Szmaglewska Seweryna - NIEWINNI W NORYMBERDZE.rtf

(1840 KB) Pobierz

Seweryna Szmaglewska

Niewinni w Norymberdze

 

 

ROZDZIAŁ 1

Lf ecimy. Trzyma nas w pazurach wielki wicher, kołysze nami, śnieg oblepia ze wszystkich stron okna kabiny pilotów i szklane kółka nad fotelami pasażerów. Nie śpię. Z ufnością wyczekuję chwili, kiedy wreszcie samolot przebodzie na wylot brzuchy ko­tłujących się chmur i osiągniemy Norymbergę.

Bujnęliśmy się znowu. Mój sąsiad jest coraz bliżej, przetacza się w lewo, jego puchata głowa zwisa bezwładnie nad poręczą fotela, zmierzwione włosy przesłaniają czoło. Słyszę zdrowe po­chrapywanie tuż przy swoim policzku. Otworzył na chwilę oczy tak jasne, że niemal białe od rozespania, powiedział ze śmie­chem:

              No i co? Pan Michał przypilnował mnie dziś rano w hotelu, taak, ale pogody, jak widać, wcale to nie poprawiło. Ha! Zgadza się. Klucz od pokoju wpakowałem znowu do kieszeni. Drewnia­na grucha sterczała jak pięść. Dwa dni pod rząd wychodziłem tak do auta i wsiadałem do samolotu. Co pani na to powie?

Milczałam. On dalej mówił głośno:

              Roztargnienie. Dwa dni pod rząd byliśmy już, już nad No­rymbergą, a musieliśmy wracać. I to przeze mnie lądowaliśmy, gdzie Bóg da? Przez moje zapominalstwo? Łaskotliwy jestem jak nowożeniec, a ten pedant obmacywał mnie, czy znowu klucza nie wynoszę!

Czekał chwilę, jego brwi drgnęły w chłopięcym wyrazie we­sołości.

              Zabobony! Dziś rano upilnował i powiada: Kładź pan to, do cholery, przez pana mamy kłopoty nawigacyjne, wracaliśmy z trasy, nocujemy. Każdy zostawia w portierni klucz, tylko pan chciał do Norymbergi lecieć z hotelowym yale i z tą drewnianą tykwą. Więc oddałem. Ja żołnierz nawykły do słuchania rozka­zów. I pomogło? Gusła! Poranek był słoneczny, a teraz? Burza

jak sto diabłów. Zabobony nie uspokoiły zadymki. Będę księ­dzem, jeżeli dolecimy. Piekło! Białe piekło! Znów utkniemy na jakimś wojskowym lotnisku. Jeżeli w ogóle znajdziemy kawałek ziemi do lądowania. Złota Praga przez trzy dni... Most Karola... Nagły podrzut maszyny, wyczuwalny przechył skrzydeł.

Czy to prawda, że lecimy do Norymbergi? Czy to możliwe, że zobaczymy na ławie oskarżonych grupę Niemców, którzy razem z Hitlerem uznali za potrzebne dokonać czegoś tak potwornego, co nie daje się wyrazić słowami, co jednak osacza pamięć wizjami okrucieństwa, nie ustępującymi ani na jawie, ani we śnie?

Ława oskarżonych. Śmieszne. Oskarżonych nikt nie odnajdzie, współwinnych było zbyt wielu, zresztą mnie znacznie mniej in­teresuje sam wyrok, istotne jest przywrócenie ładu na ziemi, przywrócenie łące jej dawnych cech, żeby pod zielenią trawy nie puchła ziemia na miejscu rozstrzeliwania ludzi.

Motory stękają, ryczą, wyją.

Próbuję znowu zasnąć, ale to niełatwe. Świadomość ulega de­formacjom, odkształca się, jest pierwotniakiem rozmazywanym na szkiełku mikroskopu.

Opieram czoło na zaciśniętej pięści, ze wszystkich stron otacza mnie warkot samolotu, rozpycha uszy, masakruje powietrze, dławi gardło. Już trzeci dzień od rana warkot samolotu i śnieg. Szare nieistnienie na początku godz’n świtu, który jeszcze po­dobno nie zaczął się na dobre. Pasażerowie na ogół milczą, dosy- piają, wsiąkli w szare fotele, w szare wnętrze kabiny, w szare cienie ustępującej nocy. Wydają się srebrni, szpakowaci, udu­chowieni, bezkrwiści.

Podnoszę głowę i widzę tuż, w prawym okienku, czuby choin obwieszone długimi szyszkami, obciążone śniegiem, a dalej roz­poznaję pionową skorupę skały, jakiś piarg oblodzony, zasnuty świeżym puchem.

I              znowu skok samolotu — zderzymy się z tą bryłą kamienia czy przejdziemy nad jej szczytem, nad niewidocznym łańcuchem górskim?

Myślę o tym bez obawy, już dawno przestałam się wszy­stkiego bać, odkąd nie muszę bać się hitlerowskich manekinów; unoszona w płatku śniegu rozkołysanym n^d górami, patrzę te­

raz ciągle w okienko. Nie wiem, czy wyobraźnia jest moim sprzymierzeńcem, czy wrogiem, ale bardzo milo mi pomyśleć, że to wagonik linowej kolejki pnie się na Kasprowy Wierch i właś­nie mija Myślenickie Turnie, gdzie tak pięknie jeży się gąszcz świerkowych czubów. Jestem więc w Polsce, wybrałam się w góry...

Łomot, warkot, huk, ból w uszach.

              Oho! Pękamy w szwach! Idziemy do Bozi! — woła ktoś biegnąc chwiejnie.

Dopiero teraz obudziłam się całkiem. W samą porę dźwignęłam ramię z oparcia fotela, zanim wielki łeb okryty gąszczem srebr­nych włosów, jak słonecznik pozbawiony barwy, zdążył siłą bez­władu przetoczyć się znowu na moją- stronę. Kształt rozczochranej czupryny przypominał grzywy piastowskich pacholąt i wojów ostrzyżonych prosto, po linii hełmu, siwizna występowała smu­gami wśród plątaniny kudłów o barwie smoły, połyskliwej i mo­krej. Poczułam ostry zapach dymu, tytoniu, brezentowej kurtki, potu, jakbym stanęła przy ognisku między namiotami; z niechę­cią odwróciłam się, próbując jeszcze zasnąć. Wielka głowa są­siada wróciła znowu na swój fotel, odsłaniając ramię munduru z umocowanym tam niewielkim półkolem.

Odczytuję literę po literze znane słowo i ogarnia mnie ufność. Samolot ani myśli pękać, warczy, dudni, pruje naprzód.

W prawym okienku nie ma już choinek ani skał, jest niebo ciężkie od chmur, osłonięte kotłowaniną zadymki. Czuby świer­ków mamy teraz po lewej stronie, wydaje się, że siłą pędu sko­simy za chwilę najwyższe konary. Pionowa góra wyrasta blisko, jakie to dziwne, nie boję się kraksy, mój kraj odzyskał wolność, wróciłam z miejsca, gdzie ludzie mieli prawo poniewierać i za­bijać ludzi, pół Europy wyzwoliło się z władzy obłąkanych Niem­ców. Nie myślę o tym w konkretnych kategoriach. Odczuwam ufność wobec naszej załogi: począwszy od rosłego pułkownika, wydającego jako dowódca rozkazy pozostałym lotnikom, aż do sympatycznej stewardesy, mojej rówieśnicy, jedynej tu oprócz mnie kobiety.

Bez lęku znoszę skomplikowaną podróż, przymusowe postoje na lotniskach wojskowych i cywilnych, obserwuję wysiłki pilota,

9

4 I I 1 I' I 1 I i

/„ a I: i l l

nawigatora, radiotelegrafisty: dowiozą świadków potrzebnych tam dla złożenia zeznań. Jeszcze trochę cierpliwości.

Zdążyła we mnie zakiełkować i podrosnąć pewność: jeżeli przeżyłam godzina po godzinie kolejne dni w hitlerowskim obozie, to już na przyszłość powinny ominąć mnie zagrożenia.

Ulga i spokój. Na pewno jest w tym spokoju moim i innych uratowanych osłabienie ptaka drzemiącego w czyichś rękach, obo­jętnego. Wicher i ściany douglasa otulają nas, niosą, niosą.

Usnę. Chcę jeszcze przez jakiś czas mieć złudzenie, że domowy kot mruczy przy moim uchu, jeszcze na chwilę chciałabym za­chować uczucie spokoju, odzyskać tamto zagubione przekonanie, że wszystko, co mnie otacza, ma jakiś sens. Rozbicie atomu psy­chicznego to większa niewiadoma niż rozbicie atomu w labora­torium fizycznym. Usnę i nie będę myślała o tych sprawach, nie będę myślała o niczym. Biel i szarość sprzyjają mojej chęci nieistnienia. Wolałabym wyjrzeć na zewnątrz, ale to, co teraz widać na lewo 1 prawo *przez lunety okienek, przypomina płasz­czyznę wysypaną śniegiem, ubitą, a puszystą, po której samolot mknie prosto i lekko niczym dobrze kierowany bobslej, bez naj­mniejszych wstrząsów, bez upływu czasu, nawet bez ruchu. Za­sypiam, ale budzę się szybko.

Pierwszym kolorowym przedmiotem, jaki dostrzegam po na­głym otworzeniu powiek, jest owa naszywka na rękawie sąsiada kontrastująca z tkaniną munduru: sześć białych liter ustawionych na czerwonym półkolu w słowo POLAND przyciąga mój wzrok

i              uspokaja, trochę także zadziwia, stopniowo pozbawia mnie wąt­pliwości. To prawda? Pewnik nie do podważenia? Należę do tych, którzy doczekali końca? Spełniła się wiara naiwnej ulicznej pio­senki potwierdzającej odwagę okupowanego miasta: „Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegrał wojnę pewien malarz, siekiera, mo­tyka, piłka, prąd, kiedy oni pójdą stąd”? Czy naprawdę spełnił się sen konspiratorów, których nie chroniło prawo; marzenie aresztowanych dzieci zabranych nocą z domu, odebranych rodzi­com; spełniła się nadzieja miast nękanych bombardowaniami, spalonych wsi, ludzi osaczonych wśród lasów, ukrywających się w lepiankach i rezydencjach, w kraju, gdzie rządził oku­pant i gdzie zbrodnią było nawet słuchanie radia, gdzie za

10

zbrodnię hitlerowcy ogłosili grywanie utworów Chopina. Widzę świat uratowany z potopu, sama też jestem uratowana z potopu, leżę bezwładnie w czymś ogromnym, co nas unosi dudniąc i hu­cząc.

Czerwone półkole z białymi literami odsyła w rejony przywi­dzeń okupację, z której ludzie zagrożeni ocknęli się przed kilkoma miesiącami jak z gorączki, nie mogąc jednak oczyścić nerwów, pamięci, zakamarków mózgu, gdzie wrosły sytuacje z lat wojny. Uwierzę! Ja również uwierzę pewnego dnia. Postaram się uwie­rzyć w to, co jest oczywiste.

Z głębokiego zamyślenia, z abstrakcji lotu wracam na chwilę do rzeczywistości (trudno powiedzieć: „wracam na ziemię”), szukam potwierdzenia, że naprawdę, na jawie, nie we śnie, do­strzegłam czerwony łuk z sześcioma literami zaakceptowanymi przez międzynarodowe instytucje. POLAND. POLAND. Europa złożyła dowody rozumu i sprawiedliwości; wiedza o tym idzie w świat podawana z miasta do miasta bez pomocy poczty. Nie ma wątpliwości: słowo Polska na ramieniu mojego sąsiada jest konkretnym potwierdzeniem, przypatruję się temu słowu, czer­wonemu w półmroku zimowego dnia, i nagle ogarnia mnie do­kuczliwe uczucie niedosytu: wolałabym lecieć w przeciwnym kierunku, tam, gdzie na ruinach Warszawy leży śnieg, a ludzie nieśmiało próbują jakoś żyć.

