smakuje panu ten czterdziestopięcioletni portwejn? — zapytał pan Wilding.

              Czy mi smakuje—powtórzył pan Bintrey. O! i bardzo nawet.

              Jestto najlepsze wino z całej piwnicy, w którćj najstarsze przechowywam wina.

              Dziękuję panu, jest tćż w istocie wyborne.

I zaśmiał się, podnosząc do światła kieliszek i mruga jąc doń miłośnie, na samą wysoce śmieszną myśl częstowania znajomych tak drogiómMsrinem. fi.Ofg.pl


              A teraz—rzekł Wilding—-okazując dziecinne prawie zadowolenie przy roztrząsaniu interesów—zdaje mi się żeśmy przyszli prosto do celu, panie Bintrejf.

              Prosto do celu—rzekł Bintrey.

              Zapewniliśmy sobie wspólnika.

              Zapewniliśmy—-rzekł Bintrey.

              Porobiliśmy ogłoszenia o gospodynią.

              Porobiliśmy ogłoszenia—rzekł Bintrey—zgłaszać się osobiście do Cripple Corner, Great Tower Street, od dziesiątej do dwunastej.

              Interesa mojej drogiej matki ukończone.

              Ukończone—rzekł Bintrey.

              I wszystkie koszta zapłacone.

              I wszystkie koszta zapłacone—rzekł Bintrey ze czkawką, spowodowaną zapewne przez zabawną okoliczność, że zapłacono je bez żadnego targu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin