Tropiciele - Edmund Wallace Hildick.pdf

(1725 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 1
Peter Braine
— Na Boga, Macbeth! Jeszcze nie skończyliście?
Pan Dobson zaczynał się niecierpliwić. Zmarszczki niezado-
wolenia przecięły jego gładkie, różowe czoło, głos zazgrzytał jak
elektryczna piła, gdy nagle natrafi na sęk. Nie ma się co dziwić.
Wciąż jeszcze siedział w szkole, a inni nauczyciele dawno już
wyszli. Popołudnie było wolne od zajęć, bo od jutra zaczynały
się ferie świąteczne. Lecz on nie mógł się stąd ruszyć, zatrzy-
mali go dwaj uczniowie, którzy dobrowolnie zaofiarowali się
pomóc mu w wielkanocnych porządkach.
— Jeszcze chwileczka, panie profesorze — powiedział chło-
piec, który właśnie wpakował głowę do jednej z szaf. — Zasta-
nawiam się...
— Szybciej, szybciej! — nalegał pan Dobson. Miał jechać na
okres ferii do Włoch i chciał być jak najprędzej wolny. — Jones!
Nie stój tak bezczynnie, pomóż koledze!
Nieduży, blady chłopiec, który dreptał bezradnie dokoła, pod-
niósł wzrok na nauczyciela. Wybałuszył oczy i potrząsnął głową
na znak ostatecznej rozpaczy.
— Staram się, panie psorze, jak Boga kocham, że się staram!
Ale ten osioł mi nie daje! Wszystko chce zabrać, niczego nie po-
zwala wyrzucić, zupełnie niczego!
Pan Dobson smutnie spojrzał na stos rupieci złożonych w ką-
cie, na stare pudełka i puszki, wymiętoszone książki bez okła-
dek — i zerknął na zegarek. Westchnął tylko, a zabrzmiało to,
jakby nagle zachrapał w głębokim śnie. Zbliżała się czwarta po
południu. Powinien już być w drodze, co najmniej trzydzieści
mil stąd.
„Czemu, ach czemu — robił sobie wyrzuty — zgodziłem się,
żeby pomagał mi w sprzątaniu chłopiec, w którego żyłach pły-
nie szkocka krew?"
— Czy możemy to sobie zabrać? — zapytał Andy Macbeth wy-
stawiając z szafy potargane rude włosy i umazaną twarz. Zmru-
żył oczy i patrzył przez rogowe okulary na nauczyciela. W ręku
trzymał długi, pokiereszowany liniał.
— Tak, tak... Tylko spieszcie się!
Pan Dobson zgodziłby się nawet, żeby ci dwaj chłopcy wzięli
sobie szkolną kasę wraz z całą jej zawartością oraz stojącą w ga-
binecie dyrektora gablotę ze zdobytymi przez szkołę pucharami
— byle tylko wreszcie skończyli, byle mógł już zamknąć drzwi
na klucz i jak najdalej stąd się znaleźć.
— Żebym chociaż wiedział, po co im to wszystko — mruknął
pod nosem, patrząc na stos bezużytecznych przedmiotów, w
który Andy wsadził liniał, jakby zatykał flagę na zdobytym
szczycie górskim.
Chłopiec nazwiskiem Jones rozchmurzył się trochę i nie spra-
wiał już wrażenia tak zrozpaczonego.
— Bo to, panie psorze, tylko tak głupio wygląda — mówił, a
słowa wylatywały mu z ust nie po kolei, ale jakby wszystkie na-
raz. — Znaczy, może on i ma rację z tym liniałem, przyda się
Peterowi, pan profesor wie, Peter Braine, ten, co tyle opuszcza i
cały czas leży w łóżku, może mu się spodoba ten liniał, będzie
miał co robić w czasie ferii wielkanocnych. Ale mógłbyś nie
brać tego wszystkiego — zwrócił się do kolegi — lepiej wyrzuć
coś, bo jak matka Petera to zobaczy, będzie nieza...
— A czy to możemy sobie zabrać? — przerwał mu Andy, który
znowu wyłonił się z szafy, potrząsając jakimś grzechoczącym
przedmiotem. Była to puszka z czymś tam w środku. Pan Do-
bson zmarszczył się i zaraz sobie przypomniał: „Jakieś kamycz-
ki, zdaje się..."
Skinął głową. Nic go już nie obchodziło, nawet gdyby okazało
się, że w tej puszce schowane były klejnoty korony królewskiej
Anglii. Twarz mu nieco złagodniała.
— Peter Braine? — mruknął. — Jak on się miewa? Andy rzucił
puszkę na stos rupieci.
— Nieźle, panie profesorze — powiedział. — Idziemy do niego
prosto stąd. Mieszka obok mnie. Zawsze wstępujemy po drodze
Zgłoś jeśli naruszono regulamin