James Scott - Bez litości.rtf

(794 KB) Pobierz
Bez lito?ci

              JAMES

 

              SCOTT

 

              BEZ LITOŚCI

 

 

              Przekład Jerzy Malinowski

 

 


              Dla Taylora

 

 

 


Część I

 

 


Rozdział 1

 

              Elspeth Howell była grzeszna. Myśl ta krążyła nad nią, kiedy myła twarz, kiedy uchwyciła swoje odbicie w oknie, gdy wysiadała z pociągu po kilku miesiącach spędzonych poza domem. Ilekroć zobaczyła kościół albo jej mąż przytoczył werset z Biblii, ilekroć dźwigając bagaże, dotknęła prostego krzyżyka na szyi, w zapadniętej piersi czuła uwierający, kamienny ciężar swoich grzechów. Wielość grzechów – złość, pożądliwość, złodziejstwo – rodziła w jej ciele napięcie, które złagodzić mógł tylko ruch, znalezienie czegoś, co dałoby zajęcie grzesznym rękom i zatrudnienie skłonnym do pokus myślom, brnęła więc teraz zawzięcie przez sięgające pasa zaspy.

              Z każdą pokonaną milą niebo szarzało, a ciężkie chmury zrzucały coraz obfitsze brzemię śniegu. Zsunęła zasłaniającą twarz chustę i zimne powietrze wdarło się boleśnie do płuc. Każda kropla potu, która wyślizgnęła się spod rękawicy albo stoczyła po kosmyku włosów, natychmiast zamieniała się w skrzący się w resztkach dziennego światła lód.

              W kieszeni Elspeth miała listę z imionami i datami urodzenia dzieci, każdy rok był dwu-, trzykrotnie przekreślony, więc kupując prezenty, o nikim nie zapomniała. Dla Amosa, czternastolatka, miała przyrząd do skrobania ryb; dla dwunastolatka Caleba wabik na gęsi; dla dziesięcioletniego Jessego nóż myśliwski; dla piętnastolatki Mary metr sukna; wreszcie dla sześcioletniej Emmy fioletową wstążkę, a dla obu panien do podziału flakonik perfum. Opatulone starannie przed zimnem i ukryte na dnie torby leżały truskawkowe landrynki, żelki i gumy do żucia. Mężowi kupiła dwa pudełka nabojów i nowe nożyce do strzyżenia owiec. Na wszystko to razem wydała tylko ułamek swojego czteromiesięcznego wynagrodzenia akuszerki. Resztę ukryła w czubku buta.

              Za jej plecami ciągnęła się dolina, ślady zatarła już śnieżyca. Kiedy Elspeth późnym rankiem wysiadła w Deerstand z pociągu, lekko prószyło, ale teraz, im bliżej była domu, tym mocniej i zacieklej atakowała zadymka. Było tak, pomyślała sobie, jakby Bóg nie chciał dopuścić tu żadnych obcych. „Jesteśmy dla samych siebie Arką, która czeka, aż wzbiorą wody potopu”, lubił mawiać jej mąż, Jorah. Dźwięczał jej w uszach jego łagodny głos, cichy jak westchnienie wiatru i szept płatków mokrego śniegu. Tęskniła za nim. Tęskniła za jego jedwabistymi włosami łaskoczącymi w nocy jej policzek, za cichym stąpaniem, kiedy rano wychodził doić krowy. I za jego zapachem, zapachem liści, dymu i świeżego powietrza.

              Zamierzała wrócić do domu w październiku. Dziecko urodziło się, zanim śnieg przykrył ziemię, a ona zachodziła każdego dnia, żeby sprawdzić, czy rośnie zdrowo, żeby dotknąć każdego z osobna paluszka i perłowego paznokcia. Dziecko rosło. Październik ustąpił listopadowi, kalendarz już flirtował z grudniem. W mieście, w każdym mieście, zawsze potrzebna była akuszerka. Jeszcze dzisiejszego ranka stała przy oknie w cieple kominka i nie mogła się zebrać do wyjścia na stację, nim nastał na dobre dzień.

              Choć do domu było jeszcze daleko, dręczyło ją złe przeczucie. Przyspieszyła kroku i zapomniała o ostrożnym stawianiu kroków. Zeszła z drogi i znalazła się wśród nagich dębów i drżących sosen. Odbite od śniegu światło nadawało gasnącemu dniowi siny odcień, a było go tylko tyle, żeby wiedziała, którędy iść dalej. Ścieżka znów zaczęła się wznosić i w oddali znikała między drzewami. Po pofałdowaniu terenu Elspeth poznała, że idzie po polu kukurydzy. Zwiędłe łodygi trzeszczały pod zmrożoną warstwą śniegu i lodu. Szła teraz wzdłuż strumienia, który dostarczał im wody, zamarzniętego na powierzchni, ale szemrzącego pod spodem. W tej właśnie chwili uświadomiła sobie, co było źródłem jej niepokoju. Nie czuła zapachu dymu z komina, nie słyszała nawoływań chłopców pędzących owce i zaganiających krowy, nie widziała witających ją świateł w oknach.

              Wspięła się na ostatni pagórek. Dom stał na niewielkim płaskowyżu, jakby stworzonym ręką Boga specjalnie dla nich na kryjówkę chroniącą przed światem. Wstrzymała oddech, szukając zmysłami jakichkolwiek śladów życia, ale do jej uszu dotarł tylko odległy trzask gałęzi. Poza tym cisza. Nie widziała dymu z komina, mimo późnej pory w oknach nie paliło się światło. Ruszyła biegiem. Potknęła się i ciężka torba pociągnęła ją w śnieg. Podparła się rękami i wbijając stopy w śnieg, podniosła się i pobiegła w stronę domu.

              Kiedy znalazła się bliżej, obok frontowych drzwi dostrzegła zagłębienie w śniegu. Niedźwiedź, pomyślała, albo wilk, ale nagły ucisk w żołądku i fala mdłości podpowiadały coś innego. Dostrzeżona barwa poderwała ją do szybszego biegu. Zagłębienie, wielka dziura, otwierało się przed nią, bała się, że ją pochłonie tak, jak – widziała to kiedyś ze szczytu tego samego wzgórza – tornado owinęło się wokół trzydziestometrowego dębu, po którym została tylko jama w ziemi, w miejscu, gdzie wcześniej były korzenie. Z mroku zagłębienia znów wyłonił się kolor, czerwona smuga niczym rozdwojony język diabła. Siatkowe drzwi stuknęły o futrynę, kiedy Elspeth upadła na kolana. Tam, w nocnej koszuli, leżała Emma, najmłodsza, ze zlepionymi krwią blond lokami. Czerwona wstążka do włosów powiewała na wietrze. Śnieg, stopiony pod jej ciałem, zdążył już zamarznąć, tworząc połyskującą masę. Koszulę nocną i twarz pokrywała cienka warstwa śnieżnego puchu. Elspeth zdjęła rękawiczkę, żeby go zmieść. Emma została zastrzelona. Mróz obkurczył skórę wokół niewielkiego otworu na czole, pozostawiając tylko wąską otoczkę krwi. Elspeth jęknęła żałośnie i potarła dłonie, zanim ośmieliła się odsunąć zasłaniający ranę kosmyk włosów i założyć go za ucho dziewczynki. Gdyby nie gwałtowna odraza, jaką w Elspeth wzbudzał ten widok, mogłoby się wydawać, że Emma po prostu śpi. Śnieżyca ustała, z odgarniętymi włosami Emma znów bardziej była podobna do siebie. Ale to sprawiło, że Elspeth poczuła nowy, potężniejszy ból. Miała ochotę krzyczeć, zawołać kogoś na pomoc, ale przecież zamieszkali w swojej arce, żeby być daleko od ludzi. Najbliższym miasteczkiem było Deerstand, oddalone o sześć godzin marszu, odległość, którą Elspeth ledwie pokonywała za dnia. Przeniosła wzrok na stajnię, gdzie sypiał Caleb, ale tam także nie było oznak życia. Na wzgórzu panowało teraz zimno, przed którym chroniły ich wcześniej ściany domu i ogień w kominku. Nie można było nic zrobić. Nie podobna liczyć na żadną pomoc.

              Elspeth otworzyła frontowe drzwi. Dom, zwykle nagrzany we wczesne zimowe wieczory, nie dawał ulgi od chłodu. Pośrodku stołu kuchennego stała niezapalona lampa naftowa, obok leżały zapałki. Odłożyła torbę i zaczęła strzepywać śnieg z czapki i ramion, zwlekając z zapaleniem lampy. Nie chciała widzieć tego, co ujawni blask światła.

              W ciemności namacała wieszak na płaszcze zrobiony przez Jessego. Wszystkie haczyki były zajęte. Płaszcze były zimne. Schyliła się i dotknęła rzędu równo ustawionych butów pod parapetem obok drzwi. Nie znalazła śladów roztopionego śniegu. Sama nie rozpięła nawet płaszcza i nie rozwiązała sznurowadeł.

              Potarła zapałkę i przytknęła ją do nasączonego naftą knota. Oślepiona blaskiem odwróciła głowę. Wyregulowała i zaczekała, aż oczy przywykną do światła. Niecały metr od niej, z tułowiem na piecyku, leżała Mary. Elspeth poznała wzór na jej sukience, prezencie z którejś z wypraw do miasta. Mary także zastrzelono, ale od tyłu. Materiał sukienki zaczepił o uchwyt z przodu pieca, i dlatego ciało nie osunęło się na podłogę. Elspeth cofnęła się, opuściła lampę i w odległości czterech kroków od pieca dostrzegła na podłodze Amosa. Pewnie pomagał przygotować posiłek. Obciął włosy, kiedy Elspeth była w mieście. Wcześniej sięgały mu one, po dziewczyńsku, prawie do ramion i nawet odruchowo odrzucał je do tyłu, żeby nie zasłaniały mu twarzy. Elspeth przykucnęła, żeby pogładzić szczecinę, ciekawa, czy tik mu pozostał po obcięciu włosów, tak jak jej ojcu zdarzało się upaść rano przy wstawaniu z łóżka, bo zapominał, że stracił jedną nogę podczas pracy w młynie. Przestraszyła się, że Amosa oślepiono, ale kiedy blask lampy oświetlił jego twarz, zobaczyła, że oczy zostały zasłonięte dwoma dużymi mosiężnymi guzikami, takimi jak w roboczym kombinezonie. Podparła się dłońmi i zaczęła jak owad wycofywać się na czworakach, póki nie dotarła do ściany. Nie wiedziała już sama, czy jej serce przestało bić szybko, czy może zatrzymało się. Kiedyś były dziećmi, które zawijała w pled i tuliła w ramionach. Ich główki tak słodko pachniały, kiedy je gładziła nosem i całowała.

              Usłyszała cichy gwizd i zamarła. Dźwięk nie ustawał. I wtedy poczuła to na dłoni. To powietrze z zewnątrz wpadało przez dziury po kulach w ścianie. Dziesięć, dwadzieścia, niezliczone otwory po kulkach i może setki drobniejszych, po śrucinie. Skuliła się z dłońmi na kolanach. Kiedy się wreszcie przemogła, poszła do części mieszkalnej, prostokątnego pomieszczenia ciągnącego się wzdłuż całego domu. Jessego znalazła pod drzwiami pokoju rodziców. Leżał twarzą do ziemi, z rękami wyciągniętymi nad głową, jakby zastrzelono go podczas skoku do wody. Elspeth musiała go obejść, na podłodze przy jego ramieniu została grudka śniegu z buta.

              Elspeth otworzyła drzwi, ale zamknęła oczy, nim blask lampy zdążył potwierdzić jej obawy. Wciągnęła głęboko powietrze. Sypialnia pachniała tak, jak ją zapamiętała, śpiącym Jorahem, jego oddechem wypełniającym przestrzeń. Uniosła wyraźnie ciężkie powieki. Spostrzegłszy męża, jęknęła i przycisnęła zaciśnięte pięści do skroni, jakby chciała zatrzymać bieg myśli. Jorah leżał na łóżku, z grymasem złości zastygłym na twarzy – ściągniętymi brwiami i zaciśniętymi zębami. Jego nagi tors był poraniony. Jedna pobrudzona ziemią stopa dotykała podłogi. Elspeth przypomniała sobie, jak cicho stąpał rano, żeby jej nie obudzić. Z zadumy wyrwał ją wiatr hulający z diabelskim świstem po sypialni. Łóżko było poplamione na czarno. Kopnęła walające się na podłodze dziesiątki łusek i śrucin. Potoczyły się, uderzając o siebie z brzękiem. Nie mogła się przemóc, żeby dotknąć poszarzałej skóry męża. Zwykle kiedy wracała z wyprawy do miasta, okazywało się, że Jorah spał w tej samej pościeli, którą zostawiła przed wyjazdem. Świeżą zmianę kładła zawsze na komodzie, ale pościel pod jej nieobecność tylko się tam kurzyła. A kiedy po kilku tygodniach wracała, pościel, w której spał Jorah, była sztywna od jego potu i brudu przywleczonego ze stajni czy z pola. Sprężyny jęknęły, kiedy przyklękła na łóżku, żeby wyciągnąć spod męża prześcieradło. Jorah miał sztywne stawy. Przeniosła jego nogi na materac i próbowała je wyprostować, nadal starała się nie dotykać jego skóry. Tak jak nauczyła się w wypadku przykutych do łóżka ciężarnych, zaczęła go przewracać na boki, rolując prześcieradło. Kiedy wreszcie je spod niego wyciągnęła, przytknęła zmięty materiał do twarzy i poczuła w nozdrzach zapach męża. Nie przejmowała się obecnością krwi, w końcu to była jego krew. Na komodzie leżało świeże prześcieradło, które dla niego zostawiła. Rozłożyła je z głośnym trzaskiem i był to jedyny dźwięk w zwykle wypełnionym hałasem domu, z którego musiała uciekać na pole, kiedy chciała się w spokoju pomodlić albo zwalczyć narastającą w jej ciele pokusę. Świeża pościel lśniła jak śnieg w świetle lampy. Rozścieliła ją pod Jorahem najostrożniej, jak potrafiła; kiedy jego ciało poruszało się, to przecież było tylko zwłokami. Nie człowiekiem, nie jej mężem. Kiedy skończyła, uniosła głowę męża, zmieniła poszewkę, strzepnęła poduszkę i ponownie uniosła głowę Joraha, trzymając go za kark, niegdyś miękki i ciepły, teraz zimny i sztywny. Wykonała gwałtowny ruch dłonią, jakby liczyła, że strząśnie niemiłe wrażenie z palców jak krople wody. Jej obrońca nigdy wcześniej nie wydawał się taki mały. Dla niej zawsze dominował nad wszystkimi i wszystkim, otaczał rodzinę opieką i zapewniał poczucie bezpieczeństwa.

              Zgasiła lampę i położyła się obok niego, po domu hulał wiatr. Na zewnątrz ten sam wiatr gnał chmury na południe. Wzeszedł księżyc i rzucał srebrzysty blask na deski podłogowe, na stojące obok łóżka buty Joraha i łuski po nabojach.

              Elspeth pomyślała ponownie o Calebie. Wyobraziła go sobie najpierw jako noworodka owiniętego żółtym kocykiem, z jaskrawoczerwoną skórą, bezzębnego, kwilącego. Ale minęło już dwanaście lat. Zaczął chodzić i mówić, miał włosy koloru żyznej ziemi, które spadały mu na czoło, i zeszłej jesieni stracił ostatni mleczny ząb. Był odludkiem i większość czasu spędzał w stajni, spał pośród zwierząt, rozmawiał z nimi, kiedy czuł się samotny. Pewnego wiosennego ranka poszła sprawdzić, dlaczego nie przyniósł jeszcze mleka, i zobaczyła, jak stoi oparty o ogrodzenie zagrody z brodą wspartą na złożonych dłoniach i mówi do owiec, że krowy nie są skłonne do współpracy. Kiedy Elspeth opowiedziała o tym mężowi, przyznał, że on także to widział i że chłopiec chętniej rozmawia ze zwierzętami niż z własną rodziną. Jorah zawsze przemawiał do Caleba specjalnym tonem, łagodniejszym, jakby bał się, że chłopiec wystraszy się, spłoszy jak koń.

              W domu nie było ciała Caleba. Elspeth nie była w stanie racjonalnie myśleć – w głowie jej pulsowało i dudniło – ale w końcu jakiś impuls kazał jej wstać, zrobić coś. Zerwała się z łóżka, poślizgnęła na łuskach, chwyciła futryny. Ciała jej dzieci w poświacie księżyca były niczym więcej jak cieniami. Przebiegła przez pokój dzienny i kuchnię i wypadła w mroźną noc. Przekrzykując zawodzący wiatr, który palił w twarz i pokrywał ją warstwą śniegu, wykrzykiwała imię Caleba. Stajnia kryła się w oddali w mroku, w cieniu sosen. Bez świateł w oknach domu służących za przewodnika Elspeth nie była pewna, czy znajdzie drogę do stajni, a tym bardziej, czy trafi z powrotem. Księżyc zginął w śnieżnej zamieci. Zaszła tak daleko, jak zdołała, krok za krokiem, ostrożnie, aż wreszcie jej nogi poddały się, poślizgnęła się, upadła i jeszcze raz zawołała. Gdyby Caleb ocalał, w stajni świeciłoby się, pomyślała. A ciała pozostałych nie leżałyby tak jak teraz.

              Zamknęła się w domu, ale nie powiesiła swojego płaszcza obok innych i nie przestała nasłuchiwać, jakby dom mógł jej powiedzieć, co się wydarzyło. Z ilości użytej amunicji, licznych łusek i śrucin oraz faktu, że Jorah nie zdążył nawet zerwać się z łóżka, wywnioskowała, że do ich domu wdarł się więcej niż jeden morderca. Wyobraziła sobie całą armię napastników, zakradających się jak pająki. W czasie długiej podróży z Deerstand nikt jej nie śledził; zauważyłaby to, usłyszała, wyczuła. Trzeba by zapędzić się na odludzie, żeby natknąć się na farmę Howellów, stojącą, jak wielu uważało, po niewłaściwej stronie wzgórza, na takim rozległym pustkowiu w północnym krańcu stanu Nowy Jork, że nawet tym, którzy szukali tego domu, trudno było go znaleźć. Nikt nie mieszkał na tyle blisko, żeby ich znać, i tego właśnie chcieli i potrzebowali. Choć oczywiście Elspeth miała wrogów i wiele grzechów na sumieniu.

              Poczuła mdłości. Rozbiła zamarzniętą wodę w misce i napiła się z chochelki. W pokoju pod ścianą obok dużego pieca leżały trzy kłody drewna. Otworzyła drzwiczki pieca i zobaczyła, że Jorah zdążył w nocy dołożyć drewna, żeby ogień nie wygasł do rana. To mogło tłumaczyć jego obecność w sypialni – Jorah często ucinał sobie krótką drzemkę pomiędzy wczesnoporannymi obowiązkami a wschodem słońca. Elspeth udawała, że śpi, kiedy kładł się z powrotem obok niej, a potem zasypiała, wsłuchując się w rytm jego oddechu.

              Przeszła jeszcze raz nad ciałem Jessego i zabrała ze stołu zapałki. Kiedy pierwszy szok minął, widok dzieci leżących w kuchni poruszył ją jeszcze bardziej i całe jej ciało zaczęło drżeć. Stała, trzęsąc się i pocąc, niepewna, od czego zacząć. Zdrętwiałymi z zimna palcami zaczęła wyplątywać sukienkę Mary z relingu pieca. Mary trzęsła się jak lalka przy tych nieskutecznych próbach. Jutro Elspeth będzie musiała rozciąć materiał. Jak bardzo Mary płakałaby na samą myśl o tym, ta Mary, która na podwórku ściskała w dłoniach uniesiony rąbek sukienki, chroniąc ją przed pobrudzeniem. Nawet kurczaki zdawały się rozumieć jej troskę i nie dziobały jej stóp, nie trzepotały skrzydłami, jak to miały w zwyczaju. Wszystko to musiało jednak zaczekać do jutra, do dziennego światła. Ułoży ciała w stajni razem z ich bratem Calebem. Kiedy w domu zrobi się ciepło, smród stanie się nie do zniesienia. O tej porze roku o pogrzebie nie mogło być mowy. Nawet Jorah nie zdołałby wykopać wystarczająco głębokiego dołu, żeby bezpiecznie pochować ciała.

              Kiedy poprawiała sukienkę Mary, usłyszała chrobotanie w spiżarni i poczuła ulgę, że nie jest sama, choćby za towarzysza miała mieć tylko mysz. W ostatniej chwili powstrzymała się przez zawołaniem chłopców, którzy uwielbiali łapać myszy i trzymać je w skleconych z deszczułek domkach. Podeszła ostrożnie do drzwi, bojąc się, że wystraszy zwierzątko. Zaskrzypiała podłoga. Oślepiający błysk i Elspeth znalazła się w powietrzu. Wylądowała na stole kuchennym, w nozdrzach i gardle czuła smród spalonego ciała. Miała wrażenie, że rozpadła się na kawałki.

              W spiżarni cuchnęło prochem. Gryzący dym unosił się chwilę w powietrzu, a potem zniknął wessany przez dziurę w ścianie, dzieło łokcia Caleba Howella oraz odrzutu jego największego skarbu, strzelby Ithaca kaliber 12. Prawie metrowa lufa zajmowała niemal całą szerokość spiżarni, na odrzut nie było miejsca. Między nogami Caleb miał jeszcze sześć nabojów. Wyjął dymiące łuski i niezgrabnie ładował dwa nowe, przyciskając policzek do drzwi spiżarni i wyglądając przez dziurę powstałą po poprzednim wystrzale. Czuł na policzku ciepło. Kiedy strzelił, usłyszał stęknięcie i skrzypnięcie stołu kuchennego, przesuwającego się po podłodze razem z ciałem mordercy.

              Przez osmolony otwór w drzwiach dostrzegł zwieszoną ze stołu rękę i skapujące ze wskazującego i środkowego palca krople krwi. Jednostajne kapanie dało mu czas na uspokojenie. Policzył do dwudziestu, potem jeszcze raz do dwudziestu. Potrafił liczyć tylko do dwudziestu.

              Chwilę wcześniej ucieszył się, że słyszy wreszcie coś innego prócz strasznych wytworów wyobraźni, nieustannego wycia wiatru przedzierającego się przez otwory po kulach i dźwięków wydawanych przez gałęzie wiązu ocierające się o dach.

              Spał, kiedy tamci ludzie zbliżali się do domu. Usłyszawszy pierwszy strzał, wdrapał się na strych na siano. Zbliżał się świt. Siostra, która niosła mu, jak prawie każdego ranka, śniadanie, leżała w śniegu. Caleb dostrzegł tylko kilka szczegółów, kiedy napastnicy przekraczali próg domu: długą brodę pierwszego, niepewny krok drugiego, jak u dopiero co urodzonego cielaka. A trzeci poruszał się niczym woda. Wszyscy byli uzbrojeni. Wszyscy mieli czerwone chusty, ten brodaty luźno zwisającą z ramion, ten na chwiejnych nogach zawiązaną na szyi, a ten trzeci związał chustą długie włosy z tyłu. Caleb usłyszał kolejny wystrzał i zakopał się głębiej w sianie. Z domu wciąż dochodziły odgłosy strzałów i Caleb siłą woli zmusił się do wyjrzenia na zewnątrz przed dziurę w desce. Trójka przybyszów wyszła z domu, a ten na chwiejnych nogach spojrzał w kierunku stajni. Caleb zmoczył się ze strachu, cofnął i zakopał głęboko w sianie.

              Nieco później, może po kilku minutach, a może godzinach, zdawało mu się, że słyszy głosy, a potem znów zapadła cisza.

              Kiedy w końcu się wygrzebał i oczyścił z siana ubranie, w domu panowały ciemności. Ciało Emmy było tylko niewielkim cieniem. Zszedł ze strychu i poszedł na tył stajni, gdzie trzymał strzelbę. Z ithaką w ręku przebiegł podwórko, oglądając się na wszystkie strony, za każdym drzewem widział czerwone chusty. Przystanął i delikatnie starł warstwę śniegu z twarzy Emmy. Wpadł do środka i przebiegł wszystkie pomieszczenia, mijając ślady potwornej zbrodni, której nie potrafił pojąć. Popchnął drzwi pokoju rodziców, tam unosił się w powietrzu silny zapach prochu, a strzelba ojca stała w kącie. W drodze powrotnej szukał jakichkolwiek przejawów życia, jęku, drgnięcia, tymczasem wszędzie panowała cisza i bezruch, jakie trudno sobie wyobrazić. Było to tak bezsensowne, że zasłonił sobie usta dłonią, bał się bowiem, iż za chwilę wybuchnie śmiechem. Brzuch już zaczynał mu podrygiwać, sugerując taką możliwość. Kiedy mu przeszło, ścisnął mocno jedną dłonią zwiniętą w pięść drugą dłoń. Nie mógł zostawić tych ciał, nie chciał być sam, dlatego ukrył się w spiżarni, gdzie wreszcie poczuł się bezpieczny. Zawodzenie wiatru towarzyszyło jego szlochowi, kiedy czekał na powrót tamtych trzech mężczyzn. W środku nocy wyszedł ze spiżarni, żeby się rozprostować, sprawdzić, czy nie nadchodzą napastnicy, i zetrzeć z twarzy i ciała Emmy kolejną warstwę śniegu. Następnie wczołgał się z powrotem do spiżarni i czekał z naładowaną strzelbą.

              Udało mu się zasnąć. Ale tym razem kiedy się obudził, nie czekał, nie zmoczył się, nie drżały mu ręce. Tym razem wykazał się odwagą i zrobił to, czego nie zdołał zrobić jego ojciec.

              Kiedy już się upewnił, że nikt inny nie wyłoni się z cienia, wyszedł ze spiżarni. Zaskrzypiało mu w kolanach, od długiego siedzenia w kucki łapały go skurcze. Uniósł lufę strzelby. Jeszcze w progu dostrzegł buty. Znał je. Struny głosowe zawyły skrzekliwie, kiedy krzyknął. W blasku lampy naftowej, rozproszonym przez rozbite szkiełko, ujrzał twarz matki. Jej niebieskoszare oczy były zamknięte. Zdjął jej czapkę i czarne włosy rozsypały się na blacie stołu. Chustka na szyi tamowała trochę krew, więc ją zostawił. Nie mógł uwierzyć, że widzi matkę tak nieruchomą. Przez dwanaście lat swojego życia nie widział, żeby tak mocno spała.

              Modlił się – nie za siebie, już dawno w jego sercu zabrakło miejsca dla Boga – modlił się za matkę, która wierzyła w Boga. Jego modlitwy w jakimś stopniu się spełniały, bo pierś Elspeth, nieregularnie i niepewnie, ale unosiła się i opadała. Większość śrucin ominęła ją, faszerując ścianę i kredens z zastawą stołową. Jedna lub dwie rozbiły szkiełko lampy naftowej. Reszta utkwiła w jej piersi, ramieniu i szyi. Caleb znalazł należącą do ojca butelkę whiskey. Jorah nie pił dużo, ot, łyczek z okazji chrześcijańskich świąt: w Boże Narodzenie i na Wielkanoc, w wigilię środy popielcowej i na Trzech Króli. Caleb oblał brązowym płynem ubranie matki i jej rany, tak jak robił ojciec, gdy skaleczył się siekierą w nogę albo kiedy Amos nadepnął na gwóźdź. W przeciwieństwie do Amosa, który darł się przeraźliwie i tak wymachiwał nogą, że jeszcze chwila, a kolanem połamałby sobie żebra, matka nie wydała żadnego dźwięku. Był pewny, że jest umierająca, i wiedział, że to on ją zabił. Był zupełnie otępiały.

              Jedyne, co mógł zrobić, to czymś się zająć. Żeby nie zmarznąć, wyciągnął ze spiżarni koce, na których tam siedział. Dwa owinął sobie wokół ramion, dwoma nakrył nogi matki, a jeden wsunął jej pod głowę. Pozostałe rozwiesił na oparciach krzeseł, żeby się wietrzyły. Rozpalił mały piecyk przy stopach matki i drugi przy łóżku ojca. Wreszcie postanowił przenieść Jessego. Kiedy stanął nad jego ciałem, starał się skupić uwagę na odbiciu światła lampy w mokrej plamie pozostawionej przez but matki zamiast na zmierzwionych włosach brata. Przeniesie też ciała Amosa, Mary i Emmy. W cieple zaczęłyby się szybko rozkładać, a w zimnie jakoś przetrwają. Kiedy napastnicy zniknęli, Caleb dołożył do pieca tylko kilka gałązek. Teraz nie dbał już o nic. Nie przejmował się, że ktoś zobaczy dym z komina albo poczuje zapach palącego się drewna. Wszyscy, których znał na tym świecie, przenieśli się do innego świata. Wszystko, co robił przez ostatnie pięć, a może sześć dni, przestało się liczyć. Obecność matki dała mu dziwne poczucie wyzwolenia. Byli razem w domu. Nie musiał na nic ani na nikogo czekać, nie miał się czego bać, może tylko tego, że matka umrze.

              Powłócząc stopami owiniętymi dla utrzymania ciepła w stare poszewki poduszek, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył ślady matki, kierujące się w stronę stajni. Znów usłyszał głuchy łomot jej ciała padającego na stół i skrzypienie stołowych nóg rysujących drewnianą podłogę. Pomyślał, że jakieś przeczucie powinno mu podpowiedzieć, żeby nie pociągał za spust. Mimo ciemności panujących w spiżarni, mimo drewnianych drzwi i wycia wiatru, powinien domyślić się, że osoba po drugiej stronie to jego matka. Sprawdził jeszcze raz, jak się czuje. Usiadł obok niej i rozpłakał się. A kiedy naliczył dwadzieścia oddechów, patrząc na unoszącą się klatkę piersiową, zabrał się w sobie, otarł energicznie łzy z policzków i przysunął krzesło do okna w salonie, gdzie miał zamiar czekać, aż skończy się noc.

              Siedzenie przy oknie wytrącało go z równowagi. Żeby się uspokoić, przyłożył do ramienia karabin Joraha i drżącą ręką zaczął celować w widoczne w mroku punkty: uschniętą sosnę kołyszącą się na wietrze, głaz nad strumykiem, najdalszą żerdź zagrody dla owiec i pieniek, gdzie on, Jesse i Amos często się bawili. Miał nadzieję, że będzie gotowy, gdyby się okazało, że ktoś śledził matkę, czekał na nich, poczuł dym albo dostrzegł światła w oknach.

              Nietrudno było powstrzymać się od zaśnięcia. Wszędzie widział cienie zabójców – profil twarzy, kształt ciała, długie nogi, brodę, przetłuszczone włosy. Zanim się ukrył, widział ich broń przewieszoną przez ramię, kolorowe chusty. Pamiętał ich ruchy, skulone z zimna sylwetki, ostrożnie stawiane na śliskim lodzie kroki. Matka zakaszlała, a on jeszcze sprawdził, czy karabin jest naładowany, i poklepał kieszeń, w której pobrzękiwały naboje.

              Rano Caleb zauważył, że matka jest zlana zimnym potem i płycej oddycha. Nie wiedział, co robić. Najchętniej wczołgałby się znowu do spiżarni, gdzie zatracał się upływ czasu, a dni i godziny mijały naprzemiennie na nasłuchiwaniu, drżeniu ze strachu i zimna i śnie. Wiedział, że musi się oprzeć tej pokusie, odstawić strzelbę i karabin pod ścianę w pokoju rodziców, położyć się na podłodze obok pieca, rozprostować i pozwolić odpocząć mięśniom. Mniej więcej godzinę później wrócił do kuchni, unikając patrzenia na twarze braci i sióstr, skupiając uwagę na widoku za oknem, a potem przenosząc wzrok na gzyms kominka, futrynę drzwi i wreszcie na zrobioną szydełkiem przez Mary makatkę z cytatem z Biblii: GDYBY JEDNAK WAM SIĘ NIE PODOBAŁO SŁUŻYĆ PANU, ROZSTRZYGNIJCIE DZIŚ, KOMU SŁUŻYĆ CHCECIE, CZY BÓSTWOM, KTÓRYM SŁUŻYLI WASI PRZODKOWIE PO DRUGIEJ STRONIE RZEKI, CZY TEŻ BÓSTWOM AMORYTÓW, W KTÓRYCH KRAJU ZAMIESZKALIŚCIE. JA SAM I MÓJ DOM SŁUŻYĆ CHCEMY PANU1. W ten sposób ominął ciała Amosa, Jessego i Mary. Próbował udawać, że te ciała nie są już jego rodzeństwem, a tylko zwyczajnymi meblami.

              Caleb usiadł na krześle przy drzwiach, obok równego rzędu butów. Nosił buty po Amosie, dużo za duże i ze startą podeszwą. Ojciec napchał do czubków wełny, ale od niej swędziały go stopy, a pięty i tak były obtarte. Za to buty Jessego były przyjemnie ciepłe. Zawiązał je porządnie, gotów do odwiedzenia zwierząt. Nie karmił ich od prawie tygodnia i zastanawiał się teraz, ile już zdechło albo zdychało, a ilu brakuje, bo pożarły je pozostałe. Zimne powietrze wywołało kaszel. Słońce kłuło w oczy. Uniósł poplamione krwią matki dłonie i spoglądając przez palce, zobaczył więcej niż tylko tonący w bieli krajobraz. U jego stóp leżała Emma. Pochylił się i po raz pierwszy za dnia odgarnął śnieg z jej twarzy.

              Dotarcie do stajni wymagało sporego wysiłku. Kiedy już był na miejscu, jego ciało było dziwną mieszaniną potu i chłodu, bólu i odrętwienia. Osłabł, bo jadł tylko przetwory znalezione w spiżarni, głównie buraki w occie. Chleb skończył się już pierwszego dnia. Mary miała po śniadaniu upiec świeży i nawet już rozrobiła ciasto. Śnieg zasypał wielkie wrota i pozbawiony sił, Caleb nie był w stanie ich otworzyć. Próbował wdrapać się na sąg i sięgnąć do okna, ale nie sięgnął parapetu. Stanął na drewnianym klocku i próbował pociągnąć wrota od góry, ale nawet nie drgnęły. W końcu pokonany, rozpłakał się i ze złością zaczął kopać butem w śniegu.

              Gdy się uspokoił, postukał dłonią w ścianę i przyłożył ucho do dziury w desce. Zamiast zwyczajowego parskania i sapania, usłyszał tylko szelest. Postukał w ścianę ostatni raz i zaczął szykować się do drogi powrotnej.

              Bez strachu, że zabije matkę albo jeszcze bardziej ją porani – był pewny, że ona umrze niezależnie od tego, co on zrobi – ogrzał nad lampą naftową rzeźnicki nóż ojca. Przekręcił Elspeth na bok, rozścielił pod nią koc, potem przekręcił ją na drugi bok i pociągnął za wełniane sukno. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Ręka zwisająca ze stołu spuchła strasznie, więc Caleb położył ją na podołku matki. Pociągnął za zakrwawiony łańcuszek na jej szyi i przetarł go kciukiem. Śrucina zrobiła wgniecenie w jednym z ramion srebrnego krzyża. Bojąc się, że uszkodzi go bardziej, położył łańcuszek z krzyżykiem obok głowy matki. Kiedy zdejmował jej buty, coś wysunęło się z noska. Włożył rękę do środka i znalazł zwitek wilgotnych papierów. Przypomniała mu się wełna, którą miał wypchane własne buty i wcisnął papiery z powrotem do buta. Rozciął sukienkę, która zsunęła się, ukazując nagie ciało. Caleb odwrócił wzrok. Matka nigdy nie pokazywała swojego ciała. Nigdy nie myła się przy nich, nie kąpała latem w strumieniu, rzadko odsłaniała nawet ramiona. Ale Caleb wiedział, że to nie pora na skromność. Na każdą ranę wylał po kilka kropli whiskey. Docisnął nóż, póki nie poczuł zgrzytu metalu. Uświadomił sobie, że potrzebuje czegoś do wyciagnięcia śrutu, i pobiegł szukać małych szczypiec. Kiedy szczypce nie mieściły się w ranie, poszerzał ją kolistym ruchem noża. Świeża krew wypełniała ranę, wylewała się z niej i płynęła strużką po ciepłej skórze. Większość śrucin utkwiła w prawej piersi i Caleb coraz mniej przejmował się tym, czego dotykają jego dłonie. Grube i nieporęczne szczypce trzeba było dwa, trzy razy zanurzać w każdej ranie, żeby w końcu wydobyć ołowianą kulkę. Najtrudniej było wydostać śrut z naprężonych mięśni. Śruciny wrzucał do cynowego kubka. Każda lądowała z przyjemnym dla ucha brzękiem. Kiedy wydobywał zabłąkaną kulkę z szyi, matka poruszyła się. Caleb wyszarpnął szczypce z rany i odsunął się od swojego zaimprowizowanego stołu operacyjnego. Po szyi spłynęła strużka krwi, ale wkrótce krwawienie ustało. Elspeth zamrugała oczami.

              – Boże – jęknęła głośno.

              – To ja, mamo, to tylko ja – wykrztusił. – Twój syn, Caleb.

              Na dźwięk jego głosu odwróciła się i wypluła grudkę zakrzepłej krwi. Wyczerpana, opadła na koc z głośnym westchnieniem. Caleb czekał przerażony, aż zrobiła w końcu głęboki wdech, a potem drugi, płytszy, i jeszcze jeden.

 


Rozdział 2

 

              W gorączce znikło wszystko, co zbędne, wyparowały niewyraźne resztki wspomnień. Elspeth czuła się tak, jakby wynurzyła się z wielkiej głębiny nad powierzchnię i wszystko, co przesłaniała do tej pory wina i grzech, nagle stało się znów wyraźne.

              Pamiętała wąsy swojego ojca, jak je woskował i czesał, nim wyszedł do pracy w posiadłości van Tesselów, gdzie zajmował się ogrodem. Pan van Tessel dawał ojcu puszki po konserwach, z których ten pracowicie wygrzebywał resztki. Pamiętała stukot jego drewnianej nogi i ciche westchnienia, ilekroć musiał się schylić. Pamiętała bliznę na policzku matki po ugryzieniu przez psa pasterskiego w dzieciństwie, pamiętała, że latem, kiedy skóra była opalona, blizna przybierała srebrny kolor. Pamiętała bieganie na bosaka, ciepłą ziemię pod palcami stóp, ostrą trawę pod podeszwami w sierpniu, kiedy Bóg doświadczał lud głodem.

              Palący ból w piersiach – zapewne pierwsze płomienie wiecznego potępienia – skierował jej myśli ku Mary. Zobaczyła jej twarz – jeszcze jako niemowlęcia – policzki cherubinka, usteczka bez zębów, ale zawsze uśmiechnięte, bezwłosa głowa kiwająca się i podskakująca przy każdym nieskoordynowanym ruchu. Mary była jej pierwszym dzieckiem. Był wrzesień, ale na północnym wschodzie wybuchło babie lato, niosąc śmierć od upałów i wilgoci. Kiedy przedziały w pociągu w Rochester zapełniły się udręczonymi, oblanymi potem mężczyznami i kobietami, wpadła w panikę na myśl, że dziecko umrze, nim dotrze do swojego nowego domu, nim ona i Jorah zdążą mu nadać imię i ochrzcić je w strumieniu, który wydał im się idealny do tego celu, gdy natknęli się na niego, szukając miejsca na postawienie domu. Kiedy wyjeżdżała, dom był na tyle świeży, że ściany wciąż mocno pachniały cedrem, sosnowe meble jeszcze puszczały soki, a wieczorem, kiedy spadała temperatura, deski podłogowe trzeszczały.

              Elspeth przeciskała się w wąskim korytarzu wagonu przez tłum spieszących się dokądś ludzi, niezwracających uwagi na kobietę z dzieckiem. Temperatura była nie do zniesienia. Korytarz opustoszał; ludzie usadowili się w przedziałach, a w każdym witało ją zasłanianie zasłony albo głośny krzyk, że nie ma miejsca. W końcu wagonu przez zakurzoną szybę dostrzegła jeden wolny fotel obity czerwonym pluszem. Otworzyła powoli drzwi, bojąc się, co zastanie w środku. A w środku jakaś kobieta leżała na brzuchu, z głową zwieszoną poza krawędź zdobnej poduszki. Elspeth pomyślała, że starsza pani może nie żyje, ale była zbyt wyczerpana, żeby się tym przejąć. Najciszej jak potrafiła, postawiła bagaże na podłodze i opadła na fotel naprzeciw. Westchnęła i wyjrzała przez okno. Mieszkała w Rochester przez osiem miesięcy i wiedziała, że już nigdy tam nie wróci. Pociąg, jakby napędzany tą myślą, ruszył z miejsca.

              – Dzień dobry – odezwała się kobieta i z wielkim trudem usiadła prosto, podkładając sobie pod plecy dwie poduszki. Jej oczy błyszczały od łez. Ta twarz z czasem zatarła się w pamięci Elspeth, ale teraz, w gorączce, powróciła z pełną wyrazistością. Szwy poduszki zostawiły czerwone pręgi na ziemistych policzkach, a zielone oczy były tak zapadnięte, że zdawały się tkwić w dwóch głębokich jaskiniach. Wychudła twarz kontrastowała z grubością opuchniętych kostek.

              – W przedziale było miejsce – odezwała się Elspeth – ale możemy sobie pójść.

              – Nie, proszę – odpowiedziała kobieta i uśmiechnęła się, krzywiąc się z bólu. – Lubię towarzystwo. Elspeth skinęła głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. – Mój brat jest w Syracuse – ciągnęła kobieta – i zostałam wysłana, żeby z nim tam zamieszkać. Wysłana. – Prychnęła i przesunęła dłonią po zatrzasku okna. – Wysłana jak paczka.

              Dziecko na ramieniu Elspeth było gorące, więc przełożyła je na drugą stronę. Pomyślała o Słowie Bożym, ale nie mogła się opanować i zapytała:

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin