Białczyński Czesław - Próba inwazji.rtf

(658 KB) Pobierz
NOTA WYDAWNICTWA „AYCASNES-

NOTA WYDAWNICTWA „AYCASNES-

Vdaco 605.3776 c.

Książka, którą oddajemy dziś w ręce naszych czytelników, jest jeszcze jedną próbą wyjaśnie­nia pewnych zagadek związanych z pamiętny­mi wydarzeniami roku 3016, które zainicjowały tzw. Trzecią Rewolucję. Rzecz jasna, jest w tym utworze bardzo wiele fikcji i jeszcze więcej spe­kulacji. Autor nie pokusił się tu o dokładne odtworzenie owych wypadków, nie starał się nam również ukazać skomplikowanej sytuacji ani prawdziwego w każdym szczególe obrazu tamtych, odległych przecież czasów. Historia, jaką przedstawia dotyczy losów ludzi wpląta­nych mimowolnie w owe wydarzenia, jednostek posuwających się z ich nurtem niejako wbrew swej woli, a częściowo (do pewnego momentu)

także i wbrew swoim przekonaniom. Dotychczas wydano wiele prac traktujących o Trzeciej Re-wolucji i okolicznościach, jakie doprowadziły do jej wybuchu. Wśród tych bardziej lub mniej udanaych pozycji były ścisłe, niemalże na-kowe opracowania, ale trafiały się i całkowi-te fantazje, sprzeczne nawet z podstawowymi faktami znanymi nam z nielicznych zachowa­nych dokumetów czy filmow.

Wielu wypadków do dzis nie wyswietlono, a jeszcze większa część zdarzeń — otoczonych w owym. czasie ścisłą tajemnicą i tworzonymi celo­wo pogłoskami o sprzecznej nieraz treści — W ogóle nie jest znana. Tak więc wszystkie opraco­wania, jakie do tej pory powstały, opierały się głównie na wyobraźni ich twórców, skłonnych do różnych spekulacji i interpretacji.

Wydawnictwo, wychodząc z założenia, że przy takiej mnogości hipotez nic już nie jest w stanie zaciemnić obrazu minionych zdarzeń, postano­wiło dopuścić jeszcze jedną ich wersję w na­dziei, że być może właśnie ona zbliży nas wszy­stkich najbardziej do prawdy. I jakkolwiek hi­poteza przedstawiona w tej książce sprawia wrażenie jeszcze mniej prawdopodobnej niż wszystkie dotychczasowe, nie powinno to jej dyskredytować. Wręcz odwrotnie. Nowe spoj­rzenie i odwaga koncepcji mogą czasami pomóc w odkryciu czegoś, co w innych okolicznościach pozostałoby nie zauważone.

„Próba inwazji" nie jest wszakże całkowitą fikcją. Zawiera wiele faktów znanych nam i po­łączonych w logiczny ciąg, któremu nie można odmówić siły przekonywania. Wyjaśnienie, cze­mu tak nierównomiernie pod względem techno­

logicznym rozwijała się nasza planeta, jak dosz­ło do niespodziewanej katastrofy kosmolotu, a także całej serii tajemniczych zgonów, jakie miały miejsce w związku z aferą InL-u i Tajnej Rady, zadziwia logiką mimo niesamowitości hi­potezy, której wsparciu służy.

Przy tym wszystkim mamy do czynienia z po­wieścią, a więc utworem fabularnym — co poz­wala mocniej niż w wypadku suchych doku­mentalnych zapisków, rozbudzić uczucia, bar­dziej emocjonalnie podejść do tematu — po pro­stu silniej go przeżyć.

Na pewno pozycja przedstawiana przez nas dzisiaj nie jest fajewerkiem ani też nie stanie się bestsellerem, ale do żadnej z tych ról nie pretenduje. Chropawość warsztatu w znacznym stopniu rekompensuje w tej powieści nawar­stwienie emocjonujących sytuacji i wydarzeń, które pozwalają zapomnieć o drobnych nieścis­łościach czy słabościach twórcy naszej publika­cji. Z punktu widzenia edytora największą za­letą tej pracy jest jej odkrywczość. Nie chcąc już dłużej zanudzać czytelników swymi wywo­dami kończę, życząc w imieniu dyrekcji wydaw­nictwa i swoim własnym wielu miłych wrażeń;

Geander Mora recenzent Aycanes-Altal Teryt Republiki Boyd

Trawy falowały we wszystkich kierunkach. Całe łany kłoniły się, przychylane lekkim wiat­rem, to w jedną, to w drugą stronę. Korony drzew trwały zupełnie nieporuszenie. Mały Kwert leżał zaczajony w trawie, przypatrując się z odległości kilku kroków wielkiemu moty­lowi. Motyl o skrzydłach większych niż talerz wirował nad kwiatem, nie mogąc się zdecydo­wać czy opaść. Kwiat przechylał się na wietrze i wzbudzał niepokój motyla. Kwert czekał cier­pliwie, ściskając w dłoni drążek od skonstru­owanej własnoręcznie siatki. Kwert był zawsze cierpliwy. Niektórzy koledzy zazdrościli mu tej cechy, inni się z niego naśmiewali, ale on i tak wiedział swoje. Wiedział, że bez tego nie złapał-

by nigdy żadnego motyla. Motyle są nadzwy­czaj płochliwe, a Kwert może się poszczycić w swoim domowym, motylarium najpiękniejszymi okazami. Ten był wyjątkowy i dlatego malec starał się być szczególnie ostrożny.

Motyl opadł wreszcie na kwiat, który zgiął się pod jego ciężarem. Owad rozpostarł sze­roko skrzydła, łapiąc równowagę. Oczom chłop­ca ukazał się w całej okazałości przepiękny ry­sunek. Pomarańczowobrązowe plamy przecho­dziły w czerwone i potem w fioletowe, odcięte na skraju skrzydeł jasnoniebieskim obrzeżem. Kwert odczekał jeszcze chwilę i, starając się nie potrącić żadnej trawy, gwałtownie zarzucił siatkę. Zdobycz szamotała się w jej wnętrzu. Polowanie zostało uwieńczone sukcesem. Chło­piec na czworakach zbliżył się do trzepoczącego owada. Od wewnątrz, przez siatkę wziął go w palce; delikatnie, żeby nie uszkodzić kruche­go stworzenia. Musiał przecież fruwać w jego motylarium. Uniósł się z klęczek i spojrzał na niebo. Raptownie wypuścił motyla z dłoni, a je­go oczy rozszerzyły się w przerażeniu. Owad odtruwał szczęśliwy z darowanej mu przypad­kiem wolności. Ale chłopiec nie zwracał na nie­go uwagi. Na niebie, wprost nad nim, wisiała nieruchoma, większa może z dziesięć razy od tarczy słońca seledynowa, opalizująca kula. No­gi odmówiły Kwertowi posłuszeństwa, ale gdy kula zaczęła opadać, nie czekał już dłużej. Z krzykiem, wielkimi susami pędził przez łąkę. Biegł do mamy.

Noc była pogodna i ciepła. Niebo pokryte jas­nymi punktami miało kolor ciemnozielony.

O tej porze Instytut Lotów, pogrążony jak zwykle w ciemności, rysował się czarną bryłą na tle przyćmionej zieleni otaczającego go par­ku. Strażnik wyszedł z budki, przylepionej do frontowego budynku, na wprost kratowanej furty, nacisnął klawisz automatu i usiadł na ławce, rozkoszując się ciepłem wieczoru i zapa­chem świeżych, mokrych liści. Po południu w całym mieście padał deszcz, oczyszczając senną, parną atmosferę. Strażnik Redan był właśnie z córką na karuzeli, kiedy spadły pierwsze go­rące krople. Icie kropla rozbiła się o nos. Mu­siało to być dla niej dużym zaskoczeniem. Dziewczynka rozbeczała się.

— Nie płacz, Ita — uspokajał ją Redan. — Przecież nie jesteś z cukru.

A kiedy słowa nie pomagały, zaproponował porcję ognistych lodów. Bardzo kochał tę małą. Choć był osamotnionym mężczyzną, radził so­bie doskonale w ich wspólnym małym gospo­darstwie. Wychował Itę sam od niemowlęcia. Alkera zaraz po porodzie powiedziała:

— Możesz sobie zabrać to dziecko, które tak chciałeś, i razem z nim nie pokazywać mi się na oczy.

W kilka dni później spakowała swoje rzeczy i już się nie widzieli. Prawdopodobnie zamiesz­kała w tym zwariowanym obozie przy Linii Wielkich Jezior. Od chwili rozstania upłynęły cztery lata i przez cały czas jakoś sobie z Ita ra­dzili. Dzisiaj również — ogniste lody pozwoliły w końcu zapomnieć o przykrym incydencie z kroplą, a nawet polubić deszcz, który zresztą padał aż do wieczora. Niebo rozpogodziło się na dobre dopiero przed chwilą. Wyjrzały gwiaz-

dy i zrobiło się bardzo przyjemnie. Ciepłe, na­sycone świeżą wilgocią powietrze, lekkie powie­wy wiatru, niosące zapach wiosny i dymu znad brzegów Termi, cisza przerywana nieśmiałymi gwizdami nocnych ptaków. Redan odpoczywał. Jego rozmarzenie i wspomnienia przerwało nag­łe uczucie strachu. Serce zakołatało mu moc­niej, krew gwałtownie napłynęła do skroni. Oderwał wzrok od krzaka, w który wpatrywał się w zamyśleniu, i rozejrzał się wokoło. Nale­żał do bardzo czujnych strażników, fachowców najwyższej klasy. Tylko takich zatrudniał in­stytut. Była to zresztą jedyna placówka na ca­łym kontynencie, która oprócz elektronowych systemów ochronnych zatrudniała także straż­ników. I to aż czterdziestu. Dyżury pełnili na zmiany. Na terenie instytutu w każdej chwili znajdowało się ich co najmniej dziesięciu. Jed­nak przy bramie zawsze czuwał tylko jeden. Brama miała swoją załogę. Cztery osoby zmie­niające się co sześć godzin. Cztery osoby o spec­jalnych kwalifikacjach. Redan należał do nich i jego zawodowy instynkt nakazał mu skoncen­trować się. Rozglądał się długo i bardzo uważ­nie, przeczesując wzrokiem teren wokół bramy, metr po metrze. Słuch wyczulił się na każ­dy szmer. Redan słyszał dokładnie krople spa­dające z gałęzi.

Po chwili uspokoił się jednak. Musiało mu się przedtem zdawać... Jego zmysły nie znalazły nic podejrzanego w normalnym szumie miasta i w dźwiękach zwykle związanych z taką pogo­dą i porą roku. Za chwilę skończy służbę, prze­każe obowiązki drugiemu z obsady bramy, Artresowi.

Tak. Nie łatwo było o tę pracę... Kiedy ogło­sili, że potrzebują strażników, już na trzeci dzień zjawiło się 6000 kandydatów. Byli to nie tylko Boydańczycy, zjechali tu wtedy ludzie z całego Vollu, a nawet kilkuset z innych kon­tynentów. Wśród chętnych — obok zwolnionych z powodu postępującej automatyzacji strażni­ków — znalazło się wielu wykidajłów, hoch­sztaplerów, uczniów jakichś dziwacznych szkół walki wręcz, mistrzów tepsth-mzumo, kufow-ców i innych podejrzanych typów. Przyszło im stoczyć ciężki pojedynek o te czterdzieści miejsc. Właściwie to dziwne, że tak ich coś cią­gle pchało do tego zajęcia, że nie mogli wytrzy­mać siedząc bezczynnie, bawiąc się i trwoniąc uzyskane przedwcześnie emerytury. Nie musieli pracować. Nikt przecież nie musiał pracować. Jednak tych, którzy pragnęli pracować, było zawsze więcej niż zajęcia dla nich. Pracowali tylko ci, którzy chcieli, ale nie dla wszystkich chętnych znajdowano pracę.

Przedziwne zjawisko — snuł swą myśl Re­dan. — Kiedy można nie pracować zawodowo, nagle wszystkim przestaje odpowiadać amator-stwo, lecz kiedy trzeba regularnie bywać w pra­cy, każdy tęskni do dni nie wypełnionych żad­nymi obowiązkami. Nieważne. Grunt, że to on jest jednym z owych czterdziestu i jednym z tych czterech. Po testach odpadło wielu zgry-wusów, ale też i wielu świetnych strażników z prawdziwego zdarzenia. Redan był właściwie dumny z siebie.

Ulicą przemknął jakiś przechodzień. Pamięć strażnika zanotowała ów fakt. Instytut Lotów znajdował się na uboczu. Położony w dzielnicy

willowej, z dala od gwaru i ruchu centrum, z dala od sklepów, wielkich magazynów, wiecznie tętniących klubów i lokali, z dala od innych instytutów i miejskiej komunikacji, u samego wylotu cichej ulicy Xelet na plac Ipesut.

Budynek wyglądał tak jak wszystkie inne w tej okolicy. Był niewiele większy od nich i niczym specjalnym się nie wyróżniał. Zgrabny, choć nieco przysadzisty, z zaokrąglonymi na­rożnikami, o stromym, brudnożółtym dachu i owalnych oknach. Bez żadnych ozdób, i z lekko fosforyzującymi na zielono gzymsami oraz rzeź­bionymi w kształcie głów drapieżnych ous, wy­lotami rynien. W sumie typowa fasada z okresu Drugiej Rewolucji. Prosta i funkcjonalna. Wsty­dząca się zdobień epoka i taka sama architek­tura. Niemalże pół dzielnicy, aż do bulwaru Ecles tak właśnie wyglądało. Dalej ciągnęły się już domy inne w kształcie i inne w wyrazie, znacznie starsze, małych rozmiarów pałacyki, zameczki i rezydencje dawnej tsyrokracji, zbu­dowane jeszcze za panowania ostatnich Ostapi-dów niedaleko ówczesnej stolicy księstwa Va-lirs, jaką było to miasto, zanim wraz z całym księstwem i jego władcami legło w gruzach pod naporem skonfederowanych wojsk królestwa Bols i Ydag. Księstwo Valirs przestało istnieć kilkanaście wieków temu, wcielone w skład państwa Boydu, lecz jego stolica, Valaco, przetrwała i rozrosła się dziś w trudny do opanowania i zrozumienia olbrzymi organizm. Jedyny nowy budynek w tej dzielnicy to kino Oplurri, jakby niewielka bulwa wyrastająca spośród klombów. Wszystkie domy w pobliżu instytutu leżały w ogrodach i niczym fortece

otoczone były wysokimi murami lub kratą owi­niętą tu i ówdzie jakimś pnączem. Ich właścicie-le, przeważnie znane osobistości, dość mieli na co dzień zgiełku i hałasu i nigdy nienasyco­nych reporterów. Pragnęli przynajmniej tutaj, w swych własnych domach, odgrodzić się od społeczeństwa, które ich uwielbiało do tego stopnia, że nie pozwalało im żyć w spokoju. Rzadko przejeżdżał ulicą jakiś strad, z cichym szelestem kryjąc się za murem którejś z po­siadłości. Jeśli, trafił się strad inny niż copeus-kiej wytwórni Endeo, najdroższej, najelegan­tszej i najmodniejszej obecnie firmy na świe­cie, od razu przykuwał uwagę przechodniów, krzywiących się z niesmakiem. Część mieszka­jących tutaj bogatych snobów chętnie zamknę­łaby dzielnicę dla innych niż Endeo pojazdów i ci zachowywali się tak, jakby podobny zakaz już obowiązywał. Na szczęście do tego jeszcze nie doszło, choć niektórzy bardzo cierpieli z te­go powodu, doznając nieomal szoku na widok zwykłego Maidersa sunącego przez bulwar Ecies czy plac Ipesut. Prawdziwą sensacją, roz­bijającą monotonię codziennej służby stałby się tu przechodzień, którego twarzy nie zapa­miętało się z ostatniego programu holoramy czy pierwszej, co najwyżej drugiej strony dzien­ników boydańskich. Czasami noce spędzone w budce przy bramie instytutu urozmaicały Redanowi zapachy niesione znad rzeki przez wiatr; można się było doszukać w nich, czego kto chciał — w dowolnej ilości.

I ten wieczór zapowiadał się spokojnie, lecz bezbarwnie jak setki podobnych wieczorów. Re­dan wstał z ławki i już kierował się w stronę

oszklonego pomieszczenia, gdy znów poczuł na­wrót tego dziwacznego, bezpodstawnego strachu ściskającego go za serce, paraliżującego ruchy. Nie miał pojęcia, co to może być, gdyż niczego podejrzanego nie zauważył, jednak czuł wyraź­nie, że coś się w otoczeniu zmieniło. Niepokój wzrastał,

— Chyba się starzeję — zauważył na głos, drapiąc się po głowie.

Rozejrzał się uważnie. Na trawniku siedział tupang. Maskotka i ulubieniec wszystkich pra­cowników, dokarmiany przez nich na każdym kroku.

— Ty stary pieszczochu — rzekł do zwierzę­cia, nachylając się nad jego lśniącym, tłustym cielskiem. — Chodź tutaj. Pogłaszczę cię. Wiem, że to lubisz, jak nikt inny.

Podniósł tupanga z ziemi i posadził sobie na kolanach. Znów siedział na ławce, wpatrując się w krzaki. Mierzwił gładką sierść. Zwierzę wydawało ciche pomruki i westchnienia. Było zadowolone. Strach powoli ustępował.

Chyba się starzeję — myślał Redan. — Nie­długo trzeba będzie porzucić to zajęcie. A nuż zdarzy się coś złego... Co wtedy stanie się z małą Ita... Eee, skąd w ogóle przychodzą mi ta­kie myśli.

Tupang przebywał na terenie instytutu chyba od samego początku jego istnienia. Jeszcze w trakcie przeprowadzki przyplątał się skądś, mo­że znad rzeki, gdzie nie mógł znaleźć odpo­wiedniej ilości żarcia? Tutaj nie musiał się tym przejmować. Teraz nie jadał byle czego, najlep­sze kąski czasem mu nie smakowały. Zadomo­wił się w instytucie na dobre, a nawet zdążył

zestarzeć. Fala niepokoju powróciła gwałtownie.

Przecież — przemknęło Redanowi przez myśl — pogoda jest zupełnie zwyczajna, a ciągle odzywa się to diabelne serce. Nigdy mi nic nie dolegało. Więc dlaczego dzisiaj...

Nie dokończył. Dojrzał go. Człowiek leżał oparty o mur. Przez kratę widać było tylko czarny kształt dłoni spoczywającej na chodni­ku. Strażnik zastanowił się chwilę. Odbezpie­czył kufę. Może mu się tylko wydaje? W tam­tym miejscu panował półmrok. Nie, nie pomy­lił się, tam na pewno leży człowiek. W dolnym rogu bramki widzi ludzką dłoń. Spuścił tupanga na ziemię. Trzeba to sprawdzić. Ruszył w tam­tą stronę.

Na chodniku leżał mężczyzna. Oczy na wierz­chu, twarz prawie sina. Łapał powietrze z char-kotem. Strażnik nachylił się nad nim.

Nie — pomyślał. — Ten nie udaje. Znów kło­pot.

— Co jest? — zagadnął leżącego. — Słabo pa­nu?

Oczy tamtego spoczęły na twarzy strażnika. Redan cofnął się o krok, pod niesamowitym spojrzeniem człowieka. Nieznajomy przewierci)' go nim w jednej chwili na wylot, jednocześnie coś zakłuło w sercu mocniej niż poprzednio, strażnik poczuł znów strach, lecz już nie taki jak przedtem. To był strach skondensowany. Nieustępliwy. Strach bliski szaleństwa. Leżący nie spuszczał oczu z pochylonego nad nim czło­wieka. I nagle coś się w Redanie załamało. Zala­ło go gorąco. Już się nie zastanawiał, już nie myślał o niczym. Odwrócił się na pięcie i po­biegł w stronę budki. Bezbłędnie, jednym ru-

cham wyłączył dźwignię pola. Nacisnął brzę-czyk. Furta została otwarta. Znieruchomiał, pa­trząc w jej jasny prostokąt. Powietrze przeszył tylko bezgłośny błysk i Redan nagle zrozumiał, że zrobił nieprawdopodobne głupstwo. Zaraz potem osunął się na nawilgłą trawę.

Wola — przemknęło mu przez myśl w ostat­nim momencie świadomości. — Pozbawił mnie... — Oczy znieruchomiały, szeroko rozwar­te, wpatrzone w brudnoczarne, migocące niebo.

Nieznajomy zamknął za sobą furtkę i scho­wał do kieszeni promiennik. Przyjrzał się leżą­cemu strażnikowi. Głowa przebita z precyzją. Nad ciałem tłusty tupang.

Żeby tylko nie hałasował — pomyślał. — Wo­koło cisza i bezruch. Doskonale — bezszelestnie wsunął się do budki.

Znał tu każdy przycisk, każdą dźwignię. Po­nownie uruchomił pole. Rzucił okiem na zega­rek. Czas naglił. Wierzchem dłoni okrytej papi-larką wytarł pot z czoła. Teraz niemal automa­tycznie znalazł najważniejszy przycisk i wep­chnął go do oporu. Tutaj nie miał już nic do roboty. Wiedział doskonale, że nie może unieru­chomić całego systemu. Zaraz odezwałyby się wszystkie rezerwy i alarm gotowy. Jego dłoń ominęła bez wahania kuszący główny wyłącznik o oksydowanej, błyszczącej rękojeści.

Przybysz wyszedł z budki i bacznie rozejrzał się po parku. Nic podejrzanego. Przemierzył chyłkiem wąski chodnik i przystanął przed frontowym wejściem.

Jedynie częściowe włączanie i wyłączanie — pomyślał. Zastanowił się. Jego chłodne oczy spoczęły teraz na płytkach. Macał wzrokiem

szczeliny. Nic .to nie dało. Odliczył. Siódma od progu w lewo. Stąpnął na nią trzy razy. Przy framudze drzwi zapłonęło zielonkawe, ledwo widoczne światełko. Nacisnął klamkę. Światełko zgasło. Posuwał się teraz prostym korytarzem bez okien, z kolumienkami wywietrzników w suficie. Codzienna trasa strażników. Zegarek wskazywał 23.54. Przyśpieszył kroku. „Spiesz się powoli." — przypomniało mu się. Złapał się na tym, że jest rozgorączkowany, że zaczyna go ponosić. Przed nim całe długie sześć minut. Dłu­gie i krótkie zarazem. Za sześć minut strażnik powinien nacisnąć sobie tylko znany przedłu­żacz. Nie zrobi tego, bo już nie podniesie się z wilgotnej trawy. Jemu z kolei nie potrzeba wię­cej czasu pod warunkiem, że wszystko znajdzie w miejscach, w których się spodziewa.. Za za­krętem przybysz nacisnął czwarty klawisz w skrzynce elektrycznej. Tylko ten klawisz mógł mu otworzyć drogę wiodącą do schowka. Scho­dy, które prowadziły na pierwszy poziom pod ziemią, zostały wyłączone. Minął je, znowu włączył automat i stanął niezdecydowany w okrągłym pomieszczeniu o trzydziestu paru drzwiach. Sięgnął do kieszeni. Sunął teraz wzdłuż kolejnych drzwi, niosąc przed sobą na wyciągniętej dłoni „pudełko". Przy którychś z rzędu zatrzymał się. „Pudełko" dało znać. Drzwi rozsunęły się cicho. Nacisnął framugę. Równie cicho zamknęły się za nim. Znalazł się w białym hallu. Na wprost kusząca winda. Uśmiechnął się kwaśno. Wiedział, że tego systemu me da się wyłączyć. Skręcił w lewo. Teraz krętymi scho­dami w dół.

Ciemny korytarz. Przyćmione światło o sino-

fioletowym odcieniu.  Kontury przedmiotów i załomy murów zlewały się w łagodne, pozba­wione kanciastości linie. Stąpał bardzo ostroż­nie. Całe ciało sprężone, ledwo dosłyszalny od­dech. Za szybą kolejnej budki, plecami do niego, siedział strażnik. Pochylony, jakby czytał ksią­żkę rozłożoną na kolanach. Człowiek sprężył się i zatrzymał. Chwila wahania. Promiennik nie wchodził w rachubę. Tak jasny błysk to pewny alarm. Trzeba strażnika w jakiś sposób wywa­bić. Wiedział o tym od początku, jednak teraz, kiedy musiał to zrobić, wahał się. Jeżeli ten człowiek zareaguje inaczej?... Szurnął lekko no­gą. Strażnik wyprostował się, lecz nie odwrócił. Mężczyzna stał za nim o krok. Teraz wszystko się zdecyduje. Jeśli podniesie alarm nim pomyś­li?... Bo jeśli pomyśli?... Pomyślał! Ręka błyska­wicznie powędrowała do kieszeni. Poczuł w dło­ni chłód lagownicy. Strażnik odwrócił się. W tym momencie krótki cios lagownicą zwalił go z nóg. Człowiek złapał osuwające się ciało pod pachy i łagodnie opuścił na posadzkę. Czas- pły­nął. Nic się nie działo. To znaczy, że wszystko zostało wykonane prawidłowo. Mikrokomórka nie zarejestrowała szelestów ani dźwięków nie­typowych.

Dalej znów schody. Nie biegł, szedł równym krokiem strażnika. Korytarz urywał się ślepo. Nie ślepo. Jego koniec przegradzała żelazna konstrukcja głównego sejfu. W tym miejscu kończyła cię spokojna droga. Pozostała mu jedy­nie minuta czasu. Teraz opanował się do granic możliwości. Skoncentrowany na jednym. Bezsze­lestny. Najczulsze urządzenia rejestrowały tu­taj każdy szmer, nieznaczny, przypadkowy głę­

bszy oddech czy szelest płaszcza mogły urucho­mić system.

Wyciągnął promiennik. Przytknął go do głów­nego zamka ruchem ciągłym i gładkim, żeby nie wzbudzić nagłej fali powietrza. Wylot lufy za­trzymał o milimetr od powierzchni chropawego metalu. Ułożył pod odpowiednim kątem. Ty­godniami trenował takie właśnie ułożenie lufy. Rzucił okiem na zegarek. Siedem sekund. Za siedem sekund strażnik miał nacisnąć przedłu­żacz. Gdy to nie nastąpi, automatyczny mecha­nizm przesunie główną kasę sejfu na inny, znany tylko konstruktorom poziom. To samo stanie się, jeżeli on teraz nie trafi w umiesz­czony na przeciwległej ścianie mikronadajnik, reagujący na uszkodzenie drzwi. Cztery sekun­dy. Błyskawicznym ruchem nasunął na oczy okulary. Uderzenie musi być bardzo silne. Trzy-dziestocentymetrową płytę promień musi po­konać szybciej niż impuls, który popłynie w momencie dotknięcia pierwszej warstwy drzwi gorącym liźnięciem.

Zegarek. Sekunda. Strzał! Cisza.

Alarm! Światło zaczyna pulsować.

Uderzał promieniem punkt koło punktu, wycinając główny zamek.

Alarm! Przybysz przekraczał drzwi, wsuną­wszy się w okrągłą dziurę powstałą w miejscu zamka, w chwili gdy strażnicy z wartowni wbiegali w prosty korytarz bez okien, z kolu­mienkami wywietrzników w suficie.

Alarm dociera do rejonowej grupy Straporu. Człowiek odcina bok głownej kasy jak kromkę chleba. Strażnicy są już w okrągłym pomiesz­czeniu o trzydziestu paru drzwiach. Trzy strady

Straporu kierują się w kwadrat instytutu. W tym momencie mężczyzna drżącymi rękami przewraca w sejfie papiery, pot pokrywa mu czoło. Wąska strużka ścieka koło nosa. Znalazł. Są!!! Bierze je pod pachę. Jeszcze jakieś dwie teczki.

Strażnicy zbiegli po schodach. Jeden zatrzy­mał się przy ciele obezwładnionego kolegi. Trzy dalsze strady rejonowej grupy i sześć z komen­dy subdzielnicy wjechało w kwadrat. Rzut oka, czy nie zostawił jakichś śladów. Ale nie ma już czasu. Od przebicia drzwi minęło osiemnaś­cie sekund. Za plecami słyszy tupot nóg. Dwa strady, które pierwsze otrzymały rozkaz ha­mują z gwi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin