Antoni Marczyński - Bezgłośny piorun.pdf

(1006 KB) Pobierz
Antoni Marczyński
BEZGŁOŚNY PIORUN
2013
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Tekst wg bezpłatnego dodatku “TYGODNIA ROBOTNIKA”, b.m.w., b.r.
ROZDZIAŁ I
Około godziny dziesiątej olbrzymia chmura zgasiła na niebie ostatnie gwiazdy, po
czym zabrała się do mdłych gwiazdeczek na ziemi, do latarń ulicznych. Chlusnęła na nie
deszczem, dmuchnęła wschodnim wiatrem, lecz na próżno. Paliły się nadal, spoglądając
przez załzawione od śmiechu szkło szybek na zabawnego przechodnia. Bowiem człowiek
ów niósł kapelusz w dłoni, płaszcz nieporządnie zwinięty w rulon miał przewieszony
przez ramię, i szedł sobie spacerowym krokiem jakby przy najpiękniejszej pogodzie.
— Plim, plum, plim — zachichotała kałuża, w którą wdepnął obiema nogami aż po
kostki.
Ale pomimo to jeszcze nie zauważył słoty. Pośród wirowych pląsów liści, zerwanych z
drzew w Łazienkach kroczył pustą jak wymiótł ulicą Podchorążych, zbliżając się już do
jej drugiego zakrętu. Wtem…
— Na pomoc!
Przeraźliwy krzyk kobiety zagłuszył poświsty wichru i wyrwał z zadumy samotnego
przechodnia, który teraz dopiero włożył kapelusz na głowę.
— Pada? — zdziwił się szczerze. — Ba, leje! — Po chwili dokonał drugiego odkrycia:
że przemókł do nitki, a płaszcz ma na ręku. — I w dodatku nie własny, ale Hansa —
poznał w końcu.
Ubawiony swoim roztargnieniem, wybuchnął śmiechem, lecz śmiech wnet skonał mu
na ustach, zmrożony ponownym okrzykiem. Tym razem wołanie o pomoc zabrzmiało
bliżej i straszniej:
— Ratunku!! Mordują!!!
Przechodnia dzieliło obecnie od zakrętu ulicy pięć lub sześć metrów. Przebył je w
kilku susach, minął narożnik i tuż przed sobą ujrzał koło latarni parę szamoczących się
ludzi. Wysoki, barczysty drab tarmosił pod murem szczupłą kobietę w jasnym burberry
1
,
usiłując wyrwać jej z rąk jakiś przedmiot. Udało mu się to wreszcie, ale równocześnie
spostrzegł odsiecz.
— Puść ją!
Napastnik wykonał ten rozkaz z nadwyżką, czyli pchnął swoją ofiarę prosto w ramiona
nadbiegającego przechodnia, a sam rzucił się do ucieczki i skręciwszy w ulicę Stępińską,
zniknął
im z oczu.
Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. Za to potem upłynęła chyba minuta, a
przypadkowy zbawca trwał wciąż w idealnym bezruchu. Bowiem nie wiedział, co począć
z ocaloną niewiastą, która przylgnęła doń z całej siły, dygotała ze strachu czy z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin