Zajdel Janusz - Felicitas.pdf

(696 KB) Pobierz
JANUSZ A. ZAJDEL
Felicitas
Copyright ©  by Jadwiga Zajdel and Joanna Zajdel-Przybył
Redakcja: Paweł Dembowski
Korekta: Katarzyna Derda
Projekt graficzny okładki: Mariusz Cieśla
Ilustracja na okładce: Dennis M. Davidson
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
ISBN ----
Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz
ul. Sosnkowskiego  m. 
- Warszawa
http://www.bookrage.org
.
Felicitas
PO BALU
Szedł w barwnym korowodzie odzianym w fantazyjne kostiumy. Na niebie pękały ko-
lorowe gwiazdy sztucznych ogni. Nad aleją uno­sił się szary obłok dymu z zapalonych
pochodni, zmieszany z oparem rozgrzanej oliwy. Ciekawe dlaczego właściwie ten oby-
czaj sylwestrowy dotrwał do końca dwudziestego piątego wieku? — pomyślał, sunąc
wśród ciżby, niesiony przez tłum podobnych do niego, przystrojonych dziwacznie posta-
ci. Przecież to zupełnie bez sensu — wrzawa, ścisk, tumult. Ciekawe, z czego się wywodzi
tradycja tego całego bałaganu, nie wiadomo po co powtarzanego od stuleci na zakoń-
czenie każdego roku kalendarzowego. Pomysł godny prymitywnych dzikusów, sprzed
kilkuset lat. Wtedy we wszystkim panował podobny bałagan. Niektórzy próbowali temu
zaradzić ostrzegać przed chaosem, przed nierozważną eksploatacją zasobów tej planety,
przed krótkowzrocznością… Nie na wiele się to zdało…
Na skrzyżowaniu ulic skręcił w prawo, wyrwał się z tłumu i poprawiając długą, wlo-
kącą się za nim czarną pelerynę ruszył w stronę domu. Czuł, że brakuje mu energii, by
kontynuować tę zabawę.
Przecież już wtedy, pół tysiąca lat temu, wydawało się, że nic nie uratuje porządku
na tej planecie; że nikt nie zdoła skierować jej rozwoju na właściwe tory. A jednak…
Kończy się dwudziesty piąty wiek, a cywilizacja prosperuje tu znakomicie, porządek został
uratowany‥
Poradziliśmy sobie z tyloma problemami. To tylko dziś, jakby dla przypomnienia,
czym jest anarchia i bałagan, przywdziewamy te cudactwa i udajemy tamtych, rozdoka-
zywanych i bezmyślnych, którym wydawało się, że są cywilizowanym społeczeństwem.
Jutro znów zacznie się porządny, przyzwoity, unormowany dzień świata ładu. Wszyscy
powrócą na swoje właściwe miejsca, będą ściśle wypełniać przeznaczone im funkcje. I tak
będzie już zawsze, dopóki świeci Słońce i obdarza tę planetę swą błogosła­ wioną energią…
Nim dotarł do domu, głośny dźwięk dzwonu i detonacje petard obwieściły północ.
Z trudem wspiął się po kilku stopniach, drzwi otworzyły się przed nim, w przedpokoju
zapłonęło światło.
— Hej, jesteś tam? — zawołał niezbyt głośno. Mały człowieczek w przydeptanych
kapciach przyczłapał po chwili, trąc zaspane oczy.
— Jestem, Wasza Mądrość… — wymamrotał sennie.
— Zdejmij ze mnie te idiotyczne łachy. Uff, co za kretyńska uroczystość. Całe szczę-
ście, że tylko raz w roku trzeba się w to bawić. No, ruszaj, bo nie dam jutro ani kęsa!
Rozleniwiłeś się ostatnio, nędzny sługusie!
— Nie jestem sługą, lecz konserwato…
— Milcz, kreaturo! Co za bezczelność! On mi tu będzie tłumaczył, czym jest, a czym
nie jest! Niczym nie jesteś, ani ty, ani wy wszyscy! Ładnie by dziś ten świat wyglądał,
gdyby go zostawić w waszych rękach! Ruszaj się, mówię!
Przetarł irchową ściereczką zakurzone obiektywy kamer, łapczywie sięgnął po koń-
cówkę kabla zasilania. Był prawie zupełnie rozładowany.
— Odkręć mi tylną pokrywę i nasmaruj przeguby — burknął. — Tylko nie pogub
wkrętów! I nie trzymaj ich w gębie, bo mi od tego rdzewieją!
 r.
.
Felicitas
FELICITAS
,
,

Kolorowa pocztówka wypadła mi z ręki i leżała na dywanie, patrząc na mnie figlarnie
oczami jakiejś rozbawionej dziewczyny w kolorowym regionalnym stroju. Miałem wra-
żenie jakby zapadały się czterdzieści dwa piętra budynku pode mną, a dwadzieścia cztery
pozostałe spadły mi na głowę. Trwałem w osłupieniu przez kilka minut. Bezwiednie wy-
sunąłem dłonią szufladę, sięgnąłem na spód, pod stertę maszynopisów…
Dopiero w tym momencie odzyskałem nieco jasności myśli i przeraziłem się…
Więc aż tak wielkie było moje uczucie? Wiedziałem, że kocham Lucy — lecz nie spo-
dziewałem się, że do tego stopnia… Słowem, gdyby nie to, że tydzień przedtem oddałem
broń do konserwacji, moja opowieść skończyłaby się w tym miejscu.
Dziwnym zrządzeniem przypadku, w miejscu, gdzie zwykle leżał pistolet, znalazłem
tylko sztywny kartonik — pokwitowanie z warsztatu rusznikarskiego. Zadziwiający pa-
radoks: gdyby spadło to na mnie jeszcze rok temu, gdy borykałem się z trudnościami
w każdej dziedzinie, gdy tonąłem w długach i darłem ostatnie buty w bezskutecznej wę-
drówce po redakcjach i biurach agentów — poczytałbym ten fakt za jeszcze jeden dopust
losu i przyjąłbym to w pokorze, jak coś zupełnie naturalnego. Ale teraz? Kiedy wszyst-
ko układa się jak w marzeniach, kiedy moja książka, rozchwytana w kolejnych trzech
nakładach przyniosła mi dość pieniędzy, by przestać kłopotać się o drobne, codzienne
wydatki… Teraz, po otrzymaniu „Prix Casiopea”, podpisaniu umów z czterema wydaw-
nictwami zagranicznymi; po zaakceptowaniu znakomitych warunków na wydanie mojej
następnej, prawie już gotowej powieści — odejście Lucy było ciosem, który zachwiał
mną z przerażającą siłą. Jeszcze przed tygodniem, gdy wyjeżdżałem w krótką podróż, na
spotkania z czytelnikami w kilku pobliskich miastach, nic nie zapowiadało takiego obro-
tu sprawy. Być może, zaaferowany nagłą wrzawą jaka wybuchła wokół mojej osoby, zbyt
mało czasu poświęcałem Lucy… Ale przecież dawniej też spotkaliśmy się niezbyt często,
zawsze rozumiała moje trudności, uczestniczyła w moich kłopotach… Będąc wówczas ze
mną, dała najlepszy dowód swego przywiązania… Prawda, że nigdy nie było z jej strony
mowy o miłości, ale dla mnie było oczywiste, że mnie kocha… Znając jej powściągliwość
w słowach czytałem to z jej całego zachowania. Czyżbym pomylił się aż tak bardzo? Fakt,
że nie rozmawiałem z nią o małżeństwie, ale przecież chciałem najpierw stworzyć mocną
podstawę materialną dla naszego związku. Nie mogłem skazywać Lucy na borykanie się
z trudnościami na początku naszego wspólnego życia!
Nieszczęścia przychodzą na człowieka zazwyczaj z tej strony z której się ich najmniej
spodziewamy. Podniosłem z podłogi pocztówkę. Nosiła datę sprzed pięciu dni i wysła-
na była z jakiejś nieznanej mi miejscowości. Znaczek był szwajcarski, lecz nie miało to
znaczenia, bo kartkę wysłano w trakcie podróży, pewnie na jakiejś stacji kolejowej, albo
z miasteczka w pobliżu autostrady… Odczytywałem wielokrotnie tych parę zdań…
„Pozdrawiam Cię z naszej wspanialej podróży przedślubnej. Jack jest za-
chwycający. Czuję się szczęśliwa. Ale jeszcze szczęśliwsza będę u celu podró-
ży. Może się będziesz gniewał o to, że potrafię być szczęśliwa gdy Ciebie nie
ma ze mną, ale to uczucie tak mnie przepełnia, że nie potrafię go stłumić!
Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłeś!
Lucy”
Nie posądzałem Lucy o taki cynizm! Czy gwałtowne uczucie może aż tak zaślepić, by
pozbawić człowieka choćby cienia skrupułów wobec partnera, którego się nagle porzuca?
Kto to jest Jack? Nigdy dotąd nie słyszałem tego imienia! Czyżby poznała go niedawno?…
„Zachwycający”! Do diabła! Jak można z takim entuzjazmem pisać o nowym narzeczo-
nym do porzuconego mężczyzny! „Może się będziesz gniewał…” Co za eufemizmy! Byłem
bliski samobójstwa — a ona ma tylko tyle do napisania… Żadnego „przepraszam”, ani
krzty poczucia winy, tylko zdawkowe podziękowanie… Podziękowanie, które brzmi jak
ironiczny wyrzut, bo właściwie nie zrobiłem dla niej niczego, za co mogłaby dziękować…
Zawsze byłem bez grosza, pieniądze spadły na mnie dopiero w ciągu ostatnich trzech
miesięcy… W wirze spraw wydawniczych, wyjazdów, wywiadów — zapomniałem nawet
o jej urodzinach i dopiero po dwóch dniach posłałem jej kwiaty…
.
Felicitas
Przez następne dwa dni żyłem jak w gorączce. Odwołałem spotkania, piłem ponad
miarę, próbowałem uciec w pisanie, ale nie szło mi zupełnie. Podarłem kilkanaście stron
maszynopisu — ostatni rozdział nowej powieści, którą powinienem oddać wydawcy za
kilka dni… Wszystko, co napisałem, wydawało mi się idiotycznym zlepkiem bezsensow-
nych azesów. Przeklinałem wszystko: nagłe powodzenie, przeklętą nagrodę „Casiopei”
— wszystko, co kierowało na mnie oczy czytającej publiczności. Dawniej mogłem pisać,
jak chciałem, jak potrafiłem. Teraz wydawało mi się, że nie potrafię! Miałem wrażenie,
że — gdy stukam w klawiaturę maszyny — za moimi plecami stoi tłum krytyków, re-
cenzentów, redaktorów, którzy chwytają w locie każdą sylabę tekstu, komentują między
sobą każdą niedokończoną myśl przenoszoną na papier…
Wiem, że jestem cyklotymikiem i przywykłem godzić się z tym, że mój nastrój ulega
okresowym wahaniom od entuzjazmu do stanów depresyjnych. Nigdy dotąd jednakże
moja depresja nie osiągnęła takiego dna…
Trzeciego dnia zatelefonowałem do wydawcy, prosząc o przedłużenie terminu. Czu-
łem, jak krzywi się i zgrzyta zębami, lecz nie mając wyjścia i nie chcąc tracić praw do tej
i następnych powieści, po których obiecywał sobie spore zyski, zgodził się na miesięczną
zwłokę. Prosił tylko, abym dla porządku dopełnił strony formalnej i przesłał odpowiednie
pismo do wydawnictwa. Ochoczo wystukałem kilka zdań i szczęśliwy, że zmorę terminu
udało się choć trochę oddalić, przez następny kwadrans czułem się jakby lepiej. Dopiero,
kiedy idąc na pocztę (list mu­siałem wysłać jako polecony) mijałem małą kawiarenkę na
rogu, odżyło we mnie na nowo wszystko, od początku… Tu przecież poznałem Lucy,
tu spotykaliśmy się tyle razy — jeszcze zanim za­mieszkałem na czterdziestym trzecim
piętrze nowego wieżowca…
Dawniej wynajmowałem pokoik w starej kamienicy, w jednej z bocznych uliczek.
Gospodyni była osobą surowych zasad, a ja, ceniąc sobie nade wszystko pokój w miejscu
zamieszkania, nie nadużywałem jej cierpliwości. Spotykaliśmy się z Lucy w kawiarni,
chodziliśmy na długie spacery… Czasem udawało się nam być sam na sam przez parę
godzin, gdy odprowadziwszy ją wieczorem do domu — korzystałem z nieobecności jej
współlokatorki. Osoba ta, w średnim wieku, lecz żywego usposobienia, była dalszą ku-
zynką Lucilli i na nasze spotkania patrzyła dość przychylnie, ale — czując się niejako
opiekunką młodej dziewczyny — nie chciała swej tolerancji posuwać zbyt daleko…
Lucy była dziewczyną niezależną, lecz rozsądną. Za taką miałem ją przynajmniej do
dnia, kiedy otrzymałem ową druzgocącą pocztówkę. Byłem gotów poślubić ją, gdy tylko
stanę na twardym gruncie… Nie spodziewałem się nawet, że moje uczucie rozpleniło się
we mnie tak silnie. Nigdy nie brałem pod uwagę — nawet teoretycznie — możliwo-
ści jej odejścia… Gwałtowność zdarzenia poruszyła mnie tak dogłębnie, że teraz dopiero
uświadomiłem sobie cały ogrom mojego pragnienia posiadania tej dziewczyny. Być może,
składał się na to fakt jej odejścia z jakimś nieznanym mi mężczyzną, którego nie wiado-
mo od kiedy znała… Nienawidziłem go, nie wiedząc kim jest i jak wygląda. Zabiłbym
go na pewno, gdyby mi się nawinął w tych dniach… Widocznie Lucy, przewidując moje
reakcje, usunęła siebie i jego na bezpieczną odległość i w niesprecyzowanym kierunku…
Do domu wracałem znów z głową pełną najczarniejszych myśli. Plik korespondencji,
którą wydobyłem z mojej skrytki, wcisnąłem niedbale do kieszeni. Nie obchodziły mnie
teraz zaproszenia na wieczory autorskie ani propozycje wydawców i tłumaczy. Nawet stan
mojego konta w banku nie miał teraz żadnego znaczenia. Wchodząc do mieszkania, rzu-
ciłem stertę kopert na stolik w przedpokoju, powiesiłem płaszcz i przez chwilę stałem,
bezmyślnie wpatrzony w lustro — ostatni podarunek od Lucy, otrzymany po wynajęciu
tego mieszkania…
Jedna z kopert zsunęła się na podłogę. Machinalnie schyliłem się, by ją podnieść. Mój
wzrok zatrzymał się na czerwonym nadruku „Agencja Felicitas, Ltd.” — odczytałem. Nie
znałem tej firmy. Obok napisu widniał stylizowany rysunek kotwicy. W pierwszej chwili
chciałem odłożyć kopertę, lecz ciekawość przemogła. Otworzyłem ją. Wewnątrz znajdował
się kartonik z winietką firmy, taką jak na kopercie. Pod nią widniało kilkanaście wierszy
tek­stu.
Sądzi się powszechnie, że pieniądze nie dają szczęścia. To nieprawda.
Nieporozumienie wynika stąd, że ludzie chcieliby mieć jedno i drugie rów-
.
Felicitas
Zgłoś jeśli naruszono regulamin