Andrzej Ziemiański - Bramy strachu.pdf

(1259 KB) Pobierz
Andrzej Ziemiański
Bramy strachu
Wrzaski, odgłosy zadawanych ciosów, brzęk tłuczonego szkła zlewały się w jedno
z ochrypłymi okrzykami policjantów i wyciem przeciążonych silników. Ogromna ciężarówka
uderzyła w boczną ścianę baraku i masakrując spróchniałe deski, siłą bezwładu wtoczyła się do
środka. Czarne postacie, ostro kontrastujące z łagodną szarością zalanych słońcem ruin,
kopniakami spędzały w jedno miejsce wszystkich złapanych.
French cofnął głowę, chowając się za spękaną żelbetową ścianą.
– I co? – Masters z powrotem ukrył oczy za szkłami ciemnych okularów.
– Niewiele widać. Chyba mają wszystkich.
– To już koniec wiecznego szczęścia Brooke’a. – Chinn rozciągnął w uśmiechu swoją twarz
niewinnego aniołka, na którą nabierali się wszyscy wychowawcy. Miał zaledwie trzynaście lat
i był czymś w rodzaju maskotki gangu.
French spojrzał na przymocowaną do jego pasa, okręconą łańcuchem butelkę z benzyną.
Znowu wystawił głowę. Gdyby podbiec kilkanaście kroków i rzucić w stronę najbliższego
samochodu, płomień mógłby umożliwić ucieczkę choćby kilku chłopców. Wzruszył ramionami.
Rozkraczona na środku ulicy kanciasta sylwetka policjanta i charakterystyczna poza, w jakiej
trzymał pistolet maszynowy, były zbyt wymowne, żeby mieć wątpliwości co do tego, jak zareaguje
na jakikolwiek ruch.
– Idziemy stąd? – Chinn poruszył się niespokojnie.
– Czekamy. – Ostry głos Mastersa osadził go na miejscu. French usiadł ciężko na porośniętej
zwyrodniałą trawą płycie. Miał siedemnaście lat, ale jego skłonność do zamykania się w sobie
i niechęć do jakichkolwiek popisów stawiały go stosunkowo nisko w hierarchii gangu.
W przeciwieństwie do młodszego prawie o rok Mastersa. Teraz jednak nie miało to już żadnego
znaczenia.
– Ciekawe, czy ich zamkną, czy wytrą? – mruknął.
– Obojętne. – Błysk słońca mignął w ciemnych okularach. – Zostaliśmy tylko my trzej…
Możemy zagrać w brydża z dziadkiem.
– Skąd mogliśmy wiedzieć – najmłodszy chłopak podniósł wzrok – że będą obławy na
przedmieściach?
– Obławy? – Masters od niechcenia kopnął Chinna. – Na takich jak my nie robi się obław.
– Właśnie – powiedział French. – Oni są za dobrze uzbrojeni.
– No to co?
– Szukali kogoś innego.
Jakiś robaczek wędrował leniwie po zaciśniętych nagle brudnych palcach.
– Partyzantów?
– W mieście? Bez przesady…
– Więc kogo?
Masters przesunął kastetem po stalowych nitach na rękawie swojej kurtki.
– No?
– Myślisz, że jest tu ktoś jeszcze? – skrzywił się Chinn.
French opuścił oczy.
– Słyszałem, że czasami czarni podchodzą do przedmieść.
– Cholera…
– Bzdury. – Masters włożył do ust papierosa. – Czego by tu szukali? Wokół same ruiny, a te
kilka baraków… – Machnął ręką.
Chinn podał mu ogień.
– Myślisz, że… że oni tu są? – Nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
– Tak, zrobią z ciebie obiad.
Warkot samochodowych silników wzmógł się nagle. Wszyscy trzej wychylili głowy ponad
betonową płytę. Dwie ciężarówki ruszyły powoli w głąb ulicy, trzy pozostałe ustawiono pod
zrujnowanym murem. Do każdej z nich ustawiła się kolejka policjantów.
– Odwożą naszych – mruknął Chinn. French otarł pot z czoła.
– Widzicie tamtych?
Siedzący okrakiem na burtach cywile rozdawali owinięte w brezent pakiety.
– Co oni robią?
– Pobierają specjalne wyposażenie.
Masters odrzucił dopiero co napoczętego papierosa.
– Będą nas szukać?
– Nie nas, do cholery. Miałem rację, że w okolicy jest ktoś jeszcze.
Pierwsza grupa policjantów rozwinęła się w poszarpaną z konieczności linię, która ruszyła
w ich stronę.
– Psiakrew! – Masters rozejrzał się wokół.
Rozległy plac za ich plecami nie dawał żadnej możliwości ukrycia. Po lewej mieli wielkie
usypisko gruzów, a z prawej, trochę z tyłu, szeroką, dość dobrze oczyszczoną ulicę.
– Tam?
– Nie, bardziej w bok. – French wskazał porośnięte krzakami zbocze.
– Ugrzęźniemy w tych chaszczach.
– Szybciej! – Chinn zsunął się z płyty. – Zaraz tu będą. Ruszyli w kierunku zbocza. Ostry
gwizd, który dobiegł skądś z boku, sprawił, że przyśpieszyli i biegiem, prawie się nie kryjąc,
przeskoczyli zbocze.
– Tędy! – French skręcił w prawo. – Nie przejdziemy przez rumowisko.
Po szerokich, poobłupywanych schodach zbiegli do zniszczonej stacji metra. Zatrzymali się
dopiero przy pierwszym peronie, kiedy gęstniejąca ciemność uniemożliwiła dalszy bieg.
– Widzieli nas? – wydyszał Masters.
– Nie wiem.
– A ten gwizdek?
– Nie wiem. Może to rutynowe znaki…
Oczy powoli przyzwyczaiły się do mroku.
– Masz latarkę?
– Jasne, fortepian też.
Chinn zapalił zapałkę.
– Zgaś to, durniu.
Skądś z góry dobiegi ich odgłos kroków kilku ludzi. French po omacku dotarł do końca
peronu.
– Chodźcie. Zeskoczyli na tory.
– Widzisz? Tam jest jakieś światło. – Szept Mastersa zabrzmiał nienaturalnie głośno. – To
pociąg?
– Pociąg tutaj?
– Słyszałem, że często posługują się nimi brygady chemiczne. Podobno sprawdzają wodę.
Szept zamarł nagle, jakby w odpowiedzi na cichy stukot obcasów. Ktoś szedł po schodach.
– Idziemy tam, czy…
– Nie zdążymy przejść przez peron.
Schyleni, sprawdzając drogę rękami, ruszyli w stronę nikłego światła. Już po kilkunastu
krokach stało się jasne, że rzeczywiście mają przed sobą pociąg. Stał z wygaszonymi reflektorami
Zgłoś jeśli naruszono regulamin