3133.pdf

(5549 KB) Pobierz
W sierpniowym EP rozpoczęliśmy niezwykły Kurs Audio. Niezwykły, bo dotyczący nie tylko zagadnień technicznych,
ale również psychologicznych i emocjonalnych, wszak audio jest dziedziną zainteresowań nie tylko elektroników, ale
też melomanów i dziwnych stworów nazywanych audiofilami, którzy kochają sprzęt, a nie mając na ogół solidnej
wiedzy technicznej, wyznają niekiedy „czarną magię”. Po omówieniu w EP8/2008 klas wzmacniaczy zajmiemy się
teraz fenomenem odrodzenia techniki lampowej, przedstawimy też punkt widzenia audiofila na temat wzmacniaczy.
Mimo, iż nie żałujemy miejsca na ten kurs (w tym miesiącu 25 stron), jednak zostało jeszcze parę ważnych tematów
do omówienia w następnym wydaniu EP
.
Lampa kontra
tranzystor,
czyli
rzecz o pysznych naleśnikach Pani Basi
Zostałem poproszony o napisanie artykułu na temat
Lampa kontra
tranzystor.
Gdy jednak zacząłem zastanawiać się nad zagadnieniem
i układać plan artykułu okazało się, że jest to tylko wierzchołek góry lodo-
wej. Rozważałem, czy aby artykuł nie powinien mieć tytułu:
Elektronicy są
z Marsa, audiofile z Wenus,
w nawiązaniu do tytułu znanej książki, którą
mam na półce, ale której nie przeczytałem. Moja żona, która kilkakrotnie
namawiała mnie do jej przeczytania, powołuje się na tę książkę jako do-
wód tezy, że mężczyźni nie potrafią zrozumieć kobiet (i chyba na odwrót
też, ale to nie jest tematem naszych rozmów).
jakiego w życiu słuchałem, to instalacje
Teuerste Anlage der Welt,
prezen-
towane na berlińskich wystawach IFA – przykład na
fot. 2.
Na podstawie moich doświadczeń stwierdzam, że problemu
lampa
czy tranzystor
nie da się zawęzić do dwóch stron sporu. Zagadnienie jest
wielopłaszczyznowe, a linia podziału nie oddziela wcale podejścia ściśle
technicznego od emocjonalnego. Nie mogę opowiedzieć się za jedną ze
stron sporu, ponieważ moim zdaniem... nie ma „dwóch stron konfliktu”,
nie ma nawet prawdziwego konfliktu, ani sporu.
Jest jedno wielkie nieporozumienie i mnóstwo bezsensownych rozwa-
żań, przypominających dyskusję nad tym
czy jeden kilometr jest dłuższy
od piętnastu minut, czy nie.
Zabierając się do pisania tego artykułu wcale nie zakładałem koncylia-
cyjnego podejścia. Niemniej stawiam tezę, że tak naprawdę, to konfliktu
nie ma, a przynajmniej być nie powinno. Uważam, że jeśli już trzeba mó-
wić o stronach czy stronnictwach, to ewentualnie należałoby mówić nie
o dwóch grupach, tylko o trzech, a nawet pięciu czy sześciu. Nie będę
więc konfrontował
złotouchych audiofilów,
którzy podobno słyszą nawet
rodzaj i producenta wtyczek chinch włączonych między odtwarzaczem
a wzmacniaczem, z doświadczonymi znawcami problemów technicz-
nych, wiedzącymi wszystko o parametrach technicznych sprzętu. Te dwie
grupy główne tylko na pozór stoją we wzajemnej opozycji, a tak napraw-
dę, cały szum i problem robi grupa trzecia...
Już wyjaśniam, o co mi chodzi.
Fot. 1.
Lampa czy tranzystor? – to przecież jedna z głównych osi sporów
i niekończących się dysput. Takich osi jest zresztą w technice audio dużo
więcej, żeby wspomnieć niekończące się dyskusje o wyższości słabego
lokalnego sprzężenia zwrotnego nad silnym globalnym.
Chciałbym podzielić się własnymi przemyśleniami na te tematy, choć
oczywiście nie uważam, że to wyczerpie rozległy jak ocean temat jakości
dźwięku oraz parametrów sprzętu audio.
Ja jestem elektronikiem z zamiłowania i wykształcenia. Elektroniką,
w tym techniką audio, zajmuję się od ponad 30 lat, dość dobrze rozu-
miem parametry techniczne, potrafię je zmierzyć. Wykonałem niejeden
układ elektroakustyczny, w tym niemało wzmacniaczy. Przyznaję się bez
bicia, że nie słyszę różnicy dźwięku po zmianie metrowej długości kabelka
połączeniowego między odtwarzaczem i wzmacniaczem. Oczywiście nie
potrafię też po dźwięku poznać, jakiej firmy i jakiej jakości są wtyczki
Chinch zastosowane w tym kabelku – patrz
fot. 1.
Nie podejmuję się też
dyskusji o różnicy między zniekształceniami 0,05% i 0,005%.
Taki już jestem. I dobrze mi z tym. I jeśli tylko mam trochę czasu, to
z przyjemnością słucham muzyki, korzystając z posiadanego sprzętu, któ-
rego marki i ceny nie zdradzę. Najlepszy, a właściwie najdroższy sprzęt,
ELEKTRONIKA PRAKTYCZNA 9/2008
77
Fot. 2.
Naleśniki Pani Basi
Nie chcę przytaczać znanego przykładu o badaniu składu chemicznego
w celu określenia jakości i porównania różnych gatunków wina. Przyto-
czę inny przykład, moim zdaniem lepszy.
Otóż spektrometr masowy (spektrometr mas) to znakomite i precyzyjne
narzędzie badawcze. Kto nie wie, co to jest, niech poszuka w Internecie
– przykład widma masowego, pokazany na
rys. 3
pochodzi z Wikipedii.
Ale czy użycie takiego znakomitego przyrządu jest najlepszym sposobem
na porównanie jakości potraw w barze mlecznym i restauracji pięcio-
gwiazdkowego hotelu?
No, może rzeczywiście spektrometr byłby pomocny do szukania toksyn,
gdyby się okazało, że jedzenie zostało zatrute. Ale generalnie spektrome-
trów do oceny jakości jedzenia nie stosujemy. Zachwycamy się natomiast
rewelacyjnymi naleśnikami w barze mlecznym Pani Basi. Zapewne za-
chwycamy się też obiadem w restauracji hotelu Hilton.
Czy naleśniki od Pani Basi są lepsze, czy gorsze od krewetek z Hiltona?
Ja osobiście nie lubię krewetek, ani żadnych owoców morza. Mi praw-
dopodobnie bardziej pasowałyby naleśniki, nawet podane na stole przy-
krytym ceratowym obrusem. Ale niewątpliwie znalazłoby się grono osób,
które podkreślą, że w barze u Pani Basi talerze bywają wyszczerbione,
widelce są blaszane, a kwiatki na stolikach – plastikowe. Za to w Hiltonie
– to jest szyk: tam kelner kłania się w pas, a fantastyczny wystrój wnętrza
i gustowne lampy swym niepowtarzalnym blaskiem wytwarzają niepo-
wtarzalny nastrój. I nieważne, że te krewetki są takie czy inne - w takim
otoczeniu wszystko smakuje. A jeśliby nawet nie smakowało, to i tak
jest wspaniale. Bo przecież obiad to nie tylko kwestia napełnienia żołądka
i reakcji kubków smakowych...
Jeszcze raz pytam: jak porównać, czy smaczniejsze są naleśniki u Pani
Basi czy krewetki w Hiltonie?
Głupie pytanie?
No właśnie! Pytanie jest rzeczywiście beznadziejnie głupie, ponieważ
o ogólnej ocenie posiłku nie decyduje jedynie jego skład chemiczny.
W grę wchodzi mnóstwo innych, podkreślam – niezmiernie ważnych
czynników. Ogromne znaczenie mają przecież upodobania, przyzwycza-
jenia, gust, nastrój, otoczenie, sposób podania, towarzystwo, prestiż,
a także kwestie finansowe.
Nie ma sposobu „obiektywnej” oceny i porównania posiłków. W tej
kwestii albo zdajemy się na absolutnie subiektywną opinię tego czy in-
nego smakosza, albo sami oceniamy i po prostu wiemy, co nam bardziej
smakuje. Warto pamiętać, że dla niektórych rarytasem jest sok z dżdżow-
nic lub pieczeń z kota czy węża w chińskiej restauracji. To, co jest przy-
smakiem dla jednych, może budzić obrzydzenie drugich.
Czy to znaczy, że nie ma obiektywnych sposobów pomiaru?
Owszem są obiektywne metody i są one potrzebne, a nawet niezbęd-
ne, choćby dla takich państwowych organów jak Sanepid czy Inspekcja
Handlowa (dawniej PIH). Mamy przecież normy określające dopuszczalną
zawartość szkodliwych substancji w artykułach spożywczych. Istnieją też
proste sposoby na sprawdzenie, czy klient nie jest oszukiwany, czy recep-
tura i gramatura znajdują odzwierciedlenie w potrawach na stole. Można
łatwo sprawdzić, czy aby kotlet nie jest za mały i czy nie za mało jest
„cukru w cukrze”. Tu przypomina się pochodzący z roku 1962 film
Gang-
sterzy i filantropi,
gdzie „Aptekarz”, jako przypadkowy kontroler, czerpał
przez czas jakiś profity ze swej społecznie użytecznej działalności –
fot. 4
pokazuje dwie klatki z tego filmu.
Fot. 4.
Przedstawiciel Inspekcji Handlowej zgodnie z ustawą z dnia 15 grud-
nia 2000 r. o Inspekcji Handlowej, ma dbać
o ochronę praw i interesów
konsumentów,
a przedstawiciel Sanepidu ma w sumie dbać o zdrowie
konsumentów. Wyszkoleni przedstawiciele tych instytucji w razie potrze-
by są w stanie przeprowadzić rozmaite złożone analizy próbek jedzenia
i picia. Mają do dyspozycji stosowny sprzęt i laboratoria. Może nawet
w razie potrzeby, mogliby skorzystać ze wspomnianego wcześniej spek-
trometru masowego. Wykryją zagrożenia i uchronią klienta przed oszu-
stwem czy zatruciem. A przynajmniej mogą doprowadzić do ukarania
sprawcę problemu.
Wracając do elektroniki i dźwięku, wypadałoby przypomnieć oczywi-
stą prawdę. Prawdę jak najbardziej obiektywną: praca inspektorów pole-
ga wprawdzie na kontroli produktów spożywczych, ale ich zadaniem nie
jest rozstrzyganie, czy naleśniki w barze mlecznym Pani Basi są lepsze
od krewetek w Hiltonie. Czy lepsze są potrawy wegetariańskie, przy-
rządzane bez soli na parze, a może lepsze są słone, ciężkie sosy, a do
tego duży kawał tłustego mięsa? A co to w ogóle znaczy „lepsze”? Czy
lepsze ma znaczyć
smaczniejsze,
czy lepsze to
zdrowsze,
a może lepsze
to
droższe?
Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach oczekuje od pracowników Sa-
nepidu czy Inspekcji Handlowej ostatecznych opinii o wyższości jednych
potraw nad drugimi. Ich zadaniem jest obiektywny pomiar parametrów,
ale ma to niewiele wspólnego z oceną smaku i ostatecznej jakości.
Nie znaczy to, że tacy inspektorzy, kontrolerzy czy analitycy nie mają
swojego zdania na temat potraw. Zapewne mają swoje upodobania
i preferencje. Ale te upodobania nie mają nic wspólnego z ich pracą za-
wodową. Inspektor nie musi, ale może być smakoszem. Jedno wcale nie
wyklucza drugiego. A z drugiej strony smakosz
wcale nie musi być wykwalifikowanym inspek-
torem i laborantem. I zwykle nie jest.
Czy mam ciągnąć tę analogię dalej?
Podobnie jest przy ocenie muzyki i systemów
audio. Także i tutaj istnieją potrzeby i są sposo-
by na sprawdzenie, czy „karta potraw” zgadza
się z rzeczywistością podaną klientowi.
I tu doszliśmy do najbardziej gorącego
punktu naszych rozważań: metody techniczne,
podobnie jak w przypadku artykułów spo-
żywczych, mają pozwolić na sprawdzenie, czy
nie doszło do oszustwa i czy to, co otrzymuje
klient, zgadza się z kartą dań i recepturą. Aż
tyle i tylko tyle.
I podobnie jak w przypadku potraw, ocena
tego co jest lepsze, nie jest domeną techników,
tylko smakoszów.
ELEKTRONIKA PRAKTYCZNA 9/2008
Rys. 3.
78
To skąd problem? Otóż w przypadku naleśników w barze Pani Basi
i krewetek w Hiltonie chyba dla każdego jest oczywiste, że nie trzeba się
spierać, ani nawet dyskutować. Przecież w grę wchodzi tak wiele czynni-
ków...
Tymczasem sytuacja w kwestii sprzętu audio i jakości dźwięku jest
w sumie bardzo podobna, a wywołuje niezliczone zażarte dyskusje
i polemiki.
I tu obok smakoszów dźwięków oraz zawodowych „inspektorów”
dźwięku pojawia się trzecia grupa. Trzecia grupa, robiąca krecią robotę
i zachowująca się gorzej, niż V kolumna. Ta trzecia grupa robi problem,
którego w rzeczywistości nie ma. Wszystko z powodu głęboko zakorze-
nionego, często nieuświadomionego przekonania, że jakość dźwięku,
czy nawet jakość sprzętu należy oceniać za pomocą środków technicz-
nych.
Fot. 5.
zadowolenie użytkownika? Jakie znaczenie mają przy tym właściwości
ucha?
Nie jestem ekspertem, ale twierdzę, że nie chodzi jedynie o ucho.
Jestem przekonany, że mówiąc w uproszczeniu, każdy z nas ma inną
czułość, wrażliwość, a powiedziałbym nawet „nieliniowość ucha”. A tak
naprawdę, nie chodzi jedynie o parametry techniczne naszego organu
słuchu, młoteczka, kowadełka, strzemiączka, ślimaka czy organu Cortie-
go. Analogicznie jak w przypadku smakowania potraw, w grę wchodzi
też nasz mózg i przetwarzanie sygnałów elektrycznych z ucha, a także
przetwarzanie na wyższym poziomie, mianowicie cała sfera emocjonalna
i psychiczna.
Ponadto, podobnie jak „najsprawiedliwiej rozdzielony jest rozum”, bo
nikt nie przyzna się, że ma go za mało, tak też niewiele osób przyzna, że
nie ma wiedzy, słuchu i wrażliwości muzycznej. I co istotne, niełatwo to
udowodnić, albo też temu zaprzeczyć.
Może nie jest tu dobrą analogią fakt, że nasz kolega Włodek w ogóle
nie czuje zapachów, natomiast nasz pies Fedor ma węch około tysiąc razy
czulszy od przeciętnego człowieka. Jestem przekonany, że w przypadku
zmysłu słuchu „rozrzut możliwości” też jest ogromny, być może wcale nie
mniejszy, niż przepaść między Włodkiem a Fedorem w zakresie węchu.
Z jednej strony mamy tzw. „słuch cyfrowy” . Nazwa ładna, tylko nikt
nie chwali się, że ma „słuch cyfrowy”. Cyfrowy, czyli zerojedynkowy,
a więc posiadacz takowego słuchu doskonale potrafi rozróżnić:
nie grają = 0
grają = 1.
Ale tylko tyle – nic więcej. Dawniej „słuch cyfrowy” nazywano
pierwszym
stopniem muzykalności
lub mówiono, że danej osobie
słoń na ucho na-
depnął.
Trudno określić szczyty możliwości słuchu na przeciwległym biegunie.
Tym bardziej, że w grę oprócz mierzalnych właściwości dotyczących czu-
łości, w grę wchodzą także wrodzone i nabyte zdolności. I tak osoba
będąca zawodowym muzykiem będzie zwracać uwagę na subtelne szcze-
góły, które świadczą o mistrzostwie wykonania. Wspomniana Danusia,
będąca zawodowym muzykiem, słyszy i zwraca uwagę na coś, czego ja
nie dostrzegam i oczywiście nie umiem ocenić. Miłośnik muzyki symfo-
nicznej będzie się zachwycał atmosferą nagrania koncertowego, a nawet
szumem z widowni. Ekscentryczny miłośnik muzyki elektronicznej będzie
pewnie oczekiwał krystalicznej czystości i przejrzystości obrazu dźwięko-
wego. Amator rapu, którego noga nigdy nie postała i nie postanie w fil-
harmonii, będzie zawsze narzekał na niedostateczny i zbyt mało wyrazisty
bas. Zwolennik muzyki rockowej z zachwytem będzie opowiadał o riffach
i fuzzach tego czy innego gitarzysty. To, co dla mnie jest koszmarnym
przykładem przesterowania wzmacniacza o niedużej mocy, dla niego
będzie pięknym lampowym dźwiękiem. Fascynat CarAudio i tuningu bę-
dzie oczekiwał, że jego instalacja zapewni natężenie dźwięku większe, niż
startujący odrzutowiec. Wreszcie młody, napalony miłośnik kina domowe-
go i gier komputerowych będzie zwracał uwagę przede wszystkim na siłę
poruszających trzewia dźwiękowych efektów specjalnych.
Oczywiście taka różnorodność możliwości i oczekiwań nie jest proble-
mem. Idźmy jednak krok dalej: Czy tak różnorodna grupa w ogóle może
znaleźć wspólną płaszczyznę dyskusji i oceny? Czy tą wspólną płaszczyzną
miałyby być wyniki pomiarów technicznych?
Andrzej i Danusia
Oto kolejny przykład. Wśród
dość licznego grona swoich bliskich
i znajomych mam artystę, konkretnie
artystę malarza. Także moja żona,
która powołuje się na książkę Johna
Graya
Mężczyźni są z Marsa, kobiety
z Wenus,
od czasu do czasu maluje
dla przyjemności.
Co istotne, mój przyjaciel, artysta
malarz próbuje mi czasem wytłuma-
czyć, z marnym zresztą skutkiem,
zagadnienia koloru w malarstwie
impresjonistów –
fot. 5
pokazuje kilka
obrazów Claude’a Moneta z serii
Ka-
tedra w Rouen,
obejmującej 30 wido-
ków tej samej katedry. Andrzej czuje
kwestie koloru zupełnie inaczej niż ja. Rozmawiamy całkowicie różnymi
językami, choć ja kolory rozróżniam, zajmuję się przecież hobbystycznie
fotografią. To odmienne podejście, nie tylko zresztą do koloru, niejedno-
krotnie dało o sobie znać także w innych dziedzinach. W wielu kwestiach
nie możemy się dogadać, ale to wcale nie prowadzi do konfliktu. Jesteśmy
od lat zaprzyjaźnieni i nasze rodziny spędzają ze sobą dużo czasu. Szanu-
jemy wzajemnie siebie i swoje podejścia do różnych dziedzin życia.
Podobnie nie mam wspólnego języka w sprawach audio z jego żoną,
która jest zawodowym muzykiem – flecistką, a zupełnie nie zna się na
elektronice. Nawet gdy rozmawiamy o harmonicznych, ona określa je
zupełnie inaczej niż ja. Dla mnie liczą się konkretne częstotliwości podane
w hercach, a ona opowiada o zaletach nierównomiernego temperowa-
nia, o Bachu i jego „oszustwie” równomiernego temperowania, które
dziś jest standardem. I tłumaczy mi, dlaczego niektórzy proszą stroiciela,
żeby trochę „oszukiwał” przy strojeniu pianina czy fortepianu.
Co istotniejsze dla głównej myśli tego artykułu, ja nie bardzo rozu-
miem, dlaczego ona potrafi zachwycać się dźwiękiem ze starej czarnej
płyty odtwarzanej na gramofonie z wkładką piezo, albo z płyty CD od-
twarzanej na fatalnej jakości sprzęcie z hipermarketu, kosztującym może
z 300 złotych, może mniej.
Czy potrafię to wyjaśnić?
Chyba nie, a na pewno nie do końca.
Jej nie przeszkadza szum, obcięte pasmo i zniekształcenia. Ona po pro-
stu słyszy i zwraca uwagę na coś zupełnie innego niż ja. Nie było nigdy
takiej okazji, ale przypuszczam, że gdyby każdy z nas miał zakupić sobie
dobry sprzęt audio, to nasze wybory byłyby zupełnie różne. I nawet nie
śmiem się domyślać, jakimi kryteriami ona kierowałaby się przy wyborze.
Czy jej wybór byłby gorszy?
Właściwości i parametry
Co miałoby być najważniejsze przy wyborze sprzętu? Parametry tech-
niczne? Opinie innych? Własne odczucia? A może kluczowym celem jest
ELEKTRONIKA PRAKTYCZNA 9/2008
79
Czy grupa smakoszów będzie dyskutować o rozkoszach podniebienia
w oparciu o wyniki badań laboratoryjnych z Sanepidu i Inspekcji Handlo-
wej? Czy dobrą podstawą ich dyskusji byłby wykres z rys. 3?
Śmiem twierdzić, że nie. A ty co o tym sądzisz?
A oto moja główna teza: tak naprawdę nie powinno być konfliktu
w dziedzinie oceny sprzętu audio. Przecież oprócz parametrów tech-
nicznych, które są potrzebne i mają istotne znaczenie, w grę wchodzą
upodobania, przyzwyczajenia, gusty, a często niestety także ambicje,
kompleksy, snobizm i głupota.
Niewątpliwie parametry techniczne sprzętu audio pozwalają wykryć
grube niedoskonałości, podobnie jak kontrole produktów spożywczych
mogą dostarczyć informacji, czy produkt jest świeży i czy zawartość
talerza odpowiada recepturze. Analiza biologiczna może też określić za-
wartość bakterii. Obecność najrozmaitszych bakterii w pożywieniu jest
naturalna. Organizm sobie z nimi doskonale radzi, o ile tylko nie ma ich
zbyt dużo. Zresztą i my w swoim wnętrzu hodujemy niemałe zastępy
bakterii – florę jelitową. A może i Ty pijesz głośno reklamowany Actimel,
którego zaletą są właśnie żywe kultury bakterii? Istnieją normy i wartości
graniczne, opracowane na podstawie starannych badań. Normy te mówią
między innymi, jakie ilości i jakich bakterii nie mają negatywnego wpływu
na organizm. Oczywiście, można próbować zniszczyć wszystkie bakterie,
co do jednej, na przykład za pomocą silnego ultrafioletu, promieni Roe-
ntgena czy promieniowania radioaktywnego.
I tu kilka pytań do przemyślenia:
Czy rzeczywiście jest prawdą, że dzięki systemowi immunologicznemu
zdrowy organizm w ogóle nie zauważa niewielkiej zawartości bakterii?
Czy prawdą jest, że sterylne warunki i pożywienie trzeba zapewniać tylko
chorym?
A jak się to ma do rozmaitych niedoskonałości i zniekształceń w sprzę-
cie audio?
Na przykład w naukowych źródłach można znaleźć informacje, że czło-
wiek nie jest w stanie zauważyć zniekształceń nieliniowych na poziomie
niższym niż, i tu jedni mówią 1 procent, inni 0,5%, jeszcze inni że 2%. Czy
przez analogię z wszechobecnymi bakteriami można powiedzieć, że taki
poziom zniekształceń dźwięku jest doskonale tolerowany przez każdego
zdrowego człowieka, a tylko chorym potrzebna jest większa sterylność.
Czy tylko chorym potrzebny jest sprzęt o „sterylnych” zniekształceniach
0,05% i mniejszych, jak na
rys. 6?
Chorym?
Zdrowe i niezdrowe podejścia
Tak! I tu dochodzimy do drugiej istotnej tezy. Inspektorzy sanitarni są
zazwyczaj zdrowi, smakosze też. Chora jest wspomniana wcześniej trze-
cia grupa. Są to ludzie ewidentnie chorzy, a ich gorączka przejawia się
w temperaturze wypowiedzi i polemik.
I tu słowo wyjaśnienia. Nie potępiam prawdziwych audiofilów, prze-
praszam, skreślam słowo – nie potępiam prawdziwych melomanów.
Rys. 6.
Celowo przekreśliłem słowo audiofil. Moje dotychczasowe doświadczenia
i lektura doprowadziły do tego, że słowo
audiofil
i
audiofilski
źle mi się ko-
jarzą - z kimś, kto tak naprawdę jest ignorantem, nie rozumie problemów
technicznych, nie ma też wrażliwości muzycznej, a co najgorsze, oprócz
niedouczenia, charakteryzuje się dużą dozą zarozumiałości i kłótliwości.
W tym miejscu przepraszam wszystkich
prawdziwych audiofilów,
którzy po prostu cieszą się muzyką,
i którzy nie są zacietrzewieni, nie są
skłonni do chwalenia się, tłumaczenia, przekonywania, polemik, czy udo-
wadniania racji. Takich prawdziwych audiofilów szanuję, i to niezależnie
od ich wiedzy technicznej. Jednak z uwagi na swoje skojarzenia, chętniej
nazywam ich melomanami czy smakoszami dźwięku.
Wcześniej wspomniałem o pięciu grupach. Otóż skłonny jestem mó-
wić o
(1)
„zimnych inspektorach sanitarnych”, dla których liczy się tylko
„szkiełko i oko”, dla których ostatecznym wyznacznikiem są liczby – wyni-
ki pomiarów technicznych. Choć nie jest to w pełni trafne utożsamienie,
można byłoby tu wspomnieć o naukowcach uniwersyteckich oraz inżynie-
rach i technikach zajmujących się profesjonalnymi systemami nagłośnie-
nia rozmaitych obiektów i imprez.
Następną grupą byliby
(2)
prawdziwi melomani, którzy „słuchają ser-
cem”, dla których najważniejsze jest, czy dźwięk im się podoba, i którzy
zupełnie nie przejmują się cyferkami. Melomani gotowi są przyznać, że nie
znają się na szczegółach technicznych. Prawdziwy audiofil wcale nie musi
szczegółowo rozumieć, co to jest THD, THD+N, IMD, TIM, SR, S/N, itd.
Niemniej doświadczony inżynier akustyk może być melomanem. W pra-
cy zawodowej będzie zajmował się rozmaitymi „cyferkami”, natomiast
w zaciszu domowym będzie cieszył się ulubioną muzyką. Nie ma tu żad-
nej sprzeczności.
Kolejną, dość liczną grupą, są
(3)
pseudoaudiofile.
Cechą charaktery-
styczną, a właściwie głównym wyznacznikiem tej grupy jest po pierwsze
silne przekonanie, że niczym starożytni gnostycy, posiedli wyższy stopień
wtajemniczenia i że łączą wiedzę techniczną ze znakomitym słuchem
i wrażliwością muzyczną. W praktyce okazuje się, że ich wiedza tech-
niczna jest żałośnie powierzchowna. Po drugie, mają nieprzepartą chęć
do uzewnętrzniania swych przekonań i do zażartych sporów. Są to ludzie
uważający, że połknęli wszystkie rozumy, chorobliwie dyskutujący o tym,
na czym się praktycznie nie znają i nie czują.
W odniesieniu do osób z tej trzeciej grupy od razu nasuwa się określe-
nie
pseudoaufiofil.
Pół biedy, gdyby pseudoaudiofile byli, niczym
enfant terrible,
jednak
oryginalni i w jakimś stopniu twórczy. Niestety, najczęściej mamy tu do
czynienia z brakiem wiedzy, z żenującą wręcz ignorancją oraz z bełkotem
pseudotechnicznym – powtarzaniem zasłyszanych haseł i sloganów.
Niestety, ta trzecia grupa jest dość liczna, o czym można łatwo się
przekonać na licznych forach internetowych, a niestety nawet w czaso-
pismach.
Dwie kolejne duże grupy to niezdecydowani. Mam nadzieję, Czy-
telniku, że i Ty należysz do którejś z tych dwóch grup. Niektórym
(4)
bliżej do wspomnianych inspektorów, innym
(5)
bliżej do „słuchających
sercem” melomanów. W każdym razie członkowie grup (4) i (5) nie są
zacietrzewieni ani skłonni do sporów czy popisywania się swą wiedzą.
Są przede wszystkim ciekawi, interesują się tematem, zbierają informacje
i praktyczne doświadczenia. Chcą szczerze zgłębić problem dźwięku
i sprzętu audio. Niestety, znaczna część informacji, które do nich dociera-
ją, to wspomniany pseudotechniczny bełkot. Z drugiej strony, praktyczne
doświadczenia odsłuchowe, zdobywane na targach i wystawach, często
są bardzo ułomne. Problem w tym, że na większości takich imprez pre-
zentuje się sprzęt rzekomo lub naprawdę znakomity, ale prezentuje się
w warunkach urągających wszelkim zasadom dobrego odsłuchu. Albo
w małych salkach czy pokojach hotelowych o fatalnych właściwościach
akustycznych, a często w wielkich halach, gdzie poszczególne stoiska
są oddzielone ściankami z dykty lub nawet tkaniny. Niestety, większość
zainteresowanych nie ma okazji posłuchać sprzętu najwyższej jakości
w dobrych, a nawet tylko godziwych warunkach. Jaka jest wartość takich
doświadczeń odsłuchowych?
ELEKTRONIKA PRAKTYCZNA 9/2008
80
I wreszcie można byłoby wyróżnić szóstą grupę, a nawet podzielić
ją na kilka podgrup. Chodzi o ludzi, którzy zarabiają pieniądze na pro-
dukcji czy dystrybucji sprzętu audio. Część z nich to bardziej czy mniej
rzetelni redaktorzy, którzy piszą na temat sprzętu audio, część to rzetelni
producenci i handlowcy, część to konstruktorzy i handlowcy wyraźnie
nawiedzeni taką czy inną odmianą „mistycznego ducha audiofilskiego”,
a wreszcie część to cyniczni oszuści nastawieni tylko na zysk. Ci ostatni
dla zrobienia wrażenia na naiwnych, a zasobnych snobach, mają usta
pełne naukowo brzmiących określeń i sloganów. I to działa, podobnie
jak bajce o wielce delikatnych, niewidzialnych szatach króla. Niestety,
nader często brakuje tego dziecka, które powiedziałoby głośno, że król
jest nagi. W ostatnich latach widzimy wprawdzie zmniejszenie zaintereso-
wania hajendowymi instalacjami, niemniej nadal jest to znaczący biznes,
w którym fakty i jakkolwiek pojmowana prawda obiektywna wcale nie
mają kluczowego znaczenia. W grę wchodzi też zaspokojenie oczekiwań
klientów różnego autoramentu. I rynek ma dla każdego coś miłego. Nie-
przypadkowo jeden z producentów kosztownych wzmacniaczy stwierdził
niedawno w rozmowie ze mną, że wzmacniacz robi się pod klienta, pod
jego oczekiwania, i że techniczne parametry nigdy nie są najważniejsze.
Czy w takim gąszczu faktów, poglądów, mitów, możliwości, oczeki-
wań, potrzeb i czego tam jeszcze, w ogóle można znaleźć jakąś „prawdę
obiektywną”, a choćby tylko wspólną płaszczyznę dyskusji?
Śmiem twierdzić, że nie. Jednak jeszcze raz powtarzam, że moim zda-
niem nie ma powodu do konfliktu. Nie trzeba się spierać i udowadniać
swoich racji.
Tu pojawia się jednak sensowne w swej istocie pytanie: Czy naprawdę
fantastycznie rozwinięta współczesna technika nie potrafi odpowie-
dzieć na pytania, na czym polega fenomen „lampowego dźwięku”? Czy
naprawdę nie można audiofilskich określeń z pogranicza magii opisać
i zmierzyć za pomocą obiektywnych parametrów? A może problem jako-
ści dźwięku i sprzętu audio jest tak skomplikowany, że nawet współczes-
na nauka i technika nie potrafi zgłębić tych zagadnień?
Odpowiedź nie jest prosta. Spróbujmy jednak przyjrzeć się bliżej tym
zagadnieniom. Zajmijmy się też kilkoma powszechnymi mitami i fałszywy-
mi wyobrażeniami. Natomiast w obszernym artykule w następnym nu-
merze EP szeroko omówione zostaną parametry techniczne sprzętu audio.
Zauważ, że dopiero teraz przechodzimy do tytułowego tematu:
jak i tranzystory miały swoich
gorących zwolenników i zapiekłych
przeciwników. Już wtedy wśród
innych czynników, w grę wchodzi-
ły z jednej strony przyzwyczajenia
i rutyna, a z drugiej ciekawość
i pęd do nowości. W każdym razie
już w latach 60. i 70. ukształtowa-
ły się i mocno okopały na swych
pozycjach dwa obozy: zwolenni-
ków wzmacniaczy lampowych oraz
tranzystorowych.
Lampy miały swoje istotne wady,
w tym małą trwałość, duży pobór
prądu, konieczność pracy przy
wysokich napięciach i stosowania
Fot. 7.
transformatorów. Wzmacniacze
tranzystorowe nie miały takich wad, ale miały inne. Z czasem ich parame-
try stawały się coraz lepsze.
Siłą rzeczy we wzmacniaczach lampowych i tranzystorowych stosowa-
no odmienne rozwiązania. Jedną z istotnych cech wzmacniaczy tranzysto-
rowych było ich duże „wzmocnienie własne”, co pozwalało stosować silne
ujemne sprzężenie zwrotne i w ten sposób poprawiać parametry.
Jednak zarówno w latach 60., jak i w pierwszej połowie lat 70. było
jasne, że wzmacniacze tranzystorowe brzmią gorzej od lampowych. Nie
były to jedynie uprzedzenia czy złośliwe opinie zazdrosnych specjalistów
od lamp. Rzeczywiście wzmacniacze lampowe grały lepiej. Pojawiły się
Lampa czy tranzystor
Lampy elektronowe to w sumie dość proste elementy. Wynalezione
w pierwszych latach XX. wieku, znalazły zastosowanie we wzmacniaczach
w drugiej połowie lat 20. i królowały tam ponad 40 lat. W ciągu tych kil-
kudziesięciu lat powstały różne odmiany lamp i najróżniejsze rozwiązania
układowe. Lampy zostały dokład-
nie zbadane, a co ważne, liczna
grupa naukowców i inżynierów
przez ten czas „zjadła zęby” na ich
właściwościach i subtelnościach.
Tranzystor został wynaleziony
w ostatnich dniach roku 1947
(fot.
7),
jednak nie od razu został wykorzystany we wzmacniaczach mocy.
Pierwsze tranzystory były bardzo niedoskonałe. Ponadto przez pierwsze
dziesięciolecia królowały tranzystory germanowe PNP. Z kilku względów
nie była to okoliczność sprzyjająca stosowaniu tranzystorów we wzmac-
niaczach mocy. Dopiero począwszy od drugiej polowy lat 60. pojawiały się
rozwiązania tranzystorowych wzmacniaczy mocy konkurencyjne wzglę-
dem lampowych.
Trzeba pamiętać, że w latach 60. i 70. lampy elektronowe (fot.
8)
były
dobrze poznanymi „klasycznymi” elementami. Znane były najrozmaitsze
sposoby poprawy parametrów wzmacniaczy, stosowano interesujące
rozwiązania wykorzystujące triody, pentody, a także tetrody klasyczne
i strumieniowe. W tamtym czasie tranzystory były mało znanymi, niepro-
szonymi, niedoskonałymi intruzami, wdzierającymi się do tego uporząd-
kowanego, ułożonego świata lamp. Począwszy od lat 60. zarówno lampy
ELEKTRONIKA PRAKTYCZNA 9/2008
Fot. 8.
rozmaite opinie, dlaczego „dźwięk lampowy” jest lepszy od „tranzystoro-
wego”. I część z tych opinii była prawdą. Na pewno prawdą były wnioski
dotyczące nasycenia.
Wzmacniacz robi się pod klienta, pod jego oczeki-
wania, i że techniczne parametry nigdy nie są naj-
ważniejsze
Nasycenie i przesterowanie
Trzeba pamiętać, że ówczesne wzmacniacze miały niewielką moc rzędu
kilkunastu, najwyżej kilkudziesięciu watów. A w wielu przypadkach po-
trzebny był jak najgłośniejszy dźwięk. Nic dziwnego, że takie wzmacniacze
pracowały z pełną mocą, na granicy przesterowania, albo wręcz w prze-
sterowaniu. I tu wychodziła istotna różnica: przesterowanie we wzmac-
niaczach lampowych było „miękkie” i wynikało z wysokich napięć pracy
i sposobu nasycania lamp. Występujące z konieczności przesterowanie
wzmacniacza było często traktowane jako coś naturalnego, a nawet po-
zytywnego, żeby wspomnieć pierwsze wzmacniacze lampowe słynnych
gitarzystów rockowych. Produkowane od roku 1948 pierwsze wzmacnia-
cze tak zwanej tweedowej serii z wytwórni słynnego Clarence’a Leonidasa
Fendera, lepiej znanego jako Leo Fender, miały moc od 3 W (!) do 75 W.
Fot. 9
pokazuje nieco późniejszy model piecyka gitarowego Fendera, też
81
Zgłoś jeśli naruszono regulamin