Drzemka przychodzi niepostrzeżenie, jest zupełnie płytka i trwa chwilę, a jednak wymazuje wszystko, pogrąża w przepaść. POLAND. Łąka, zapach siana, kwitnienie akacji w rodzinnej wsi, ciepły piasek pod stopą dziecka na wydeptanej ścieżce z domu do szkoły.

Przy ocknieniu dostrzegam, że mój sąsiad zmienił pozycję, nie leży już bezwładnie na poręczy fotela, włosy odgarnął z wyso­kiego czoła, siedzi sztywno; zniknęło biało-czerwone półkole. A może to był sen?! Pod lekko zmrużonymi powiekami żołnierza ukryte szare światło zdaje się wyczekiwać, wargi układają się w zuchwały uśmiech, który przywraca temu człowiekowi zagu­bioną już od dawna młodość.

              Daruje pani wojakowi niewyparzony pysk. U mnie co w

11

głowie, to na języku. Chciałbym zapytać, o czym pani myśli od kilku minut?

Poczułam się przyłapana, jak na podglądaniu kogoś. Milczałam. Nie miałam odwagi zapytać, czy rzeczywiście r.a ramionach nosi on imię naszego kraju.

Mężczyzna dostrzegł moją konsternację. Trzepnął się otwartą dłonią w udo, przez jego twarz przeleciał uśmiech, ale szybko wróciła surowość i tylko w oczach pozostało wesołe światło.

              Łączniczka naszej organizacji, dobra dziewczyna, rozpoczy­nała każdy okupacyjny dzień opowiadaniem snów. Te sny miały nam wywróżyć wolność, ucieczkę Niemców, odzyskanie domu,, połączenie się z rodziną. Samo szczęście! Samo szczęście!

Przetarł czoło dłonią szeroką i mocną.

              Człowiek czasami tak przywyknie do bezsensownych prze­sądów, chociaż nie wierzy ani za grosz. A później brakuje bab­skiego wróżenia, chociaż budziło śmiech, nic więcej.

Uniósł wysoko brwi, czekał.

Czułam narastający dystans, może nawet niechęć, a w każdym razie rezerwę wobec nieznajomego.

Znowu klepnął się w udo, rozbawiony, wyraźnie kontent z sie­bie.

              Widzę, że strzeliłem kulą w płot! Ale pani we śnie głośno jęczała. Próbowałem zbudzić panią i wtedy powiedziała pani kilka słów. Bardzo niewyraźnie. Na pewno coś się pani śniło.

Roześmiałam się z przymusem. Ból uszu narastał, krople potu występujące na czole były może objawem strachu, zupełnie na­głego, nieuzasadnionego.

              Żałuję, ale nic nie pamiętam. Nie czułam nawet, że usypiam.

Zapadło milczenie; motory wyły basowo, to znów osiągały ton wysoki, niepokojący. Zdawało się, że maszyna zamierza ogłosić alarm lotniczy swoim dudniącym brzuchem, pełnym żelastwa i skomplikowanych urządzeń.

              Idziemy w dół, do lądowania! — huknął mój sąsiad głoś­nym basem, a jego zbyt jasne oczy wpatrzyły się we mnie uważnie, jak podczas śledztwa.

Potwierdziłam ruchem głowy.

              Możliwe.

Żołnierz nachylił się blisko, teraz wycie maszyny zagłuszało zupełnie słowa. Przegarnął czuprynę jednym ruchem palców, cze­kał na objaw zainteresowania. Czerwone półkole z białymi lite­rami znalazło się znowu tuż obok. Czytałam literę po literze, ciągle nie dowierzając własnym oczom. Obudzę się, przypomnę sobie ten dziwny czerwony znak.

              A ja, proszę pani, miałem dwa sny. Wiem, że to bujda, ho! ho! Jeszcze by tego brakowało, żeby stary żołnierz po takiej wojnie poważnie brał jakieś tramtadrele. Traktuję to, jakbym był w kinie. Dwa sny bardzo ładne miałem. W kolorach. Idę, idę pomiędzy drzewami, drzewka młode, równiuchno zasadzone, jak się należy, obsypane różowym kwiatem, widzę dokładnie, że to jest brzoskwiniowy sad, a ona, moja łączniczka — bo jakoś głupio mówić o niej „żona”, zbyt banalne słowo, żyliśmy na kocią łapę, ślub miał być uroczysty, zaraz po wojnie, z udziałem na­szych przyjaciół, tych, którzy wrócą, staropolski, pod szablami — więc idę ja przez brzoskwiniowy sad, a drzewa zasadzone jak pod sznurek, rząd za rzędem i pośrodku ona tak blisko mnie, że tylko rękę wyciągnąć. Wołała! Boże drogi, tak! Wołała mnie, słyszę jeszcze ciągle jej głos: „Chodź prędko, Sebastian, tu bę­dziemy żyć, to jest nasz dom”. Wyraźnie powiedziała: „Tu bę­dziemy żyć, to jest nasz dom”.

Żołnierska dłoń szybkim zamachem zmierzwiła czuprynę. Jakiś czas trwa milczenie, potem znowu zaczyna dudnić głęboki bas na tle samolotowego huczenia:

              Różowe brzoskwinie. Puch kwiatów. Ale w Polsce darmo szukać brzoskwiniowych sadów. Jak byłem jeszcze małym chło­pakiem, ojciec wyhodował sobie, pożal się Boże, dwa drzewka, chuchał i dmuchał na nie, otulał, chronił przed mrozem, aż wreszcie zakwitły. Różowo. Bajka! Zjawisko! Nie mogliśmy się doczekać owoców.

Błysk ironicznego uśmiechu w jasnych oczach mężczyzny.

              Ludzie zatrzymywali się przed naszym płotem zachwyceni, a ojciec podlewał te drzewka, podtykał im, co tylko mógł; jakiś elegant uczynił nam nawet wyjątkowy zaszczyt, stanął z damulą i zawołał do mojego starego: „Człowieku! Hej, człowieku! Czy

są wolne pokoje w tym domu? Szukamy właśnie mieszkania do wynajęcia”. Mój ojciec odparował z miejsca: „Żałuję bardzo, człowieku, cały dom zajmują wróble i sikorki, lokator, i to Pgj wytworny, już by się tu pomiędzy nimi nie zmieścił”.

Dwa muśnięcia dłonią po srebrnych wąsach. Uśmiech. Od­młodzona, pełna ożywienia twarz pochyla się do mnie jak do bliskiej dawnej znajomej, spotkanej niespodziewanie w podróży.

              Doglądał więc ojciec tych swoich brzoskwiniowych drzewek, pilnował, strzegł, a kiedy płatki opadły na ziemię różowym śnie­giem, czekał tylko na zawiązanie się owoców. Były! Kosmate jak myszy, pokryte ciemnozielonym puchem, długie, maluśkie, tycie, grzały się w polskim słońcu przez upalne lato; niestety, śliweczki pozostały zielone i twarde, ludzie pytali, kiedy zamie­rzamy je golić, a w październiku nasz ojciec nie mówił już nic na ten temat, chodził tylko ścieżkami ogródka i gwizdał. Ha! Ha! Ha! Tak się skończyła nasaa brzoskwiniowa epopeja.

Śmiał się, sam ubawiony własnym opowiadaniem.

              Pewnego dnia na zielonych myszach osiadł szron... Ale ja panią nudzę?!

Czekał w napięciu. Nachylił się jeszcze bliżej, czułam teraz mocny zapach munduru; najwyraźniej chciał dokładnie usłyszeć odpowiedź przez warkot i huk motorów. Przypominał dziesięcio­letniego chłopca, który marzy o tym, żeby móc opowiadać, zmy­ślać, fantazjować i czeka na cień zainteresowania słuchacza.

              Więc przyśniły się panu te brzoskwinie?

Przeczący ruch siwej głowy.

              Przyśnił mi się brzoskwiniowy sad, ale już nie w Polsce; to była Kalifornia. Wiedziałem, że Kalifornia. Słyszę jeszcze wo­łanie: „Tu będziemy żyć, to jest nasz dom”. I chociaż w sny nie wierzę, jedno jest jasne jak słońce: pojadę tam. Znajdę to miej­sce. Jeżeli stanie się cud i spotkam swoją dziewczynę, zamiesz­kamy w brzoskwiniowym sadzie.

Był podniecony. To, co mówił, odpowiadało na pewno jakimś wcześniejszym rozważaniom, wątpliwościom, nadziejom; na jego sarmackiej twarzy pojawiło się wzruszenie.

              Sen mara, powiadają, Bóg wiara. Tak. A ja miałem tej nocy dwa sny. Można ten drugi? Zupełnie inny. Była pani choć

14

raz w Białowieży? Z wycieczką, co? Na pewno pokazali tam pani zagrodę dla żubrów? I te dwa szkielety w muzeum łowiec­kim. To był właśnie mój następny, a może poprzedni sen: żubry w śmiertelnym pojedynku, w bezmyślnej, ślepej walce zwarte z sobą, walące młotami łbów, traktujące się nawzajem racicami. Rozwaliły barierę. Pozabijały się. Daremnie strażnicy próbowali je rozłączyć.

Krzyczał tak, że pomimo ryku motorów musiałam usłyszeć każde słowo.

              To był mój drugi sen. Jasna sprawa, co miał oznaczać: nie ma zwycięzców po tej wojnie. W pojedynku obie strony przegrały. Leżą jak żubry w Puszczy Białowieskiej, świecą kość­mi. Kości, rzecz prosta, przydadzą się zawsze do muzeum, czymś trzeba muzea wypełnić, Europa zna się na tym, ale ja, gdybym był żubrem, zrezygnowałbym z ekspozycji muzealnej. Wolałbym żyć. I pani również, jestem pewien. I ci wszyscy moi rówieśnicy, rówieśnicy pani, koledzy z ławy szkolnej, ci wszyscy, którzy leżą tam. Tam. O, widzi pani? Tam.

Wskazał kilkakrotnie zdecydowanym ruchem kciuka podłogę samolotu. Powtórzył ostatnie słowo:

              Tam. W piachu.

              A gdzie my właściwie teraz jesteśmy, jak pan sądzi? — zapytałam, przerywając tok jego rozmyślań.

Oburącz przetarł twarz. Odsunięte w bok srebrne włosy upo­dobniły go do Sfinksa z rysami podnieconego, inteligentnego chłopaia.

              Myślę, że jeszcze w Europie. Tego jednego możemy być pewni: nasza załoga próbuje nadal osiągnąć cel podróży. Ale ja wolałbym już być nad Kalifornią.

              Bez lądowania w Norymberdze?

              Nie zamierzam być mrówką egzystującą tu, na cielsku po­walonego żubra. Zamierzam pruć jak najdalej z Europy. Trzeba iść za ciosem. Odnajdę swoją kobietę. Rozejrzę się w Norymber­dze, popytam ludzi, pogadam z dipisami, może ktoś ją widział po zakończeniu wojny. I razem: w świat! Iść za ciosem, jak bokser, który zaczyna zwyciężać, ale przegra, jeśli będzie ma­rudził.

...

/ i / ... \ \\ \ \•>, N \ \( W-i, i ] ^.L .• / f

Sprawdził zegarek, uśmiechnął się. Błyskały spod wąsów chło­pięce, świeże usta i zdrowe zęby, kiedy mówił przechylony do mnie nad poręczą fotela:

              Diabli wiedzą, nad jakim lasem kołujemy w tej chwili. Bo że kołujemy, to fakt, odczuwa pani. Las też widać w lewym oknie. Bagatela!

              Schodzimy w dół. Ostro w dół. Miał pan słuszność. Kłuje w uszach.

Ścisnęłam skronie palcami. Tuż obok usłyszałam falset Michała Grabowieckiego, który przy każdej okazji starał się być naszym opiekunem:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin